Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Książki Chmielewskiej zaczęłam dzielić na dwie grupy. Te, do których mam sentyment, kiedyś mnie bardzo bawiły, ale teraz widzę braki warsztatowe: akcja kuleje, chaos, rozwój sytuacji jest zawsze na jedno kopyto - nikt nikomu nic nie mówi, więc sprawa wyjaśnia się cudem, narratorka wie, że o czymś zapomniała, w trakcie ludzie robią dziwne rzeczy i dotykają ich niespodziewane konsekwencje. Tu mam klasykę - ”Wszystko czerwone” czy ”Całe zdanie nieboszczyka”. “Harpie” należą do drugiej grupy - jest zgrabnie wymyślona intryga, fachowcy z organów prowadzą sensownie śledztwo na tyle, na ile im świadkowie pozwalają, ale świat opisany jest tak paskudny i patologiczny, że mnie otrząsa. Hm, może podział przebiega przez “jest Joanna/nie ma Joanny”?
Dorota na 24 lata, jest półsierotą - 40-letnia matka zmarła po porodzie, a 25-letni ojciec odmówił kontaktu[1], wychowują ją więc trzy ciotki. Nie jest to komfortowe, bo każda z ciotek jest paskudna na swój sposób - Felicja jest apodyktyczna i kontroluje każdy oddech, Melania jest zwyczajnie przykra, wredna i kąśliwa, zaś Sylwia - najmniej szkodliwa - jest dość głupia. Dorota jest co chwila wyzywana od idiotek, brzydul i kretynek, jej osiągnięcia - znajomość nastu języków obcych - są ignorowane, ciotki komentują jej każdy krok w sposób negatywny, komenderują nią i tylko cudem udaje jej się zaoszczędzić nieco swoich zarobionych pieniędzy zanim harpie jej zabiorą. I do tej radosnej warszawskiej willi wjeżdża czwarta dama - Wandzia Parker, chrzestna babka ze Stanów po 50 latach na obczyźnie. Emituje vibe pieniędzy, obiecuje cuda, ale żąda obsługi, luksusów i przysmaków, nie wydając grosza. Wszyscy już są zirytowani, zwłaszcza że dama waleniem kija do krykieta daje znać, że potrzebuje towarzystwa czy obsługi, gdy wtem okazuje się, że rzeczywiście spisała testament na rzecz Dorotki i ciotek, tyle że następnego dnia zostaje znaleziona martwa. Śledztwo wykazuje, że nie były to przyczyny naturalne; niedługo potem zaczynają się zakusy na życie Dorotki.
Więc jak doceniam bogactwo postaci i sytuacji - paskudne ciotki, dom zaśmiecony hałdami kitranych przez dziesięciolecia śmieci, głupie a zabawne nawyki, cwanego acz prostodusznego pomocnika Marcinka, atrakcyjnego i niegłupiego taksówkarza Jacka czy wreszcie przesympatycznych i fachowych funkcjonariuszy, tak warstwa emocjonalna jest zwyczajnie obrzydliwa, a wszyscy czarno-biali. Dobrzy - Dorotka i Jacek - są piękni, utalentowani i bez wad, źli - ciotki, chrzestna babka, Marcinek - paskudni, rozkapryszeni, żarłoczni i absolutnie pozbawieni nie tylko empatii, ale i podstawowych ludzkich odruchów. To opowieść o przemocy psychicznej, konsekwentnym i długotrwałym niszczeniu dziecka przez toksyczną rodzinę; autorka żyje w radosnym wyparciu, że taka sytuacja nie zostawia żadnych konsekwencji w psychice[2]. Dorotka oczywiście czyta w ciotkach jak w otwartej książce, poza drobnymi momentami załamania spływa po niej jak po kaczce, one gadają, a ona robi swoje, a kiedy dostaje spadek, jest skłonna kontynuować bliskie kontakty z ciotkami, bo przecież to RODZINA. Humor oczywiście zasadza się na rzucaniem tzw. zabawnych słów typu gropa, wołoduch, zwekslować oraz wprowadzeniu osoby z zagranicy, która zapomniała polskiego i przekręca słowa, co daje pretekst do tzw. zabawnych dialogów (wypąkać zamiast wykąpać, wywał i zalew zamiast wylewu i zawału czy co majniej zamiast co najmniej).
[1] Ależ oczywiście, że jest to obśmiane, bo jak to, 40-latka dostaje małpiego rozumu z powodu młodszego faceta, kara musi być.
[2] I tak, mogę sobie dośpiewać, że to mała Irenka odreagowuje swoją rodzinę i przejaskrawia, ale i tak mam dreszcze.
Inne tej autorki.
#74/#19