Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

O tym, że Bad w nazwach jest nie bez przyczyny (3/4)

Moje dziecko, mimo że zodiakalna Panna, jest wodnikiem albo syreną - uwielbia się moczyć i nie ma opcji, że omijamy jakikolwiek basen. Rozczarowane temperaturą Bałtyku (dzieci są wytrzymałe, ale jednak nie na tyle, żeby w maju wejść do lodowatej wody) zdecydowanie lobbowało za ciepłym. A że pojechaliśmy w tereny kąpielisk, Ostseetherme okazały się idealne również dla mnie, nieco zmęczonej intensywnością ostatnich dni. Termy mieszczą się w Heringsdorfie (zwanym Śledziowem) i tuż obok mają wieżę widokową (za marne euro od osoby).

PS Dementuję plotki, jakobym się zdrzemnęła w termach na leżaku, kiedy reszta rodziny pływała i była w łaźni parowej. Czytałam i może na chwilę przymknęłam oko.

GALERIA ZDJĘĆ.

Świnoujście niestety z braku czasu i ogarnięcia nie dostało wystarczającej uwagi, a szkoda. Skupiona głównie na opcji niemieckiej, po stronie polskiej bywałam popołudniami, przy okazji spożywczej. Przepiękna plaża, wiatrak na końcu falochronu, spacer wzdłuż Świny koło fortów, Park Zdrojowy, promenada wzdłuż plaży - i to by było na tyle. Podjęłam nawet heroiczną próbę obejrzenia o poranku kościoła z zawieszoną pod sufitem korwetą (o poranku, bo tylko ja miewam ataki alergii, reszta śpi), ale poszłam do innego kościoła (nie mam nic na swoje usprawiedliwienie) i nic nie zobaczyłam. Podobnie wyszło z próbą dotarcia do kawiarni z punktem widokowym na wieży dawnego kościoła luterańskiego - młodzież zobaczyła plac zabaw, a potem jednak wszyscy uznali, że są głodni. I tak, o.

GALERIA ZDJĘĆ.

Restauracje:

  • San Francisco Cafe & Restaurant, Uzdrowiskowa 16 - ryby i kuchnia europejska
  • Cafe Amsterdam - Uzdrowiskowa 12 - śniadania
  • Czuć miętą - Uzdrowiskowa 20 - lody i gofry

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 3, 2018

Link permanentny - Tagi: uznam, niemcy, swinoujscie, heringsdorf, polska, majowka2018 - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Komentarzy: 2


O tym, że czasem bywa zamknięte (2/4)

Do Pennemünde, leżącego na północy wyspy Uznam, pojechaliśmy głównie po to, żeby wejść na łódź podwodną. Luźno też planowaliśmy zwiedzanie muzeum Historyczno-Technicznego, mieszczącego się w starej elektrowni. Na miejscu okazało się, że radziecki okręt podwodny z lat sześćdziesiątych, zwany Juliett, aktualnie ma przerwę techniczną i nie można na niego wejść, zaś samo ogromne muzeum II wojny światowej, zimnej wojny i podboju kosmosu zostało oprotestowane przez młodzież, której niebacznie zdradziłam, że następną atrakcją jest farma motyli. Rookie mistake, nie powtarzajcie tego błędu. Obejrzeliśmy łódź z zewnątrz po konsultacjach z sympatycznym panem ze sklepiku z pamiątkami, z którym usiłowałam konwersować moją podłą niemczyzną, po czym - nauczeni doświadczeniem - skorzystaliśmy z lokalnej gastronomii, ponieważ śniadanie się zdążyło przez 35 minut podróży strawić i wszyscy stwierdzili, że są głodni. Lokalna gastronomia jest niedroga, mieści się albo na stateczkach albo w budach opodal i ma absolutnie obłędnego śledzia w bułce (inni wybrali curry wursta albo frytki). Po drugiej stronie portu, w którym można spędzić sporo czasu, kręcąc się dookoła stojących łodzi (pąkle! są oblepione przez pąkle!), jest malutkie Muzeum Morskie z modelami statków, zabawkami i makietami oraz radzieckim okrętem do zwiedzania. Okręt z jednej strony czekającą na motyle marudę zachwycił, z drugiej nieco przestraszył, bo ciasno, ciemno i mnóstwo zakamarków. Zdecydowanie warto na dłużej (i nie mówić młodzieży, co potem).

