Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

12 małp

Pamiętam, że obejrzałam pierwszy odcinek 1 sezonu lata temu, wzruszyłam ramionami, bo w zasadzie to była rozwodniona kalka z doskonałego filmu, tylko z mniej znanymi aktorami i stwierdziłam, że meh, niekoniecznie. I w jakże mylnym błędzie byłam! Wprawdzie pierwszy sezon mniej więcej pokrywa się z fabułą filmu, ale od tej pory zaczyna się jazda bez trzymanki w stylu pokrewnym do “Fringe” i “Continuum” (nawet pojawiają się aktorzy z!). I jeśli nieco znudzi Was sezon 1, to wytrzymajcie, trzeba dotrwać do 3 i 4, gdzie brakuje tylko kosmitów.

2043. Świat z populacją mniejszą o 7 miliardów, bo tyle zmarło w pandemii, która błyskawicznie rozeszła się po wszystkich kontynentach w 2016 roku (Emma zawołałaby “Prorocza to noc!” i walnęła kijem od szczotki w podłogę) i doprowadziła do załamania cywilizacji. W cudem uratowanej placówce wojskowej, fizyczka Katarina Jones[1] wysyła w przeszłość Jamesa Cole’a, pierwsza udana podróż po wielu porażkach. Z urywanej wiadomości Cassandry Railly, naukowczyni z CDC, która do ostatniej chwili usiłowała uzyskać szczepionkę na feralną chorobę, wiadomo, kto zapoczątkował katastrofę, więc właśnie do niej kieruje się Cole. Problem w tym, że przyczynowość czasu jest tak silna, że zabicie osoby odpowiedzialnej za pandemię wcale nie sprawia, że przyszłość automatycznie się naprawia. Kolejne misje, kolejne porażki, pojawiający się w pewnym momencie arcyzłoł o pseudonimie Witness (Świadek), który skacze w czasie bez użycia kosztownej aparatury i zna każdy ruch ekipy. Do tego dochodzą paradoksy, przeznaczenie, już raz przeżyte wydarzenia muszą się wydarzyć (co bardzo ładnie jest rozgrywane przez pokazywanie tych samych scen z dodatkowym szczegółem, którego nie było przy pierwszym razie), trochę miłości, nienawiści i komplikacji na poziomie latynoskich telenowel, a wreszcie malowniczy i niejednoznaczny finał.

Co najlepsze, serial bywa miejscami przezabawny zarówno w dialogach (złotousty Ramse i Deacon), postaciach (najlepsza oczywiście jest Jennifer, Która Słyszy Głosy, a dodatkowo jest nadszczera i godna tytułu Jądra Chaosu) czy wreszcie wycieczki w bliższą i dalszą przeszłość, gdzie do rozwiązania fabuły potrzebny jest heist, zdarza się pętla czasowa w stylu “Dnia Świstaka” czy - w ogóle mnie to już nie zdziwiło - lądujemy w czasie drugiej wojny światowej, żeby obserwować zamach na Hitlera. Dużo robi muzyka (“99 Luftballons”!) i scenografia, dopracowana do ostatniego szczegółu. Dygresja - miesiąc temu odwiedziłam Liberec, a tam Muzeum Północnoczeskie; wtem akcja serialu przenosi się do Pragi, gdzie jedna z postaci dokonuje zuchwałej kradzieży w stylu “Mission Impossible” (poniekąd) pewnego artefaktu z muzeum. Tak, właśnie tego. Obśmiałam się jak norka, przypadek? nie sądzę. Jedyne, czego bym się czepiała, to iskry lecące przy byle okazji z aparatury elektronicznej; jeśli coś iskrzy, to nie jest drobny bug, tylko zaraz wszystko się sfajczy. Ale po za tym - mucha nie siada. Oczywiście dyskutowałam z ekranem przez całe cztery sezony. Dla mnie i każdego fana podróży w czasie - must have.

