Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Jerzy Edigey - Zdjęcie z profilu

Mecenas Mieczysław Ruszyński, znany warszawski playboy, bywalec restauracji "Shanghai" oraz podrywacz rudych (czasem też blond) "kotów", zwykle rywalizował z podpułkownikiem Januszem Kaczanowskim[1]. Do tej pory o kobiety, tym razem o klienta. Sprawa zaczęła się od tego, że mecenas wysłał Kaczanowskiemu do Pałacu Mostowskich zestresowanego inżyniera Wróblewskiego, który zgłosił się po poradę po tym, jak doznał szykan z powodu publikacji książki o zbrodniach wojennych - na jednym ze zdjęć był uderzająco podobny do gestapowca Baumvogella. Milicja wyruszyła najpierw do laboratorium, gdzie pomiary antropologiczne niedwuznacznie wykazały, że osoba na zdjęciu i podejrzany to ta sama osoba. Ocena wieku także nie wykluczyła, bo na żywym człowieku da się ustalić wiek z tolerancją do 6 lat, a delikwent miał tyle blizn, że usunięcie tatuażu SS mogło się łatwo ukryć. Dodatkowo nie ma żadnych dokumentów ani żywych świadków, którzy mogliby potwierdzić tożsamość Wróblewskiego przed 1943 rokiem. Przewidując kłopotliwy proces, Kaczanowski rewanżuje się Ruszyńskiemu nominacją na obrońcę z urzędu. Inżynier mimo oddania się w ręce sprawiedliwości ląduje w areszcie, a obie strony gromadzą dokumentację do procesu - najpierw o ustalenie, czy inżynier jest byłym gestapowcem, potem - jeśli jest - o wyznaczenie kary za zbrodnie wojenne. Z czasem rywalizujący adwokat i milicjant przyjmują wspólny front i prowadzą śledztwo razem.

Się pali: dużo. Klient, czekający na mecenasa, wypalił dwie paczki w poczekalni, aż woźny Franciszek musiał wietrzyć.
Się pije: winiak, oczywiście.
Się mówi o mediach[2]: "To nie żart, że prasa jest trzecią światową potęgą".

— Ma się tę rutynę — skromnie zaznaczył jeden z zaproszonych — umiemy wyczuwać, czego publiczność oczekuje od telewizji.
— No tak, poziom naszej telewizji jest bardzo wysoki — Miecio łgał bez zmrużenia oka — macie doskonałych fachowców w różnych dziedzinach

Się zażywa na uspokojenie: Paksil (Kaczanowski), Elenium (Ruszyński).

[1]

Podpułkownik bił adwokata wybitnie męską urodą. Wysoki, smagły, o twarzy pociągłej, regularnych rysach i niebieskich oczach, które umiały słodko patrzyć na ukochaną kobietę, natomiast w rozmowie z przestępcą zmieniały się w dwa zimne sztylety. Mecenas za to kokietował pełnym portfelem, coraz to innym, nowym, luksusowym samochodem oraz szerokim gestem, na jaki nie stać było Kaczanowskiego z uposażeniem milicjanta.

A skąd telewizja?

Pełny pomysłów Miecio nagle zawołał:
— Mam, mam. Trzeba ogłosić konkurs.
— Jaki konkurs?
— Może w prasie, może w telewizji? Chyba lepiej w telewizji.
— Niechże pan powie jaśniej, mecenasie.
— Konkurs „twarze z dawnych lat”. Weźmie się fotografie, powiedzmy, dziesięciu bardzo znanych ludzi nauki, sztuki, literatury, można nawet i jakiegoś adwokata. Te fotografie będą sprzed trzydziestu lat. Między innymi przemycimy i naszą twarz. Twarz tego więźnia. Przy odpowiedniej reklamie i kilku cennych nagrodach skutek musi nastąpić. Publiczność połknie ten haczyk.
— Skąd weźmiemy nagrody? — podpułkownik był praktycznym człowiekiem.
— To nieważne — Miecio promieniował optymizmem — trzeba zręcznie podsunąć jakiemuś facetowi z telewizji ten pomysł, aby go uznał za własny. Wtedy z nagrodami nie będzie kłopotów. Telewizja urządza stale najrozmaitsze quizy. Mają na to miejsce w programie i mają odpowiednie fundusze na nagrody. Zresztą dla reklamy firmy chętnie dają nagrody bezpłatnie. Gotów jestem sam ofiarować jakąś nagrodę [japoński magnetofon].(...)
Quiz w telewizji udał się doskonale. Jak wiele innych, tak i ten pomysł został odpowiednio udziwniony. Stare ramy, nieodzowny gramofon z tubą, kilka tańczących dziewczyn, może nie za ładnych, ale za to zupełnie nie zgranych, jakieś śpiewaczki bez dykcji i głosu, którym w zamian za pełny biust dobry Bóg poskąpił słuchu. Słowem normalka.