Więcej: Muzeum Historyczno Techniczne - niestety, strona teoretycznie po polsku, ale tłumaczona chyba autotranslatorem; łódź podwodna. Tu pierwszy raz natknęliśmy się na parkowanie z plakietką - trzeba kupić na stacji benzynowej niebieski kartonik z "zegarem" i można parkować darmo w ramach dozwolonego limitu. Nie zsynchronizowałam tego zakupowo, więc - jak zwierzęta - wrzucaliśmy nieekonomicznie euro do parkomatu.

W Trassenheide główną atrakcją jest wprawdzie Dom na głowie, ale z lenistwa (to miał być leniwy wyjazd, dużo siedzenia na plaży i patrzenia w horyzont, tak?) i ze względu na młodzież wybraliśmy farmę motyli. Przemiłe miejsce o tropikalnym klimacie (wilgotno, gorąco, duszno), umieszczone w dużej hali, pełne zieleni, egzotycznych kwiatów i latających swobodnie motyli. Nieco chłodniej jest na wystawie owadów - w gablotkach setki egzemplarzy - i w insektarium, gdzie w akwariach są żywe owady (również pająki, brr) i gady. Cena biletu jest dość słona, ale w ramach opłaty można odwiedzić placówki w innych miastach: Świat Minerałów w Heringsdorfie i Galerię Szkła w Zinnowitz.

Więcej: strona farmy, Wiesenweg 5, Trassenheide.

Zinnowitz to kurort letni, z piękną (prawie 3 kilometrową) piaszczystą plażą. Przy ponad 300-metrowym molo można zjechać pod wodę w podwodnej gondoli - sporym pomieszczeniu w stylu kawiarni, które całkowicie zanurza się pod wodę. Teoretycznie podczas zanurzenia ogląda się podwodne życie Morza Bałtyckiego (zwanego tu Ostsee, Morzem Wschodnim), ale w praktyce widać tylko zielonkawą, mętną wodę. Podobno w słoneczny letni dzień widać coś więcej, niestety w nieco pochmurne majowe popołudnie nie było widać zupełnie nic, aczkolwiek absurdalnie i tak jest to emocjonujące. Całość trwa ok. 40 minut, sympatyczny przewodnik opowiada cudności, niestety tylko po niemiecku, oraz - ponieważ niewiele widać - odbywa się krótki seans filmu 3D o tym, co można by zobaczyć pod powierzchnią Bałtyku, gdyby było jaśniej i woda mniej mętna (oczywiście również po niemiecku). Poza tym Zinnowitz wygląda jak wszystkie nadmorskie, śliczne miasteczka - promenada, kosze, plaża, muszelki. Nie zostaliśmy na obiad, chociaż parę restauracji było zachęcające, bo zlokalizowaliśmy w Heringsdorfie uroczą restaurację hinduską (niestety nie mogę jej zlokalizować w internecie, w każdym razie jest przy przelotówce).

