Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Za oknem deszcz

Wiosna weszła i wyszła, dzisiaj nawet wyległ na trawnik nieśmiały pan z kosiarką, ale zgubił coś chyba w pozimowej trawie i po skoszeniu dwóch pasów już tylko szukał, a nie brzęczał. Jestem z siebie niesamowicie dumna, bo zamiast iść spać, zaplanowałam dwie wycieczki, z czego jedną mikro, a drugą na całą sobotę i poszłam na zakupy i tak mi zeszło. Nie żebym coś kupiła. A mogłam przespać pół dnia z kotek Burszykiem, który jest lepszy niż Kaszpirowski, bo wystarczy, że popatrzy na mnie zielonym okiem i walnie się na glebę ze stania, a mi książka sama z rąk wypada.

Ale ja nie o tym. Padało, a w czasie deszczu nawet nie tyle dzieci się nudzą, tylko jęczą, marudzą i chcą się bawić tylko z interaktywną zabawką o nazwie kodowej M.A.M.A. Dzięki fantastycznej cioci Hance, która zaopatrzyła Maja w całą torbę wszelkich dóbr, dostałam chwilę na herbatę, kiedy latorośl malowała farbami. Wprawdzie to były farby do malowania palcami, ale musiałam pożegnać się z dwoma pędzelkami do makijażu (krótki żal, i tak mi nie wychodzi). Za to mam kilka dzieł, jedno przedstawia wsistkie kojoji, mamusiu, a drugie - moim zdaniem - wygląda jak katapulta z brokuła.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 4, 2012

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 8


Anna Dziewit-Meller, Marcin Meller - Gaumardżos!

Zbiór historii, publikowanych wcześniej częściowo w różnych mediach, o tym, czemu państwa Mellerowie są zakochani w Gruzji. Historie o niespodziewanych przyjaźniach na całe życie, biesiadach, które ciągną się całymi dniami i kończą ciężkim kacem, przeplatają się z burzliwą i niełatwą historią współczesną. Bardziej podobały mi się historie Marcina, są mocniejsze i pisane świetnym językiem, mniej Anny - ale to po trosze kwestia tego, że nie jestem wielbicielką folkloru i nawet gruziński mnie nie zachwyca. Trochę zdjęć, trochę o jedzeniu, dużo o piciu, czemu Stalin jest nadal gruzińskim bohaterem i czy Kasia Pakosińska znalazła młodzieńczą miłość.

#18

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 3, 2012

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2012, panie, panowie, reportaz - Skomentuj


Up in the Air

Ryan Bingham (fantastycznie starzejący się i z obłędnym dystansem do siebie George Clooney) lata samolotami i kolekcjonuje mile w ramach hobby. Zawodowo zajmuje się doradzaniem w kwestii rozwoju kariery, czyli jest wynajmowany do zwalniania ludzi i robi to w taki sposób, że zwalniani czują (czasem), że otwiera się przed nimi morze możliwości. Czasem nie czują i przydaje się wieloletnie doświadczenie Ryana. Dodatkowo Ryan prowadzi popularne wykłady i prezentacje o tym, jak zapakować swoje życie do jednego plecaka, unikać jakichkolwiek zobowiązań i być najbardziej produktywnym pracownikiem w podróży. Pewnym ciosem jest dla niego pomysł młodej ambitnej nowozatrudnionej współpracowniczki, żeby zwolnienia przeprowadzać zdalnie, za pomocą komputera; konsekwencją jest obcięcie budżetu na latanie i konieczność mieszkania w domu, a nie - jak do tej pory - spędzania 270 nocy w roku w pokojach hotelowych i samolotach. Współpracowniczka ma w przeciwieństwie do Ryana życie osobiste. Udają się więc razem w podróż po kilku zakładach, które zwalniają grupowo pracowników i porównują swoje podejścia.

Jest to film z tezą, oczywiście (że samotność z wyboru to tylko ochrona przed zranieniem), ale jednocześnie jest uroczy, dowcipny, cyniczny i przewrotny. I rodzinny. Zdecydowanie ciepły klimat Sundance, a nie podniosło-moralizatorski Oskarów.

Jedną z ciekawostek jest mieszkanie wynajmowane przez Ryana - ma identyczny układ "one-bedroom" jak służbowe mieszkanie firmy TŻ-a w San Francisco. Drugą - mała rola Lanie z Castle'a.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 2, 2012

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1



Barbara Winklowa - Śmieszne, makaron rośnie!

