Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Eating, sleeping

Dzień dzielę na pracę i sen (i nie upieram się, że nie ma części wspólnej). I mapkę sobie zrobiłam w chwili jakiej-takiej przytomności. Jak również nie mam kiedy wypakować walizek.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 24, 2008

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Skomentuj


Trawa zieleńsza po drugiej stronie

Małym jak na amerykańskie warunki białym Chevroletem sebringiem przejechaliśmy w tydzień 1687 mil, czyli 2700 km. Tylko w obrębie samej Kaliforni i to było tylko kilka miejscowości. Większość wzdłuż El Camino Real, potem na północ stanową piątką, dziewiętnastką i innymi. Z amerykańską muzyką z CD i iPoda - Guns'N'Roses, OST z "Into the Wild", OST z "Od zmierzchu do świtu" czy do gruntu brytyjską "Love over Gold", ale pasującą do sześciopasmowych autostrad. Nie da się zobaczyć Kalifornii do końca - jest jeszcze tyle miejsc, do których chcę pojechać lub wrócić, tyle restauracji, w których chcę zjeść. A tymczasem idę oglądać ten sam budynek, co od kilku lat. Czy to nie jest marnowanie zasobów?

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 22, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tag: usa - Komentarzy: 4


Human Traffic

Na fali zachwytu "Life on Mars" chciałam przypomnieć sobie "Human Traffic" (co okazało się czynnością karkołomną, bo wyszło, że jednak HT nie widziałam wcześniej). Film jest kultowy ze względu na clubbing i narkotyki (mimo dość jednoznacznej wymowy, że lepiej nie brać), ale dla mnie to ciekawa historia o przyjaźni. Jip sprzedaje spodnie, Lulu twierdzi, że nie interesują ją mężczyźni, Koop jest zazdrosny o Ninę, Nina pracuje w fastfoodzie, a Muff w ukryciu przed rodzicami sprzedaje narkotyki. Wszyscy czekają na weekend, żeby wspólnie iść do klubu na imprezę. Ciekawy sposób narracji (mniej popularny w '99 niż teraz), sporo niezłych tekstów i ładne sceny erotyczne. Takie europejskie "Reality bites".

Dla tych wszystkich, co czytali uważnie i zastanawiają się, o co chodzi z tą falą zachwytu (a nie chciało im się sprawdzać na IMDB), wyjaśniam, że oba filmy łączy główna postać, grana przez Johna Simma. Nie widać upływu czasu, ale widać ewolucję aktorską.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 20, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


On the flight

Sex and the City

Zaskakująco przyjemna komedia. Nastawiona byłam na modowe nudziarstwo w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale było zabawnie, dowcipnie, kąśliwie (bardzo dobra scena z próbą dzwonienia z iPhone'a), chociaż dość nielogicznie i absurdalnie. Film opowiada o roku z życia czterech nowojorskich przyjaciółek (no, Samantha chwilowo mieszka w Los Angeles, ale wraca). Nasuwa się porównanie do "Lejdis" i z przykrością muszę stwierdzić, że mimo całego nagromadzenia absurdów, bridezilli i życia w świecie pozbawionym spraw przyziemnych (największe zmartwienie to sprzedaż domu i konieczność rozpakowania rzeczy po przeprowadzce), porównanie wypada na korzyść Hollywood. Bardzo ożywcza postać Louise z St. Louis, która opiekuje się Carrie. Nie jest to wielkie kino, ale niezły film na wieczór z winem. Testowane na mężczyznach.

Kung Fu Panda

Ładnie animowana historia o tym, jak to tłuściutki miś panda, prowadzący wraz z ojcem kluskową restauracyjkę, marzy o tym, żeby zostać wojownikiem kung fu. W filmach animowanych marzenia się spełniają, więc miś przypadkiem trafia na szkolenie w świątyni i mimo niechęci pozostałych wojowników odkrywa swoje przeznaczenie. Nie tylko dla dzieci, dialogi są dość postmodernistyczne, acz parlamentarne.

Made of Honor (Moja dziewczyna wychodzi za mąż)

Komedia romantyczna w schemacie numer 3: on jest jej przyjacielem i po latach odkrywa, że ją kocha. Oczywiście w złym momencie, bo ona oznajmia, że wychodzi za mąż za szkockiego szlachcica i proponuje mu rolę druhny. On stwierdza, że będzie walczył o nią do końca. Ładne szkockie pejzaże, trochę szkockiego folkloru, kontrast między wesołymi Amerykanami bez tradycji a szkockim rodem z tartanem.