Inne tego autora tu.

#54

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 9, 2015

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2015, panowie, kryminal - Skomentuj


O fokach i lemurach albo Dolina Charlotty bez gubienia się

[5-6.06.2015]

Zoo, w przeciwieństwie do stadniny, jest łatwo znaleźć (za pierwszym razem, bo za drugim razem już znaleźliśmy stadninę bez problemu, a trzeciego dnia to nawet przeszliśmy dwiema innymi trasami, plując sobie w brodę, że dojazd był oczywisty) nie jest może imponujące, ale całkiem fajne. Krainę Bajek na wejściu w zasadzie można ominąć, chyba że ktoś gustuje w karykaturalnie pomalowanych drewnianych figurkach i bajkach odtwarzanych z taśmy, ale jest tam kilka zwierząt - białe nutrie czy ulubione Majuta ary. Cała impreza zaczyna się dookoła jeziora, na którego środku są wyspy z różnymi zwierzętami. Nie do wszystkich łódka zawija, ale do najważniejszej - z lemurami - i owszem. Niestety, sfora była leniwa i głównie grzała futrzane brzuchy na słonku, odmawiając kontaktów osobistych. Ale blisko i bez klatek. Dwa place zabaw, widać zmysł logistyczny twórców, którzy wiedzą, co napędza młodzież do zwiedzania.

Fokarium jest z kolei malutkie i w zasadzie warto wchodzić tylko na pokazy karmienia. Pięć samców fok szarych (jedna z Helu, dwie ze Szwecji i dwie z Warszawy; TŻ twierdzi, że to mówią po foczemu z praskim akcentem) robi cuda z opiekunami, animowane za pomocą patyków z kolorowymi figurami geometrycznymi. Useless trivia - dorosłe samce jedzą do 10 kilo śledzi bałtyckich dziennie (te w fokarium - do 7 kilo). Nie wiem, ile wydalają, ale raczej odpada trzymanie w wannie.



W roli wisienki na czubku jest park linowy - dla młodzieży od 130 cm, ale Majut z lekkim wsparciem ze spokojem dał sobie radę (tylko trzeba było przepinać na nią karabińczyki, ja jednak miałam ciut większe problemy, zwłaszcza na elementach typu siatka, która była wiotka).

Dość oczywistą wadą tego typu miejsc jest konieczność posiadania wachlarza gotówki, albowiem atrakcje są rozproszone, a w każdej się płaci oddzielnie i w różnych miejscach - za wejście do zoo, pływanie łódką po jeziorze, park linowy, fokarium oraz za pluszowego lemura. Wspominałam, że wróciliśmy z pluszowym lemurem? I że ma na imię Julian?

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 6, 2015

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, dolina-charlotty, zoo, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 1


O piasku i muszelkach

5-6.06.2015

W Ustce bywałam dziecięciem będąc, nic nie pamiętam, poza tym, że plaża. A ponieważ mieliśmy blisko, to pojechaliśmy sprawdzić (i pokazać Majutowi, jak zimne jest polskie morze[1]).

I to się nie zmieniło - plaża jest, piękna, szeroka, z delikatnym, jasnym piaskiem. I nielicznymi muszelkami. Oraz latarnia morska, na którą można wejść za chyba całe 6 zł (no chyba że się nie chce, to się idzie na plażę). Wyjątkowo niedrastyczna (67 schodów), na górze chyba zaskoczył mnie atak paniczki u młodego człowieka, który musiał WTEM zejść z tarasiku, więc mnie tym razem ominęło. Z góry lepiej widać - przewrotnie zwodzony most (przewrotnie, bo na bok - wpływa statek do portu, a on wtedy pik, pik, pik i w bok), molo i syrenkę (którą - jak się łatwo domyślić - wszyscy smyrają po biuście). Podobno jest też ławeczka Ireny Kwiatkowskiej, ale nie znalazłam.

Jedliśmy w restauracji "Syrenka", której nie zaszkodziły "Rewolucje kuchenne"[2] - doskonała zupa rybna, ciekawy w smaku gołąbek z dorsza i klasyka - smażona ryba. W roli czekadełka - wędzone szproty na ciepło.