[1] Był czeski akcent, jest też polski - Barbara Sukowa (Jones) przez czas jakiś była konkubiną naszego Olbrychskiego.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 12, 2024

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Dune: Part Two

Poszłam do kina! Z mężem i bez nastolatki, która stwierdziła, że nie lubi filmów z aktorami (aktualnie tylko anime, z grzeczności robi wyjątek dla tzw. klasyków, czyli “Chłopaki nie płaczą” czy “Misia”), a uwielbia, kiedy ma chatę dla siebie i wypycha nas z zastanawiającą skwapliwością. Tyle że jakkolwiek doceniam rozmach, dźwięk, kolor i duży ekran, tak… nie mam poczucia, że nie można poczekać na VOD. Oraz można było zwyczajnie z tego zrobić serial i jeszcze nieco wzbogacić w detale i tło historyczne.

Paul i lady Jessica z niespodzianką po zamachu trafiają do Fremenów. Wprawdzie na początku wszyscy poza Stilgarem traktują ich jak utrapienie, ale propaganda Bene Gesserit robi swoje - Jessica zostaje Matką Wielebną w miejsce aktualnej Matki Wielebnej, zaś Paul pokazuje, że umie się zaaklimatyzować nie tylko na pustyni, ale i w namiocie z Chani; w kwestii jaką Zendaya i Timothee mają chemię na ekranie, to ja w ogóle nie mam słów. Paul na początku nie chce iść śladem napisanej przed wiekami roli, ale po wypiciu Wody Życia dociera do niego, że to jedyna sensowna droga. Mnóstwo walk aż do wielkiego finału z przejęciem władzy i pojedynkiem z psychopatycznym Feyd-Rauthą.

Podobało mi się chyba bardziej niż pierwsza część, mimo że nie było już Duncana Idaho. Imperium Harkonnenów, którzy wprawdzie estetycznie przypominali mi o niesławnej historii chowu wsobnego Habsburgów, wygląda jak mokry sen Nazistów o Brutalistycznej Monumentalnej Architekturze. Pustynia - zwyczajnie piękna w swojej surowości, a skalne wnętrza Siczy Tabr są bogate i oszczędne jednocześnie. W kwestii akcji i uproszczeń - tak niewiele pamiętam z książki, że nie wyłapałam żadnych fabularnych wpadek czy niedomówień, aczkolwiek zupełnie wyparłam pochodzenie lady Jessiki. Czy wbrew postanowieniem dokładam kolejną książkę, a nawet dwie, bo mam to stare dwutomowe wydanie z Iskier, na stosik przy łóżku? Być może.

Pierwsza część.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 10, 2024

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Rok, w którym zaczęłam się masturbować

Prawie 40-letnia Hanna chce uratować swój kulejący związek drugim dzieckiem. Niestety jej wiecznie niezadowolony partner Markus(?) nie dość, że odrzuca ją w sypialni, to jeszcze eskaluje do momentu, aż wylewa całe nagromadzone rozczarowanie - że Hanna więcej zarabia, że jest zaangażowana w pracę, że organizuje wszystko w rodzinie, a nie zajmuje się głaskaniem ego partnera. I mimo że Hanna właśnie rzuciła pracę mimo otrzymanego awansu, rozstaje się z nią. Gorzej, każe jej się wyprowadzić, bo to jego mieszkanie. Hanna bez pieniędzy, bo całe oszczędności wydała na designerską kanapę, ląduje na ulicy. I tu okazuje się, że nie ma się do kogo zwrócić o pomoc - matka ma swoje życie, najlepsza przyjaciółka ma małe dziecko i męża, który Hanny nie cierpi, rozpoczyna więc koczowanie kątem u dalszych znajomych. Absurdalnie, osobą, która jej pomaga, jest przypadkowo spotkana barmanka, która wyjaśnia, co jest w życiu najważniejsze.