Strony i adresy:

GALERIA ZDJEĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 2, 2018

Link permanentny - Tagi: peenemuende, niemcy, trassenheide, heringsdorf, uznam, zinnowitz, majowka2018 - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Komentarzy: 3


O tym, jak w Niemczech jest ładnie (1/4)

Tytułem krótkiego wstępu - Świnoujście traktowaliśmy głównie (niestety, ale o tym później) jako bramę do niemieckiej części Uznamu. Tuż za uroczo umowną granicą można było jechać wzdłuż wybrzeża (albo iść plażą do pierwszych trzech, bo są w odległości spacerowej), mijając Ahlbeck, Heringdorf, Bansin, Koserow, Zinnowitz, Trassenheide i docierając wreszcie do Peenemünde. Drugą trasą, w kierunku wsi Kamminke, można zrobić umowne kółeczko, odwiedzając Zamek Stolpe, Ogród Botaniczny pod Usedom, Zamek Wodny w Mellenthin, Raj papug/Świat Guliwera w Pudagli, a do Świnoujścia wracając wzdłuż wybrzeża.

Granica z mostkiem / Granica bez mostka

Zamek Stolpe to rezydencja położona na wschód od miasta Usedom. Piękny przykład, jak można dbać o zniszczone w czasach NRD zabytki. Z zamku wypruto wszystko, co przypominało, że to zamek - wieżyczki, stolarkę, ozdoby - korzystając tylko z samej bryły. Od 1996 roku gmina sukcesywnie odnawia zamek, dodając kolejne pokoje. Można go zwiedzać prawie w całości (darmo, jest skrzyneczka na dobrowolne datki), jeśli nie odbywają się w nim akurat biletowane imprezy kulturalne. Z dwóch wieżyczek o krętych schodach, od wspinania na które bolą łydki i ten miesięń z tyłu uda, jest widok na sielską okolicę, na parterze jest kawiarenka, a na piętrze i poddaszach mała galeria sztuki, antykwariat i wyposażone w meble z epoki pokoje rodziny hrabiowskiej. W budynku obok otwarta również pomiędzy lanczem a obiado-kolacją restauracja, zatrzymaliśmy się tylko na kawę i ciastko dla Mai (a potem żałowałam, bo koło 16 ciężko było cokolwiek znaleźć; już kolejnego dnia nauczyłam się, że mniejszy posiłek koło 12:30-13 zdecydowanie poprawia dobrostan).

W Pudagli jest tzw. atrakcja turystyczna - Świat Guliwera, do której podjechaliśmy trochę na zasadzie "no, skoro jest po drodze", okazała się zawierać w pakiecie papugarnię, która okazała się główną atrakcją wyjazdu (oczywiście oprócz samobieżnej kosiarki, ale o tym wkrótce). W niedużej hali fruwa kilkadziesiąt papug, które można nakarmić, chętnie wchodzą na rękę czy ramię, a jeszcze chętniej zaczynają obgryzać wszystko, co błyszczące - TŻ stracił część skuwki przy sznurku od kaptura. Sam Świat Guliwera - gipsowa makieta ogromnej postaci (do której można wejść i posłuchać bicia gipsowego serca czy dotknąć gipsowej trzustki), kilka dużych grzybów, guliwerowe gadżety adekwatnej wielkości - specjalnie nie powala, atrakcja raczej dla młodszych dzieci. Dla nieco starszych jest skakalnia, a dla rodziców hamaki, żeby odczekali, aż młodzież się wyskacze, okazjonalnie odpluwając drobnym piaskiem, bo akurat tego dnia dotkliwie wiało i pył potem zmywałam zewsząd, gdzie mógł się dostać - brwi, uszu czy nasmarowanych oliwką skórek przy paznokciach.

Ahlbeck to pierwsze, patrząc od polskiej granicy, z tzw. cesarskich uzdrowisk (Kaiserbäder) - piękne nadmorskie miasteczko z konsekwentnie niską zabudową, z szeroką plażą z białym piaskiem, absurdalnie prawie pustą w porównaniu z zatłoczonym Świnoujściem, gdzie i Polacy i Niemcy. Przyznam, że są dość podobne do siebie - zbudowane na podobnym planie, z podobną architekturą, różnią się długością molo, tabliczką na końcu (bardzo przydatne!). Wszystkie - równo - są idealne na nic-nie-robienie: siedzenie na plaży (jak się uda złowić kogoś od wynajmu koszy - to w koszyku), spacer po molo, przejście się po deptaku, lody, bułkę ze śledziem (o czym więcej za moment) czy kolację.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 1, 2018