Obserwacja socjologiczna nr 1: ludzie zrobią przeróżne cuda, żeby wykonać sobie (grupowe lub indywidualne) selfie na tle morza, wykluczając przy tym poproszenie przygodnego przechodnia, żeby pstryknął. TŻ, obserwujący z ogromną uciechą pieczołowite umieszczanie komórki w bucie, który miał posłużyć za statyw, poszedł, zaproponował usługę promocyjną, pstryknął, wszyscy byli szczęśliwi.

Obserwacja socjologiczna nr 2: ludzie wchodzą na plażę, rozkładają koc oraz statyw (lub - jak wyżej - wykonują karkołomne ewolucje w celu wykorzystania elementów codziennych do roli), pstrykają selfie, po czym pakują się i wychodzą.

[1] O, jakże zimna. Jak fala docierała do kostek, miałam podobne uczucie jak lód na nadwrażliwym zębie. Niektórym to jednak nie przeszkadzało, żeby pomoczyć i tyłek.

[2] Po drodze usiłowaliśmy się też pożywić w reklamowanym jako "porewolucyjny" Folklorze w Jastrowiu (piękne brandowanie, zachęcali codziennie pieczonym chlebem na zakwasie), niestety nie udało się - wszyscy wpadli na ten sam pomysł, tłum i nieokreślony czas oczekiwania na stolik.

Adresy: Syrenka - ul. Marynarki Polskiej 32.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 6, 2015

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: ustka, polska - Komentarzy: 2


O tym, że się zgubiliśmy w Dolinie Charlotty

... albowiem po bardzo długiej (przeplatanej ale daleko jeszcze nudzi mi się) drodze, krotochwilnie, wybrałam sobie pensjonat nad stajnią. Sam pensjonat doskonały, drewno, haftowane zazdrostki, strych, skosy, a dla Maja łóżko na antresoli, na którą się wchodzi po drabinie. Ale dojazd do niego okazał się nietrywialny. Do głównego budynku dojechaliśmy, dostałam klucz i mapkę oraz skrótową instrukcję od recepcjonistki, po czym malowniczo wykonaliśmy kilka rundek off-roadu po leśnych drogach z zakazem ruchu, wróciliśmy, skąd przyjechaliśmy, spożyliśmy kolację w lokalnej restauracji przedziwnie ekskluzywnej i już za drugim razem trafiliśmy do pensjonatu "Pod Żelazną Podkową". Jedyne półtorej godziny później.

Na stanie mamy konie, osła, owce (małofutrzaste z czarnymi pyszczkami oraz jedną megafutrzastą wyglądającą jak chow-chow z afro), kozy, kucyki, jaskółki oraz dwa krótkołape psy. Przyjazność 10.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 4, 2015

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: dolina-charlotty, polska - Komentarzy: 2


Jerzy Edigey - Śmierć jubilera

Letni poranek, Warszawa. Do sklepu jubilerskiego dobijają się jego pracownicy, po czym odkrywają, że kierownik nie otwiera, albowiem nie żyje (oraz że zniknęło precjozów na prawie 2 miliony ówczesnych złotych). Tropów pozostawionych jest sporo, co początkowo cieszy kapitana Tokarskiego, ale szybko zaczyna smucić, bo tropy okazują się wzajemnie wykluczać i raczej są grubymi nićmi szyte.

Zasadniczo to książka edukacyjna z czterema dużymi tematami. Po pierwsze - wsiadanie za kierownicę po pijaku źle się kończy. Odczuł to pewien inżynier, który nie dość, że przejechał górala, to jeszcze padł ofiarą podłego szantażu. Po drugie - nawet jeśli ktoś ma potwierdzoną prozopagnozję, to i tak może go ścigać upiór z przeszłości. Po trzecie - szczegółowo wyjaśniona jest destrukcyjna siła czarnego rynku, zmuszająca ludzi sztucznym zawyżaniem i zaniżaniem kursu czarnorynkowych dolarów do kupowania i sprzedawania złota. Ze stratą. A po czwarte, najważniejsze, mieszkaliśmy w PRL w państwie prawa. Otóż rzutki kapitan Tokarski, zapewne zapatrzony w imperialistyczne wzorce - oczywiście dla dobra śledztwa - dwukrotnie zaproponował prokuratorowi, żeby pozostawić oczyszczonego z podejrzeń delikwenta w areszcie, żeby nie płoszyć prawdziwego mordercy. Na szczęście...