Mam mieszane uczucia, bo z jednej strony to nieco naiwna historia o damskiej emancypacji przez znalezienie dla siebie przyjemności w tytułowej czynności, przyjemności, której nie dała praca, rodzina, przyjaźń, przygodni kochankowie. Z drugiej - to realistyczna, irytująca i smutna opowieść o nierealistycznych oczekiwaniach. Każdy czegoś oczekuje od Hanny - ma zarabiać, być najlepsza w pracy i ciągle podnosić kwalifikacje; ma być jednocześnie żoną, matką i kochanką; żyć tak, żeby matka była z niej dumna; wspierać przyjaciółkę i nigdy nie zawalić. Kiedy zawala, zewsząd słyszy, że jej robiący minimum partner jest od niej lepszym rodzicem i to u niego zostaje kilkuletni synek, w pracy szef warunkowo zgadza się, żeby została asystentką swojej asystentki (scena “interview” - doskonała, miałam ochotę rzucać rzeczami), partner błyskawicznie przysposabia sobie nową pannę, która będzie się nim zajmować z całym zaangażowaniem, ale też ma pretensje, że Hanna spotyka się z mężczyzną. Finał zapowiadał się dość słodko, ale na szczęście to szwedzki film i udało się rozwiązać historię tak, żeby nie było aż tyle cukru - Hanna niby wraca do tego, co było, ale na swoich warunkach. We mnie zostaje pytanie - czy każda kobieta, której szeroko pojętą pracę wszyscy przyjmują za oczywistość - musi pierdolnąć drzwiami, żeby uporządkować swoje życie?

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 21, 2024

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


P. G. Wodehouse - Jeeves & Wooster

Tak, to nie jest wybitny serial. Ba, to nie jest nawet serial, który wywołuje kaskady śmiechu. Ale jednocześnie to bardzo miła, nieangażująca komedia pomyłek o wyższej klasie rządzącej Wielką Brytanią w okresie międzywojnia i wspomagającej ich za niewielkim wynagrodzeniem grupie kamerdynerów, którzy zza kulis rozwiązują problemy miłosne i finansowe swoich niekoniecznie błyskotliwych panów. Głównym bohaterem jest Bertram, zwany Bertiem (Hugh Laurie), enfant terrible rodziny Woosterów, wieczny kawaler, który w życiu nie przepracował ani jednego dnia (“fewer marbles than advertised”). Losowe wydarzenia - apodyktyczne ciotki, żądające obecności na prowincji; byłe narzeczone, zmuszające czasem szantażem np. do kradzieży niewygodnego obrazu; równie nieogarnięci koledzy z “Klubu Trutniów”, potrzebujący wsparcia w jakimś idiotycznym przedsięwzięciu - rzucają biednym Bertiem po różnych miejscach, w tym Nowym Jorku. Jedynym pewnikiem w życiu lekkomyślnego młodzieńca jest jego kamerdyner, Jeeves (Stephen Fry), stoicko spokojny erudyta, który znajdzie rozwiązanie z każdej sytuacji, nawet jeśli będzie to wymagało wspinania się po bluszczu, udawania czarnego muzyka jazzowego czy drobnego przestępstwa. I ten język, sarkastyczny i jednocześnie uprzejmy, perełka.

Przy okazji wyjęłam z półki kilka książek P. G. Wodehouse’a, na podstawie których powstał serial. W “Dziękuję, Jeeves!” Bertie zostaje zaproszony do posiadłości jego zubożałego przyjaciela Chuffy’ego, tym razem bez Jeevesa, który wymawia służbę z powodu zamiłowania Bertiego do gry na banjolele. Wooster ma pomóc Chuffy'emu zdobyć serce córki amerykańskiego milionera, pana Stokera, która - jak się okazuje - była przez chwilę narzeczoną Bertrama, a dodatkowo namówić jej ojca na zakup zasobożernej posiadłości. Na miejscu pojawia się też wróg z jednego z poprzednich tomów - niejaki Glossop, lekarz psychiatra, który ma potwierdzić, że spadkodawca Amerykanina, był w pełni władz umysłowych, a w zakupionym przez niego zamku chce urządzić szpital psychiatryczny. Tak, to jest ta część z czarnymi minstrelami i luksusowym jachtem, z którego po kolei uciekają bohaterowie. Co ciekawe, na miejscu jest również Jeeves, pracujący dla odmiany dla Chuffy’ego.

