Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Uwaga, lektura poniższego może zepsuć oglądanie filmu lub czytanie książki.
Do pięknej, nieco zapuszczonej willi gdzieś w północnych Włoszech, zamieszkałej latem przez włosko-amerykańskiego profesora z rodziną, przyjeżdża Oliver, kolejny doktorant na wakacje. Pomóc profesorowi w papierowej robocie, napisać kawałek swojej książki, odpocząć. Taka doroczna tradycja. Elio, 17-letni syn profesora, czeka na niego niechętnie, bo to oznacza, że musi opuścić swój pokój i przenieść się do mniejszego. Nie pomaga też pierwsze spotkanie z Oliverem, który przesypia część dnia, wydaje się być dość arogancki i przekonany o własnej ważności, a przy tym starszy od kilka lat od Elio, który czuje się ciągle jak dzieciak. Wszyscy - domownicy, przyjaciele rodziny, sąsiedzi, równolatkowie Elio - wszyscy uwielbiają Olivera, rozsiewającego niezobowiązująco swój amerykański urok. Elio podejrzewa, że Oliver sypia z dziewczętami, które się koło niego kręcą; absurdalnie, zaczyna być o to zazdrosny, chce, żeby to z nim Oliver spędzał czas. Wyczuwa, że i że strony Olivera jest zainteresowanie, ale nie umie go rozgryźć. Przez większość wakacji gra w grę, w którą grają wszyscy zakochani - jak nie być tym, który musi zrobić pierwszy krok, jak nie narazić się na śmieszność, źle odczytując sygnały drugiej strony (wszak może miłość jest jednostronna), jak zachowywać się na tyle niezobowiązująco, żeby otoczenie nie zauważyło[2]. W tle leniwy, sielski początek lat 80., upalne włoskie lato, sady z brzoskwiniami, jezioro i ogromny wpływ antycznej kultury.
To prześliczna, pastelowa historia coming to age, o dojrzewaniu do miłości i związku; TŻ już z offu dodał, że w takich pięknych okolicznościach przyrody to on i w koniu by się zakochał, ja tylko zarezerwowałam w Umbrii wakacje (ale na wszelki wypadek będę unikać koni). Film skupia się na wspólnym lecie superinteligentnego, ale zaskakująco dziecięcego Elio i pokrywającego nieśmiałość brawurą Olivera, starszego, ale jednocześnie z większym bagażem emocjonalnym i kulturowym. Książka wychodzi trochę dalej - po trudnej rozmowie w święto Chanuka (na której kończy się film), pokazuje kolejne spotkania Elio i Olivera, kilkadziesiąt lat później. Wbrew temu, że narratorem jest Elio, po rozstaniu z Oliverem niewiele wiadomo o jego życiu, w przeciwieństwie do życia Olivera, nieustająco obecnego w myślach Elio. Czy obaj są szczęśliwi? Czy mogliby być równie, a może bardziej szczęśliwi, gdyby spróbowali być razem? Czy letnia miłość, pierwsze zaślepienie, oderwane od kontekstu i narażone na codzienność, miałoby szansę przetrwać?
Poza pięknymi obrazami (ta willa! to miasteczko! ta przyroda!) świetna jest muzyka. Leniwa, wpadająca w ucho, zgrabnie łącząca się z hitami lat 80., granymi w radio i podczas imprez. Przypomina mi ścieżkę dźwiękową do "Garden State" czy amerykańskiego remake'u "Apartamentu", coś, co zostaje na dłużej w uchu po filmie.
[1] Absolutnie nie rozumiem, po co polscy dystrybutorzy zepsuli znaczący przecież tytuł (zamieniając "Call Me by Your Name" na bezpłciowe "Tamte dni, tamte noce", zwłaszcza że film zrezygnował z perspektywy narracyjnej dorosłego Elio). Oliver proponuje Elio, żeby mówili do siebie nawzajem swoimi imionami, żeby każdy z nich stał się tym drugim, piękniejszym i lepszym od siebie.
[2] Ależ oczywiście, że spostrzegawczy i czuli rodzice widzą. Jest kilka analiz, w których wskazane są sceny, pokazujące, że matka Elio wiedziała, ale pozostała z boku, ale przede wszystkim jest piękna scena rozmowy z Elio z ojcem, który jest pełen zrozumienia i wsparcia, bez szyderstw i wzmacniających, ale deprecjonujących uproszczeń:
Zazdroszczę ci. Większość rodziców na moim miejscu liczyłaby na to, że wszystko rozejdzie się po kościach albo modliłaby się, żeby ich syn szybko stanął na nogi. Ale ja nie jestem takim rodzicem. Jeśli jest ból, pielęgnuj go, a jeśli jest płomień, nie zdmuchuj go, nie obchodź się z nim brutalnie. Ból rozstania potrafi być straszny, a patrzenie, jak druga strona zapomina, jeszcze go pogłębia. Chcąc jak najszybciej zapomnieć, wyrywamy z siebie mnóstwo uczuć i każdej następnej osobie mamy mniej do zaoferowania, a w wieku trzydziestu lat jesteśmy bankrutami. Ale nic nie czuć, żeby nie musieć czuć – co za marnotrawstwo!
Inne tego autora:
#7 (chociaż chronologicznie to #10, ale mam zaległości)