Link permanentny - Tagi: niemcy, uznam, pudagla, ahlbeck, stolpe, majowka2018 - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Skomentuj


Beksiński nieznany

Rzutem na taśmę (dwa dni przed zakończeniem - jeszcze jutro i pojutrze zdążycie) udało mi się wreszcie zobaczyć wystawę grafik, kolaży i zdjęć Beksińskiego ojca. Wstyd przyznać, dopiero po kilkunastu latach trafiłam do Galerii na Dziedzińcu Sztuki, mimo setek razy, kiedy przechodziłam obok. Wystawa to trzy sale ze zdjęciami i reprodukcjami, interaktywna aplikacja z czterema obrazami, które można zobaczyć "od wewnątrz" (z efektami dźwiękowymi) i prezentacje wideo z zarejestrowanymi fragmentami (auto)wywiadów z artystą. Maja zrezygnowała szybko z interaktywnej prezentacji, chyba nieco przestraszona fragmentem "Pełzającej śmierci", ale mimo pewnego nagromadzenia treści gore grafiki ją ciekawiły. Mnie, niezależnie, najbardziej interesowała architektura.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 28, 2018

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: sztuka, stary-browar - Skomentuj


Margaret Atwood - Opowieść podręcznej

Zwyczajne, mówiła Ciotka Lidia, to to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Teraz może się wam to nie wydawać zwyczajne, ale po jakimś czasie się wyda. To się stanie zwyczajne.

Bezimienna Podręczna, zwana Fredą ("należąca do Freda"), opisuje zdawkowo, w jaki sposób ze studentki, żony i matki w ciągu trzech lat stała się jednym z elementów opresyjnego systemu kastowego. Zmiany wprowadzano najpierw w sposób niedostrzegalny, krok po kroku zabierając kobietom kolejne prawa ("utrzymaliśmy kompromis aborcyjny, sukces"), dostęp do kont bankowych, możliwość pracy, wreszcie ubezwłasnowolniając i zamykając w obozach, skąd można było wyjść jedynie jako Podręczna albo zostać przeniesiona do Kolonii (ciężkie roboty). Podręczne, wedle jednego z kontrowersyjnych ustępów Biblii, służyły jako surogatki dla bezpłodnych Żon majętnych obywateli; inwigilowane i pozbawione możliwości ucieczki czy nawet swobodnego kontaktu z kimkolwiek. Freda jest posłuszna (bo musi), ale ciężko jej wyprzeć z pamięci, że kiedyś nosiła dżinsy, jeździła na rowerze, pracowała, spędzała czas z córką, mężem czy przyjaciółką. Odkrywa w żałośnie pozbawionym jakichkolwiek unikalnych cech pokoju napis, wyskrobany przez poprzednią bezimienną Podręczną, "nolite te bastardes carborundorum" (nie daj się zgnębić sukinsynom), co daje jej nadzieję, że może jest wyjście z sytuacji.

Czytając, zastanawiałam się, czemu tak bardzo zirytowała mnie ta książka przed laty (odrzucając poniekąd relewantny argument, że byłam młoda, głupia i do psa podobna) i wyjaśniło mi się to, kiedy dojechałam do "posłowia", będącego żartobliwym podsumowaniem konferencji naukowej odbywającej po kilkuset latach od opisanych przez Podręczną wydarzeń. Między dywagacjami "co na lancz" i "kiedy kawa", zebrani naukowcy rozważają, czy znalezione dokumenty są sfabrykowane (za czym przemawia niemożność zweryfikowania jakiejkolwiek z osób opisanych), czy też realne (za czym z kolei przemawia fakt, że z tamtego okresu zachowało się dramatycznie mało źródeł pisanych ze względu na ograniczenia praw kobiet). I to dolepione na ślinę podsumowanie psuje wymowę wcześniejszej, dramatycznej, opowieści, urywającej się znienacka (czy uciekła, czy odzyskała córkę, co rozwaliło Gilead, jak mógł w ogóle funkcjonować otoczony demokracją, z której turyści przyjeżdżali oglądać kobiety jak zwierzęta w zoo).