”Pełnia księżyca”. Lord Emsworth jest zakochany w swojej wystawowej świni i jego marzeniem jest, żeby jakiś znany malarz namalował jej portret do rodzinnej galerii. Nie cieszy to oczywiście reszty jego rodziny, która głównie skupiona jest na próbie wyswatania ślicznej Weroniki z amerykańskim milionerem Plimsolem oraz zapobieżenia małżeństwu siostrzenicy Prudencji z brzydkim, acz poczciwym Billem, malarzem, który odziedziczył karczmę. Plimsol został pouczony przez lekarza, do którego zwrócił się z wysypką, jest na krawędzi choroby alkoholowej i lada chwila zacznie widywać zjawy; zupełnym przypadkiem zaczyna kątem oka widzieć twarz Billa, który - wprawdzie poczciwy - ale urodą nie grzeszy. Liczne problemy usiłuje rozwiązać Freddie, niezbyt udany syn lorda, jednocześnie próbuje sprzedawać karmę premium dla psów w okolicznych posiadłościach oraz namówić Plimsola do wystawienia karmy w sieci swoich delikatesów. Mimo że powieść teoretycznie osadzona w uniwersum Jeevesa, elokwentny kamerdyner się w niej nie pojawia, a błyskotliwe pomysły pochodzą od Galahada Threepwooda, młodszego brata lorda, bon vivanta i lekkoducha.

Inne tego autora:

#11-12

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 20, 2024

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale - Tagi: 2024, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Feel Good

Kanadyjka Mae zaczyna występować ze swoim stand-upem w Londynie w jednym z klubów. Na widowni zauważa George, panie wpadają sobie w oko i - mimo że George do tej pory była hetero (tu wstaw mem o spaghetti) - rzeczy dzieją się błyskawicznie, bo lądują w łóżku i niedługo potem zamieszkują razem. Ale tu zaczynają się problemy, bo George bynajmniej nie chce ogłaszać światu, że ma dziewczynę, zaś Mae okazuje się mieć pewne problemy, które przemilcza - od dwóch lat nie bierze narkotyków oraz jej sposoby radzenia sobie z problemami są, delikatnie mówiąc, specyficzne.

Z jednej strony to fajny serial o normalizacji stosunków damsko-damskich, z drugiej komplikuje sprawy ponad miarę, jednocześnie wprowadzając sporo slapsticku. W tle są tragedie - uzależnienie od narkotyków i problemy z tym związane, toksyczne stosunki rodzinne, trauma sprzed lat związana z wykorzystaniem nastolatki i ten slapstick nie do końca działa prawidłowo. Uroczy jest z kolei drugi plan - niesamowicie przylepny i pozytywny sublokator George, grupa terapeutyczna Mae (z drobnym cameo Sindhu Vee, niestety nie pokazującym jej talentu komediowego) czy Lisa Kudrow w roli matki Mae. Całość, mimo trudnych tematów, dość przyjemna do obejrzenia, aczkolwiek miejscami bywa krindżowo.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 19, 2024

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


O ekranizacjach

Obejrzałam wczoraj amerykańską wersję ”Mężczyzny zwanego Ove”; tu nazywa się Otto i gra go Tom Hanks. Jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości, czy oglądać, wszak jest - ale trudniej dostępna - ekranizacja szwedzka, to potwiedzam, tak, idźcie oglądać, mimo że amerykańska, jest świetnie zrobiona, z doskonałym wyważeniem patosu i czułości. Spłakałam się oglądając, chyba nawet bardziej niż czytając.

Wydaje mi się, że nie wspominałam o jakiś czas temu oglądanym miniserialu na kanwie ”Światła, którego nie widać”. Dużo sobie obiecywałam po nim, bo i Hugh Laurie, i Mark Ruffalo, i Saint-Malo, ale dla odmiany serial mnie rozczarował. Zupełnie spaprano dynamikę, w pierwszym odcinku (z trzech) ultra-skrótowo wyjaśniając w licznych ekspozycjach, co doprowadziło do spotkania trójki bohaterów w miasteczku, pomijając powoli i smakowicie prowadzoną akcję przeplatających się epizodów z książki. Potem już było tylko gorzej, bo główne skupienie było na scenach przemocy, pogoni czy bombardowań, przez co zgubiła się lekkość i delikatna kreska książki, opowiadającej o nietypowym ruchu oporu, pasji młodego Wernera do telekomunikacji, przyjaźni i ludzkiej współpracy w obliczu tragedii. Finał jest cukierkowy, ładny, ale cukierkowy. Jeśli nie wiecie, czy czytać, czy oglądać - zdecydowanie czytać.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lutego 2, 2024

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1