Leatherheads (Miłosne gierki)

Nie dałam rady (ale przyjmuję opcję, że po 5 godzinach drugiego lotu byłam już na tyle zmęczona, że miałam prawo się zdrzemnąć) mimo doskonałej obsady (Clooney, Zellweger, Krasinski). Film o początkach ligi futbolowej w Ameryce, gratka dla miłośników estetyki lat 20. Trener lokalnej drużyny (Clooney) wypływa na szerokie wody sportu, inwestując w genialnego gracza i bohatera I wojny światowej (Krasinski). Błyskotliwa dziennikarka szuka haka w wojennej historii futbolisty i nawiązuje romans z trenerem (kto by nie nawiązał). Pointę przespałam, ale skoro to komedia romantyczna, to pewnie jest happy end.

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

Emerytowanemu Indianie mówię niestety "pas". Harrison Ford gra dalej tak samo jak 20 lat temu, ale zupełnie jak podczas grilla na księżycu - są panienki, pościgi, impreza, ale nie ma atmosfery. Czasy zimnej wojny, Indiana, namówiony przez młodego człowieka z brylantyną na włosach, rusza w poszukiwaniu tajemniczej czaszki. Szybko trafia w ręce agentów KGB, którzy bez żadnych problemów działają na terenie Stanów Zjednoczonych i Ameryce Południowej. Dżipy, węże, toczące się głazy, podziemia i skorpiony, ale całość mocno średnia. Zabawna scena - wybuch bomby atomowej na poligonie w środku amerykańskiej pustyni (z krótką instrukcją, gdzie się chować na okoliczność). Końcówka mocno rozczarowująca - ab wn cemrcenfmnz, nyr żr xelfmgnłbjr pmnfmxv gb xbfzvpv?! Słabe, bardzo słabe.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 20, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 3


Smile

Pani w sklepie unika mojego spojrzenia, pakuje kurczaka odwrócona tyłem do mnie. Na serach panie rozmawiają o problemie pewnej Marzenki, również unikając patrzenia na mnie i w zasadzie nie zwracając uwagi, czy ja też już wiem, że Marzenka wyleciała za całokształt. Mimowolnie szukałam kontaktu wzrokowego z panem na warzywach. Bezskutecznie. Pewnie mi przejdzie za parę dni przy bliższych kontaktach z rodakami.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek września 19, 2008

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 4


Here I am again in this mean old town

Kto wyłączył ogrzewanie i tę dużą żarówkę na niebie? Z umiarkowanie gorącego (w cieniu - chłodnawo, w słońcu - gorąco) San Francisco przeskoczyłam w ciągu ostatnich 18 godzin do burego i chłodnego Poznania. Własny piec pozwala na gorące kaloryfery, ale to naprawdę jest ogromna przesada pogodowa.

San Francisco pachniało jedzeniem, Suchy Las pachnie jesiennymi ogniskami.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 18, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Moje miasto - Tag: usa - Komentarzy: 4


Bez tytułu: 2008-09-17

Co druga osoba, odzywająca się do mnie z pięknej acz zimnej Polski, zniechęca mnie do powrotu. Bo zimno, bo szaro, bo brudno i niefajnie. Czy się dziwię? Ależ. Jeden z kalifornijskich kołorkerów TŻ przyleciał właśnie do Polski na wymianę handlową i chwilę później donosił, że "i miss california, number of people I've managed to get eye contact today in Poland: 4; people I managed to get a return smile from: 0". U nas, jak ktoś się uśmiecha, to albo czegoś od nas chce (poderwać/pieniędzy/jest ekshibicjonistą(*)), a jeśli pyta o drogę, to zawsze z zaaferowaną miną i bez uśmiechu, żeby było widać, że to ostateczność i jest zmuszony do kontaktu. A mnie się podoba, że mijani na ulicy ludzie mówią "Hi, nice shirt!", "Hello there, huge camera" czy "How's your day?". Sama jeszcze nie umiem, ale myślę, że to przychodzi po jakimś czasie mieszkania w miejscu, gdzie zwykle świeci słońce.

Przez ostatnie dwa tygodnie nie spotkałam się ze zirytowanymi czy nieprzyjemnymi ludźmi, w zasadzie jedynym mało sympatycznym człowiekiem był starszy pan, który napadł na mnie werbalnie w autobusie, że on widział, jak robię zdjęcia dziewczynie z psem i że to zabronione. Kiedy ktoś potrąca Cię na ulicy albo vice versa, słychać tylko "Przepraszam", a nie swojskie "Przyjechało bydło do miasta i się pcha" czy "Jak leziesz, ciemnoto". W sklepach zawsze Cię ktoś wita, nie czekając, aż wydukasz z siebie powitanie i emituje się z atencją, mimo że nie chcesz nic kupować. Tego mi trochę będzie brakować.

GALERIA ZDJĘĆ.