Dziś książka uderza w miękkie zwłaszcza w aktualnej sytuacji politycznej, pokazując, jak niewiele trzeba, żeby zamiast demokracji zaczął rządzić terror (udany zamach na rząd, błyskawicznie przegłosowane ustawy, wprowadzenie stanu wojennego, zamknięcie granic i natychmiastowe wyroki). Uderza w miękkie tym mocniej, jeśli się jest rodzicem córki. Świat Gileadu sprzedawany jest jako idylla kobiet - są bezpieczne (a jeśli tego nie czują, w Szkole Podręcznych pokazywane im są dokumenty pokazujące wcześniejsze uprzedmiotowienie i przemoc wobec kobiet), nie są zmuszane do pracy, utrzymują je mężowie, te płodne mogą spełniać się w najszczytniejszym celu - rodzenia dzieci, a dodatkowo zdejmuje się z nich konieczność opieki nad potomstwem (zabierając im dzieci i oddając zamożnym Żonom), te niepłodne mogą zajmować się domem, do czego są przeznaczone. Absurdalnie, to nie mężczyźni są najbardziej restrykcyjnymi strażnikami, to same kobiety pilnują się nawzajem, żeby żadna nie opuściła "bezpiecznej strefy".

Inne tej autorki tutaj.

#28

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 24, 2018

Link permanentny - Tagi: panie, sf-f, 2018, kanada - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 6


Crashing / Loaded / Chewing gum

Eksplorując temat krótkich seriali komediowych, weszłam w niszowe brytyjskie (Netflix). Zaleta - króciutkie (zwykle 6 odcinków) sezony, wada - najczęściej kończą się po jednym sezonie. W przeciwieństwie do telewizji amerykańskiej, nie ma cenzury, zwroty fabularne bywają absolutnie zaskakujące, a aktorzy niekoniecznie są z równym zgryzem.

Crashing to jednosezonowa opowieść o grupce ludzi, mieszkających legalnie (jako "opiekunowie budynku") w opuszczonym szpitalu. Sporo gagów związanych z lokalizacją, ale wątkiem przewodnim jest kryzys w związku Kate i Anthony'ego, kiedy do szpitala wprowadza się Lulu, przyjaciółka Anthony'ego z czasów szkolnych.

Loaded opowiada o spełnieniu marzenia większości pracowników start-upu: ktoś firmę wykupił i na koncie lądują grube miliony. Czterech kolegów - geek Ewan, frontman Leon, inżynier Josh i element chaosu Watto - dostają po 15 milionów funtów i są absurdalnie szczęśliwi, każdy na swój sposób (np. Leon kupuje helikopter oraz z wynajętym zespołem a capella jeździ do domów ludzi, do których miał żal, a tam elegancko odziani panowie śpiewają frazę "F*ck you"). Niestety, szybko się okazuje, że mimo pieniędzy (jeszcze szybciej się rozchodzących) są i wady - Casey, amerykańska szefowa rodem z piekła oraz konieczność wypuszczenia nowej wersji gry; do tego życie prywatne każdego z panów nie jest do końca satysfakcjonujące. Nieco nachalną tezę, że pieniądze szczęścia nie dają, można przeboleć, bo serial jest doskonale zabawny, zwłaszcza dla nerdów.