Spodziewałam się kolejnej (oczywiście cennej) książki typu "gotujemy z dziećmi w PRL-u". I po części tak jest - dzieci (w zasadzie sami chłopcy, bo zaproszona dziewczynka bynajmniej nie była na aktywność kuchenną chętna) gotują, a na końcu książki jest lista przepisów, które mogą się przydać w życiu codziennym[1]. Po części jednak to całkiem niezła historia o tym, jak matka-dziennikarka na potrzeby napisania książki kulinarnej usiłuje uczyć swoich synów gotowania. A dzieci bynajmniej się do tego nie garną, a jak próbują, to podpalają ścierkę, zalewają kuchnię (i sąsiadów) makaronem, który "nagle" urósł, osuszają sałatę na wiór i rozbijają jajka na podłogę. W tle nie ma sielanki - babcia ze zwichniętym stawem biodrowym, której trzeba pomóc kosztem opieki nad dziećmi, pies ranny w łapę, poruszona trudna kwestia śmierci bliskiego i przygotowania do niej dzieci. I bujny PRL, kolorowo zilustrowany przez Wandę Orlińską.

[1] Na przykład nastawianie mleka na zsiadłe, zupa na kościach (jeśli są), kotlet schabowy (jeśli akurat można dostać odpowiedni kawałek mięsa), sens mycia kiełbasy i mięsa (pomyślcie przez chwilę, w jakich warunkach wędlinę przewozi się z magazynu do sklepów, jak długo leży potem na ladzie[2], a często ekspedientka waży ją tymi samymi rękami, którymi przyjmuje potem pieniądze), sałatka melonowa z dyni, kryzysowa czekolada na maśle roślinnym z jakimikolwiek dostępnymi bakaliami. No jakoś łezka mi się w oku nie kręci.

[2] Pamiętam, że krótko. Jak przywozili o 14, to o 16 zostawały resztki (przyp. red.).

#17

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 31, 2012

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2012, dla-dzieci, kulinarne, panie - Komentarzy: 6


Dobrze być dzieckiem

Ostatnio przygotowywałam sobie w głowie prezentację z linią czasu: 2012 - dziś, 2001 - rozpoczęłam pracę na zakładzie, 1995 - założyłam pierwsze konto shellowe, a urodziłam się tak dawno, że wyszłam poza skalę. I wtedy nie było takich fajnych kredek jak te od cioci ^Hanki.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 29, 2012

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 13


Adam Hilkiewicz - Człowiek bez skazy

W PRL-u zgnilizna moralna szerzyła się głównie wśród tzw. artystów. Janusz Skirgiełło, w zasadzie mechanik samochodowy, ale i artysta-fotograf, fotografuje panie na konkurs Wenus '78 (czyli niespecjalnie ubrane). Dostaje nagrodę i z tej okazji jego przyjaciel, wzięty dentysta Sławomir Igliński, urządza w swojej willi przyjęcie. Pijana modelka, jak się później okazuje, przechodnia kochanka obydwu panów oraz narzeczona trzeciego, Ireneusza Dragona, zostaje znaleziona martwa następnego ranka, udusił ją ktoś z obecnych. Niepracujące i niekochane żony, pracujący i zdradzający mężowie i jeden pasożyt społeczny z wyższymi racjami moralnymi, jak go cynicznie określił jeden z prowadzących śledztwo - Juliusz Wierchowicz nie pracuje, czyta książki, sypia do południa i żyje z pieniędzy, jakie matka wysyła mu z RFN-u.

Sporo się w tle dzieje, ale najbardziej mnie ujęła inwentaryzacja płyt pewnej 18-latki, córki dyplomaty. Pink Floyd, Queen, Bee Gees, Bob Marley, King Crimson, Pink Floyd. Nad inwentaryzacją trwa rozmowa o sensie życia, "muzyka przybrała teraz charakter lirycznego lęku", a "Wish You Were Here" jest lepsze niż "Dark Side of the Moon". Takie urocze, że aż pozwoliłam sobie zacytować:

(jednak nie chciało mi się trzech kartek przepisywać, można kliknąć po większe).

#16

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 28, 2012

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Fotografia+ - Tagi: 2012, kryminal, panowie, prl - Skomentuj


O wioskowych Burkach i początku pięknej przyjaźni w pałacowym parku

Dziecko moje umie błyskawicznie nawiązywać przyjaźnie na całe życie. Ot, w piękną słoneczną sobotę wjechaliśmy małej miejscowości o dźwięcznej nazwie Pławniowice i okazało się, że TEN gatunek durnego wioskowego Burka, który aportuje samochody i szczekając wbiega radośnie pod koła, dalej sobie egzystuje w ekosystemie. Kiedy już udało się zaparkować, miłe to zwierzę obwąchało nas, a zwłaszcza Maja, i oświadczyło całym sobą, a zwłaszcza ogonem, że jesteśmy fajni, a zwłaszcza Maj, i od tej pory jesteśmy razem. I chociaż w głębi duszy jestem jednak - jak mawiają Anglicy - a cat person, to młody psiak jest doskonałym towarzystwem dla 2,5-latki; do biegania po parku, aportowania kija, gonienia i bycia gonionym. Każdy miał coś dla siebie - ja dostałam niesamowity pałac, zupełnie inny niż te wielkopolskie, bardziej dopieszczony, trochę po gotycku posępny mimo wiosennego błękitnego nieba. I park, jeszcze uśpiony po zimie, ale już z kępami przebiśniegów, pączkami na rododendronach i zieleniejącą trawą.