Prokurator Bolechowski wysłuchał argumentów oficera milicji.
— Ma pan całkowitą rację — zgodził się. — Pomysł z przetrzymaniem Malickiego w areszcie dla uśpienia uwagi prawdziwego sprawcy morderstwa jest z punktu widzenia dochodzenia wręcz doskonały. Dlatego też zaraz wydam polecenie... natychmiastowego zwolnienia głównego księgowego.
— Na wolność? — kapitan był zaskoczony.
— Widzi pan, kapitanie, prokuratura nie reprezentuje interesów dochodzenia, a interes państwa i zwykłego, szarego obywatela. Wobec tego nie mogę akceptować pańskiej propozycji trzymania pod kluczem niewinnego człowieka.
— Przecież nie na długo. Wyjaśnimy Malickiemu, o co chodzi, i postaramy się, aby pobyt w celi jak najbardziej mu uprzyjemnić. Gotów jestem przywieźć mu z domu mój własny telewizor.
— „Raz figlarny Tadeuszek nałapał w butelkę muszek, a nie chcąc ich morzyć głodem, ponapychał chleba z miodem”... — prokurator zacytował znany wierszyk. — To samo chciałby pan zrobić z Malickim. Nie mamy o czym dyskutować. Ten człowiek musi być zwolniony.

Się pije: winiak (milicja), koniak (zdenerwowany pracownik "Jubilera" w restauracji).
Się bywa dżentelmenem: przydatne zwroty w kontaktach z paniami - "moja królowo", "dziecinko kochana", "całuję przecudne rączęta". Niestety, niektórym paniom się to nie podobało.
Się opowiada dwuznaczne moralnie anegdotki:

— W szkole uczono nas, żeby bardzo ostrożnie przyjmować zeznania małoletnich świadków. Nieraz potrafią dobrze fantazjować.
— Byłem na jakimś filmie, chyba węgierskim — dodał kapitan. — Podobno opartym na autentycznych wydarzeniach. Uczennice oskarżyły nauczyciela, że jedną z nich zgwałcił. Ofiara dokładnie opisała przebieg wydarzeń, inne koleżanki potwierdziły ten fakt. A w całej historii nie było słowa prawdy.
— W Warszawie także była podobna sprawa. Chodziło wtedy nie o nauczyciela, lecz o dwóch starszych kolegów, których dwie dziewczyny oskarżyły o zwabienie ich do mieszkania jednego z tych chłopców, pod pozorem „prywatki”. Tam chłopcy rzekomo zgwałcili jedną z dziewcząt. Chłopcy mieli już po osiemnaście lat, za kilka miesięcy czekała ich matura, a tu wypływa taka historia. Zanim prawda wyszła na jaw, chłopcy przez ten czas przygotowywali się do matury w celi więziennej. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

Autor w posłowiu zastrzega, że oczywiście cała książka jest fikcją, bo na podanej ulicy nie ma oczywiście "Jubilera", a poza tym ma doskonałe zabezpieczenia i nie dałoby się go okraść.

Inne tego autora, inne z tej serii.

#53

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 1, 2015

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2015, panowie, kryminal, z-jamnikiem - Komentarzy: 2


O zielonym

A co jutro robimy? Ogród botaniczny? Nieee chcę! Nuda! Zawsze w takiej sytuacji przypomina mi się bodajże A., która narzekała, że jej rodzice zmarnowali dzieciństwo. Zmarnowali w ten sposób, że ciągali ją co weekend na jakieś wyjazdy, nie pozwalając gnić przed telewizorem i poczynili jej w nastoletnie jestestwo spory uszczerbek. Maj szybko zmieniła zdanie, bo na wejściu stragan z lodami (arbuzowy!), potem za pomocą baniek mydlanych niczym Szczurołap z Hameln przepędziła przez pół ogrodu napotkaną przypadkiem gromadę młodzieży mimo wielokrotnie wyrażanego przez ich rodziców sprzeciwu ("Ale idziemy w drugą stronę" zdecydowanie przegrywało z "Choćcie, choćcie, mam dla was bańki, zobaccie!"), po czym w ogródku skalnym śledziła strumyki. Więc chyba nie było aż tak źle.