Chewing gum, dziejący się w londyńskiej dzielnicy biedoty, rozłożył mnie na łopatki. 24-letnia Tracey, wychowana w ortodoksyjnym kościele, jest dziewicą, mimo że ma narzeczonego. Kiedy odkrywa, że oziębłość partnera to efekt jego homoseksualizmu, decyduje się wziąć sprawę we własne ręce i poznać życie we wszystkich aspektach. Szybko zdobywa chłopaka, próbuje erotycznego trójkąta, zostaje wyrzucona z domu, trafia na orgię, uwodzi ją własny kuzyn, zażywa narkotyki, o mało co nie zostaje bohaterką erotycznej fotografii specjalnego gatunku, ale utrata dziewictwa wcale nie jest taka łatwa, jeśli - dzięki jednotorowemu wychowaniu - człowiek zupełnie nie klei, o co chodzi. Bogaty drugi plan - matka z misją kapłańską, zazdrosna siostra, nieszczęśliwa w związku przyjaciółka, ekstrawertyczny gej oraz londyński proletariat płci obojga.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 22, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Wielkopolska w weekend - Mniszki

Chciałam zacząć od tego, że uległam podszeptowi złego i wybrałam się z dzieckiem (i piętnastoma innymi dziećmi, klasa III szkoły podstawowej) na wycieczkę. Ale to nie tak, że był to tylko podszept, bo i tak w kwietniu musiałam wybrać zaległy urlop i uzyskałam w ten sposób marzenie korpoludka, czy czterodniowy tydzień z wolnymi piątkami oraz zwyczajnie przyszło me dziecko, zrobiło oczka jelonka Bambi i zapytało, czy nie pojadę. To pojechałam. Centrum Edukacji Regionalnej i Przyrodniczej w Mniszkach to zespół folwarków, w których dla młodszych dzieci odbywa się szereg warsztatów z szeroko pojętej etnografii - wyplatanie z wikliny, pisanie gęsim piórem, pranie (hit również wśród chłopców), lepienie z gliny i toczenie na kole garncarskim. Podejrzewam, że tak z ulicy nie da się wjechać i zwiedzić, najwyżej z zewnątrz plus - jeśli się nie ma wielkiego zamiłowania do folkloru - całość jest do obejrzenia w pół godziny, bo tematyka raczej nie dla dorosłych.

Jak na kwiecień - upalnie, szczęśliwie większość zajęć odbywała się w cienistych i chłodnych salach. Zapanowanie nad wrzeszczącą i rozbiegającą się jak stado królików czeredą było ogarnialne, zwłaszcza że oprócz mnie była trójka dorosłych, z czego dwie osoby z wykształceniem i praktyką pedagogiczną. Problemem okazał się dojazd autobusem. Droga do była jeszcze całkiem względna - dzieci wyspane, zajęte spożywaniem zabranego drugiego śniadania i obczajaniem wyposażenia autokaru, natomiast z powrotem przypomniałam sobie, czemu nie jestem fanką wycieczek zorganizowanych. Jedno dziecko śpiewa jedną piosenkę. Drugie i trzecie dziecko śpiewają inną. Czwarte dziecko śpiewa cały czas to samo w kółko. Piąte powtarza "No to jedziemy autokarem" i symuluje karabin maszynowy za pomocą opuszczania podłokietnika (tu już mi opadło i zasugerowałam, że jeśli jeszcze raz strzeli z karabinu, to urwę mu uszy). Szóste, siedzące z tyłu, kopie w mój fotel. Kolejne się biją. Jeszcze następne symulują odgłosy wymiotów, bo podobno ktoś tam dalej kiedyś miał chorobę lokomocyjną. Jest gorąco, stoimy w korku w Przeźmierowie, a jeszcze nie dojechałam do ostatnich siedzeń, gdzie wszyscy się przekrzykują. Udało mi się nawet przeczytać kawałek Żulczyka, ale nie wiem, czy wiele zapamiętałam. W każdym razie widoki ładne.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 20, 2018