Wstęp za wrzuceniem monety do skrzyneczki przy wejściu albo po zakupie cegiełki. W niedzielę można zwiedzać pałac, niestety przeznaczony na cele religijne, a nie rozrywkowe.



GALERIA ZDJĘĆ.

A ja ubolewam, że nie umiem napisać haiku. Że nie umiem w trzech wersach, w kilkunastu sylabach napisać, jak bardzo mi dobrze i jak bardzo czuję w środku ogromne ciepło po weekendzie z moją Hanką. Tęskniłam. Kolory, światło, dotyk kociego futra.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 27, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, pławniowice - Komentarzy: 3


Niedziela w zole w Opole

Zaczęło się grubo, bo najpierw przejechaliśmy przez Kanał Ulgi. Poproszę szczotkę do mózgu, bo mam cały czas w głowie wizję kierowców, nieco spiętych, dojeżdżających do wspomnianego kanału i doznających nad nim (wizja obejmowała głównie panów z poziomu mostku) ukojenia po braku toalety po drodze.

Potem było trochę wad. A to droga do zoo wybrukowana była straganami, przy których trzeba było wspinać się na wyżyny dyplomacji, że tego balonika/wiatraczek/pluszaka to pomyślimy w drodze powrotnej, żeby ewentualnie. Potem nie było drewnianych wózków, żeby w razie zmęczenia 2,5-letnich nóg załadować na pokład nieletnią i obwozić ją w powozie. I żeby sparszywiał projektant, montujący plac zabaw tuż przy samym wejściu, przez co nawet najfajniejsze zwierzątka przegrywały w konkurencji z "oćmy na pjać ziabaw juś".

Szczęśliwie te wady nie przesłoniły zalet i za pomocą pokazu karmienia foki udało się wejść w świat zwierząt. Nie wiem, czy bardziej zoo lubię za okazję do własnego zachwytu na widok futrzaków (wygrały bezapelacyjnie[1] kangury, które wykładały się brzuszkiem do góry albo - prawie jak Powolniak w swoim siatkowym podkoszulku - drapały się leniwie pod pachą; a jak zobaczyłam małego kangurka w torbie u mamy kangurzycy, to już w ogóle #rynna), czy świeży i radosny zachwyt Maja światem zwierząt.

Tak czy tak, zoo w Opolu nieduże, miłe, zdecydowanie do wrócenia tamże, bo obejrzeliśmy tak z połowę z braku wózka i czasu. Wejście oczywiście przez sklep z pamiątkami.

(sjesta była)

GALERIA ZDJĘĆ. Więcej informacji o zoo (ładne, chociaż małe zdjęcia) na stronie zoo.

[1] Chociaż konkurencja była. Tresowana foka. Tłukące się małe surykatki. Żyrafa froterująca miłośnie pyskiem kołowrotek z liną.

PS Będzie i sobota, ale źli ludzie ukradli mi z tego fantastycznego weekendu godzinę i normalnie nie mam czasu. A chcę każdy kawałek tego weekendu sobie jakoś poukładać. Bo dobry był on. Ten weekend. Bardzo.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 26, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, zoo, opole, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 1


Michał Witkowski - Drwal

Michaśka wyrywa się z warszawskich salonów, wprost z okładek Gali i drugiej strony wyników wyszukiwania Pudelka [2023 - link nieaktualny] i jedzie zimą pod Międzyzdroje, do domku "drwala", żeby w ciszy i spokoju napisać kryminał. Drwal okazuje się być starszym a tajemniczym mężczyzną o imieniu Robert, a domek pełen antyków, staroci i środków farmaceutycznych wypisywanych na różową receptę. Ale akcja tego metatekstualnego kryminału o pisaniu kryminału jest mniej ważna od przystankowego luja, którego podrywa Michaśka i od obrazu nadmorskiego miasteczka po sezonie. Czuć zapach, dotyk, wiatr i słoną morską wodę. I mewę, która właśnie obfajdała pomost.

Narracja powaliła mnie na kolana. To książka, którą od zawsze chciałam napisać. To mój sposób myślenia i obracania w głowie tego, co widzę, słyszę i czytam. Zuzanka to lubi, rzecze facebook. Nieco, ale tylko nieco ubolewam, że w zasadzie intryga i całość wydarzeń w listopadowych (jak w "Dolinie Muminków w listopadzie") Międzyzdrojach, ze sflaczałymi gumowymi zamkami, zamkniętymi smażalniami odmrażanej ryby na tacce z surówką z kapkisz, z opustoszałymi ośrodkami popeerelowskimi, gdzieś się między lujowym przystankiem a aferami pana Kazimierza zgubiła. Nie szkodzi, i tak warto. Rozważam Lubiewo.

Inne tego autora:

#15

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 22, 2012

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: kryminal, panowie, 2012 - Komentarzy: 5