A ja tym razem patrzyłam na grządki w "Botaniku" z myślą w głowie: mój ogród. Też będę mieć swój ogród. Już mam! Napotkana kilka dni temu sąsiadka stwierdziła: "Ale jesteś rozentuzjazmowana, jak opowiadasz". Zdecydowanie. Entuzjazm 9 (nie 10, bo jednak przydałby się najpierw pan Józef, żeby całość uporządkować). Na razie na stanie jest fiołkowy bez w trzech odmianach, mnóstwo bluszczu, fiołki i mniszki. Nawet biorąc pod uwagę, że majaczy remont dachu, elewacji, a ogrodzenie błaga o odstrzał humanitarny (tam, gdzie jest), jesienią zasadzę porcję tulipanów (Y., poproszę taką zgrabną seteczkę jak rok temu!). Przywiozę z ogrodu babci I. kłącza konwalii, irysa, piwonii. Wysieję łubin. Łubin się sieje, prawda?

GALERIA ZDJĘĆ, a tu zdjęcia z 2014, 2013 i wcześniejsze.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 31, 2015

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: ogrod-botaniczny - Komentarzy: 4


Projekt Jeżyce - Sienkiewicza

Sienkiewicza jest trochę niedoceniana - niby po jednej stronie przez ponad 3/4 długości ciągnie się zajezdnia tramwajowa w stanie rozkładu, ale po drugiej są zadbane, modernistyczne kamienice z pięknymi przedogródkami. Zajezdnia, czemu głęboko kibicowałam, miała swego czasu zostać przebudowana na lofty, mimo protestów okolicznych mieszkańców, którzy lobbowali za kolejną Biedronką. Dziarska ekipa z Hiszpanii, która niestety zbankrutowała, projekt jednocześnie pogrzebała i tak opuszczona zajezdnia w stanie postępującego rozkładu sobie stoi do dziś. Biedronki, owszem, nie ma, ale to nie jest a win situation.

Nie ma żadnej restauracji, ale. Tuż przy wylocie Sienkiewicza, na Mickiewicza mieści się urocza i bezpretensjonalna kawiarnia/rodzinna restauracja Aisza [2019 - zamknięte], gdzie przemiły pan serwuje kawę, świetne ciasta oraz fajny wybór lanczowych posiłków. Szybka zupa w biegu, kiedy już jestem spóźniona do przedszkola - idealne miejsce. Kiedy swego czasu chodziłam do mieszczącej się opodal szkoły jazdy, Aisza służyła nam z TŻ za pół przeładunkowy dla malutkiego wtedy Majuta - ja szłam się, heh, uczyć, Majut wracał z TŻ-em do domu. Zdarzyło się nam zostawić i butelkę z mlekiem, była umyta do odbioru przy następnej okazji. Po drugiej stronie, tuż za rogiem, na Kraszewskiego, bywam w zupełnie innym klimatycznie miejscu - trattorii Brocci. Pizza z bezlaktozowym serem, fajne porcje makaronów, raczej hipsta, ale z wdziękiem.


wczesny, mglisty marcowy poranek

GALERIA ZDJĘĆ (również inne ulice).
Adresy:
Aisza - Mickiewicza 34 [zamknięte - 2019], Brocci - Kraszewskiego 14.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 30, 2015

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce - Tag: poznań - Komentarzy: 2


Agatha Christie - Autobiografia

Dawno temu, w swojej "Autobiografii", Joanna Chmielewska zachwalała tę książkę bardzo, twierdząc, że autorka poczytnych kryminałów wyjęła jej frazę i treść. I to, niestety, jest prawda. Niestety, bo z perspektywy czasu obie panie są, nie wiem, jak to dobrze określić, niezbyt strawne. Apodyktyczne, siejące jedynymi słusznymi poglądami swojej epoki, z tą nieznośną pewnością siebie, która wyklucza inny sposób życia i inny punkt widzenia. Czytając o życiu Christie, starałam się oddzielić męczącą mnie warstwę poglądów od samej biografii, barwnej i ciekawej. Przemknęłam nad przeraźliwie wiktoriańskim dzieciństwem (oddawanie dzieci pod opiekę bogatej siostrze, szkoły z internatem, dziecko pod skrzydłami niani, widujące rodziców od czasu do czasu), na dłużej zatrzymałam się na podróżach (gdzie znowu "córkę oddamy mojej siostrze, to tylko 9 miesięcy"), prowadzonych jak na epokę przystało koleją, okrętami i wielbłądami. Temat samego pisania został potraktowany dość powierzchownie - autorka mogła pisać wszędzie, wszędzie znajdowała inspirację, była przeraźliwie skromna i nie szanowała specjalnie większości swoich książek. A szkoda, bo ten kawałek mnie dość interesował.