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: mniszki, polska - Komentarzy: 1


John le Carre - Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg

Oficer operacyjny brytyjskiego wywiadu z Hongkongu, Tarr, zakochuje się w radzieckiej dysydentce i namawia ją do przejścia na stronę Zachodu. Niestety, nie otrzymuje odpowiedzi od Londynu, więc dziewczyna zostaje przemocą zabrana do ZSRR (i prawdopodobnie zabita jako zdrajczyni), ale pozostaje po niej dziennik. Z zapisków wynika, że jeden z wysoko postawionych urzędników wywiadu jest podwójnym agentem, szpiegującym na rzecz Sowietów. Po śmierci Controla, poprzedniego szefa, klimat na wewnętrzne śledztwo jest niespecjalnie sprzyjający, bo nie ma gwarancji, czy nowy szef - karierowicz - sam nie jest wspomnianym szpiegiem. Przeniesiony przymusowo na emeryturę George Smiley, niepozorny, starszy mężczyzna, prywatnie zdruzgotany po odejściu żony (którą podejrzewał o romans z jednym z kolegów z wywiadu), zostaje poproszony o przeprowadzenie dyskretnego śledztwa. Sprawa dla niego jest podwójnie osobista - to on próbował zwerbować kiedyś Karlę, mitycznego szefa radzieckiego wywiadu, nieskutecznie, więc próbuje naprawić poprzednią porażkę, a poza tym ma poczucie, że wykrywając szpiega, odzyska żonę. Ze względu na brak oficjalnego trybu, śledztwo odbywa się bez podsłuchów czy przesłuchań, Smiley polega na zdolnościach analitycznych, lekturze nielegalnie uzyskanych dokumentów i rozmowach ze współpracownikami. Po kilku miesiącach żmudnej pracy podejrzane są cztery osoby, którym nadane są pseudonimy: Druciarz, Krawiec, Żołnierz i Biedak (a sam Smiley jest Żebrakiem). W jednym z niepozornych domów należących do wywiadu, dochodzi do konfrontacji.

Niestety, książka jest zwyczajnie nudna. Postaci, pojawiające się na jej kartach, nie mają w zasadzie żadnych cech dystynktywnych, dodatkowo większość akcji dzieje się w przeszłości i pojawia się w czyjejś narracji, więc absolutnie nie da się ani nikogo polubić, ani znielubić, przez co rozwiązanie jest również rozczarowujące (wszystko jedno, kto jest szpiegiem, zakończcie to wreszcie). Zaskakujące, że z tak słabego materiału dało się zrobić dwie - podobno dobre - ekranizacje. Podobnie - jakim cudem książka trafiła na obie listy 100 najlepszych powieści kryminalnych wszech czasów.

Inne tego autora.

#27

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 17, 2018

Link permanentny - Tagi: 2018, cwa, mwa, panowie, kryminal - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 2


Witold Gombrowicz - Trans-Atlantyk

Witold Gombrowicz po inauguracyjnym rejsie na transatlantyku Chrobry dobija do Buenos Aires, gdzie zastaje go wybuch drugiej wojny światowej. Ze względu na problem z powrotem bezpośrednio do Polski, żeby za broń chwycić, decyduje się na pozostanie w Argentynie. Krąży między zaprzyjaźnionymi a osiadłymi na obczyźnie rodakami (którzy boją się cokolwiek doradzić, bo może to zagrozić ich pozycji towarzyskiej), poselstwem (gdzie na zmianę Gombrowicz jest odsyłany do innego kraju lub lansowany jako obiecujący pisarz), spółką handlową trzech wspólników (którzy się nad nim nieustająco kłócą) oraz hacjendą lokalnego bogacza-homoseksualisty Gonzala (który usiłuje za pomocą Witolda zaciągnąć do łóżka młodego i atrakcyjnego Ignacego, syna Tomasza). Witold: uczestniczy w bankiecie, chodzi z Gonzalem (opowiadającym o ciężkim ale i upojnym życiu homoseksualisty), organizuje pojedynek, zostaje wciągnięty w sado-masochistyczny związek Ludzi z Ostrogami, obserwuje kulig (bez śniegu) oraz o mało co nie jest świadkiem uzasadnionego morderstwa ojca przez syna lub syna przez ojca. WTEM książka się kończy i następują przedmowy, posłowia i krytyczne dodatki dla tych, co nie zrozumieli.

Czyli dla mnie. Jestem czytelnikiem a) niewyrobionym, b) niezbyt wytrawnym, co sam autor sugeruje w jednej z licznych przedmów/posłowi. No nie jestem w stanie wyłuskać treści obudowanej niestrawną dla mnie warstwą formalną. Doskonale rozumiem większość warstw ponadfabularnych (a to że zjadliwa satyra na sarmatyzm u progu drugiej wojny światowej, a to że konflikt pokoleń, a to że konieczność współczesnego zredefiniowania patriotyzmu, a to że chęć zaszokowania wątkami homoseksualnymi czy nawet cel stylizacji językowej), ale w dalszym ciągu jest to okropna, przestarzała rzecz, mogąca podniecić czytelniczo chyba tylko teoretyków literatury. Odkrywcza zapewne w latach 50., teraz boleśnie męczy (przy słuchaniu, bo w życiu bym jej nie przeczytała).

#26/#6

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 16, 2018

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2018, panowie, beletrystyka - Skomentuj


Hakan Nesser - Kim Novak nie wykąpała się w jeziorze Genezaret

Lata 80. Matka 14-letniego Erika umiera w szpitalu (nowotwór), ojciec niespecjalnie sobie z tym radzi. Wysyła więc młodszego syna z kolegą Edmundem na wakacje do chaty nad jeziorem, gdzie ma zajmować się nimi jego drugi, starszy syn Henry i jego dziewczyna. Dziewczyna nie przyjeżdża, bo się pokłóciła z Henrym chwilę wcześniej, ale ani nastolatki, ani opiekujący się nimi dwudziestoparolatek nie uznają tego za problem. Wakacje są absolutnie sielskie, typowe dla lat ery przedinternetowej: rowerem po zakupy, ognisko, pływanie w mętnym jeziorze, budowa pomostu; Henry nie narzuca się chłopakom, pisze książkę, czasem tylko prosi o chwilę intymności, bo przyjeżdża do niego dziewczyna. Szybko okazuje się, że tą dziewczyną jest pyszna, dwudziestoparoletnia blondynka Ewa, do złudzenia podobna do Kim Novak, która tuż przed zakończeniem roku szkolnego w szkole Erika pojawia się na zastępstwo, budząc w młodych chłopcach wiele myśli, mimo że wiedzieli, że jest narzeczoną lokalnej sławy sportowej. Łatwo się domyślić, że związek Henry'ego z dziewczyną innego to początek kłopotów - któregoś dnia sielanka się kończy, gdy zwłoki jej byłego narzeczonego zostają znalezione w okolicach jeziora.

Inspektor policji pojawia się epizodycznie, jako przesłuchujący wszystkich (w tym chłopców) i aresztujący Henry'ego (tymczasowo, bo dowodów brak) w celu znalezienia mordercy. Zbrodniarza nie udaje się znaleźć. Po latach historia powraca w narracji Eryka, który pewnego dnia spotyka Ewę i mimo kilkunastoletniego stażu małżeńskiego i różnicy wieku, rozpoczyna z nią romans.

To zupełnie inna książka niż te typowo kryminalne - tu tajemnica morderstwa jest drobnym elementem historii dojrzewania, radzenia sobie ze śmiercią matki i próbą wejścia w świat dorosłych.

Inne tego autora tutaj.

#25

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 14, 2018

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2018, panowie, kryminal - Skomentuj