Przemęczyłam się czytając, i ze względu na sposób pisania (oraz w większości rozjechanie wspólnoty poglądów) oraz na gabaryt książki - prawie 500 stron dużego formatu. Mama mi pożyczyła, mogę z czystym sumieniem oddać, bo raczej nie będę do autobiografii wracać.

Inne tej autorki:

#52

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 29, 2015

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2015, panie, biografia - Komentarzy: 2



O tym, że jest postęp

Minęło 500 strzałów znikąd, a konkretnie ponad dwa miesiące. Trochę się działo, aczkolwiek postęp głównie jest logistyczny, a nie wizualny.
I tak:
Po ponad półtora miesiąca prac mam nowy piec i całkiem nową instalację grzewczą. W mieszkaniu znajdowały się dwa liczniki gazowe, jeden do pieca w piwnicy, który grzał tylko wodę do kaloryferów, a drugi do tzw. junkersa w łazience, który grzał wodę w kranie (i dostarczał gazu do kuchenki). Wstępnie chciałam wymienić tylko piece (niewspierany przez żaden serwis zabytek z 1987 roku firmy EL-KA, podobno serwisowany, ale bez dokumentów oraz pordzewiały Termet, wyglądający na starszy ode mnie, a nie jestem bardzo młoda), ale szybko okazało się, że stara instalacja z nowym piecem niespecjalnie podniesie wydajność grzania oraz jeśli przy okazji można schować rury, to jest to spory profit. Wymiana ogrzewania okazała się sporą kampanią, wymagała dogrania dwóch ekip, mnóstwa negocjacji również na poziomie "a on powiedział, że ja powiedziałem" oraz - przed uruchomieniem pieca dodatkowo doprowadzenia do porządku instalacji wod-kan oraz gazowej, nie wspominając o koniecznym gniazdku w łazience przy piecu.

Z instalacją wodno-kanalizacyjną też było dość zabawnie, bo po skuciu płytek i tynku w łazience wyszło, że mam do czynienia z zabytkiem przedwojennym, ochoczo łatanym w różnych okresach do późnych lat 70. Wymianę pionu kanalizacyjnego znacznie ułatwiłby dostęp do mieszkania poniżej, które jednak należy do tzw. wad ukrytych budynku - lokator w jakiś niejasny sposób spokrewniony bądź zaprzyjaźniony z poprzednim właścicielem, zniknął, pozostawiając lokal oraz zaległe należności. Ponieważ w międzyczasie stosunki z poprzednim właścicielem a mną znacznie ochłodły z przyczyn niesolidności finansowej tego pierwszego, okazało się, że również tą drogą nie ma kontaktu z panem poniżej. Sporym wysiłkiem instalatora i za pomocą sprytnego przekucia mam w łazience nową kanalizację, a woda została doprowadzona prosto z piwnicy z pominięciem instalacji poniżej, dzięki czemu nie musiałam wchodzić na grząski grunt instalacji podlicznika na drugi pion wodny.

W międzyczasie też nastąpił postęp na tle ogólnym - bruzdy do wpuszczenia rur grzewczych zostały zamurowane, ściany stanęły tak jak powinny, pojawiła się warstwa tynku, a na dniach po wyszlifowaniu pojawi się pierwsza warstwa farby. Okna są oczyszczone i wstępnie pomalowane, jeszcze czeka je wymiana kilkunastu szybek i uszczelnienie.
W perspektywie bliskiej:

  • do pomalowania i uporządkowania są drzwi, również wejściowe,
  • podłoga z odzyskanego spod dotychczasowej podłogi drewna będzie uzupełniana, cyklinowana i lakierowana w połowie czerwca,
  • kafelki do kuchni i łazienki są w drodze,
  • muszę wybrać zawartość łazienki do montażu.
A potem się zobaczy. Ekipa obiecuje, że połowa lipca. A ja bym chciała JUŻ.


Salon

Podłoga do czyszczenia

Pozostałości po piecu w gabinecie

Rura z wodą, nówka sztuka

Sypialnia, w tle wykusz (a na pierwszym planie rusztowanie)

kuchnia w różnym stopniu rozkładu

Prześwit między kuchnią a salonem, pewnie do zabudowy półkami / Korytarz

Przeczyszczone okno / resztki ościeżnicy drzwiowej

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 26, 2015

Link permanentny - Kategorie: P jak Posesja, Fotografia+ - Skomentuj