(*) Niepotrzebne skreślić.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 17, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, san-francisco - Komentarzy: 12


Yet another day of summer

Czy już może wspominałam, że mam niesamowicie pojemne serduszko? Bo znowu się zakochałam, i to kilkukrotnie w ciągu dnia. Wyobraźcie sobie miejsce, gdzie słońce oświetla niekończące się krzewy winorośli, oplątane w równe rządki dookoła palików. Gdzie wzdłuż 35 milowej (na nasze - 50 kilometrowej) drogi znajduje się kilkaset winnic, kilkadziesiąt restauracji i rożnej klasy hotelików, zajazdów i chatek. Gdzie można przejechać drogą rowerową, zwiedzając każdą winnicę po kolei, a pod koniec dnia iść obok roweru, bo po kilkunastu małych kieliszeczkach "do spróbowania" to już zdolność do utrzymania równowagi nie ta. Gdzie w małych miasteczkach są sklepiki z ubraniami vintage z pierwszej ręki bądź nawet w stanie "mint". Gdzie w sklepikach z indiańską biżuterią można kupić za marne kilkaset dolarów coś urokliwego (tak, z takich sklepików wyprowadza mnie tylko myśl, ile muszę za te kilkaset dolarów odsiedzieć dupogodzin w pracy). Gdzie mogłabym zamieszkać na wczesnej emeryturze już za kilka lat, zbudować sobie domek i założyć winnicę obok Charlesa Kruga czy Sutter Home, a dookoła domu zapuścić całe stado kotów. I zapraszać znajomych, żeby pomagali osuszać piwniczkę. W zasadzie perspektywa zostania mhm-letnią alkoholiczką w Napa jest naprawdę kusząca. Posadziłabym szczep Zinfandel Primitivo, zrobiła deal z lokalnym wytwórcą serów, żeby mi dostarczał czegoś dobrze dojrzałego i wiele więcej mi nie trzeba (a i zimy łagodne).

Drugim miejscem, które od dzisiaj darzę uczuciem, jest sieć restauracji Marie Callender's[1]. Slow food domowej roboty, z doskonałymi ciastami i czymś, co mnie absolutnie zachwyciło - chleb kukurydziany, podawany z kremem maślanym jako czekadełko, delikatny jak keks, nieco słodkawy i bardzo puszysty. Wprawdzie miałam ambitny zamiar zamówić do kawy lemon meringue pie czy inny double lemon cake, ale poddałam się, zjadłam jeszcze kawałek chlebka, po czym uprzejma pani zapakowała mi resztę w pudełeczko na wynos (tsd, to żaden obciach tutaj, nawet we w miarę fancy restauracji kelner patrzy na niedojedzone resztki i zamiast się dopytywać, czy aby na pewno smakowało, proponuje pudełko albo torbę).

I last but not least. Do Calistogi[2] pojechaliśmy z dwóch powodów - po pierwsze prowadziła do niej droga stanowa 29, przy której znajdują się wyżej wspomniane winnice. Po drugie, w Internecie wyczytałam, że z powodu święta niepodległości Meksyku odbywa się tam fiesta, czyli tańce, hulanki i grillowane jedzenie oraz inne napitki. Oczywiście okazało się, że parku Katarzyna w GPS-ie nie umiała znaleźć, ale nic to - i bez fiesty okazało się, że maleńkie miasteczko (5 tys. mieszkańców) jest czarowne, ma mnóstwo knajpek i sklepików, a uśmiechnięci ludzie pokazują, gdzie co jest. Azjatycka sprzedawczyni kazała nam iść w dół uliczką i tak trafiliśmy na restaurację BarVino [2020 - link nieaktualny], gdzie dostałam to, co za mną chodziło przez pół dnia - wino i talerz lokalnych serów. W zasadzie danie jak danie, ale zestaw okazał się czymś, co będzie mi się śniło: ser z niebieska pleśnią, dojrzały camembert i pecorino, a do tego cienkie placki pieczone na miejscu, figi, orzechy pekan, miód w plastrze, lokalne oliwki z ziołami i suszone słodkie winogrona. Właścicielka podchodziła do nas co najmniej kilka razy z uprzejmym pytaniem, czy aby wszystko w porządku i czy nie chcemy może jeszcze wina czy innych dóbr. Chętnie zabiorę do domu.

Po tym wszystkim krótka wizyta w fabryce Jelly Belly zeszła do epizodu (najfajniejsze oczywiście były roboty pakujące i rozwożące żelki) zakupowego. Rundka po fabryce przyjemna, do bólu hurraoptymistycznie amerykańska (ale jak zauważył TŻ, ludzie są tu tak różni, że muszą mieć coś wspólnego i niech będzie to cześć dla flagi i Halloween).

GALERIA ZDJĘĆ - Napa i Calistoga oraz San Fracisco, okolice Union Square

[1] Nie ukrywam, że nieodmiennie bawi mnie wybieranie restauracji czy hotelów za pomocą funkcji "pokaż użyteczne miejsca" w GPS-ie. Nie zawsze się trafia, ale czasem pokazują się podczas słów "Dotarłeś do celu" bardzo sympatyczne miejsca.

[2] W Calistodze znajduje się też czynny gejzer, plujący wrzątkiem, ale - ponieważ w Ameryce nawet gejzery się nie przepracowują - był czynny do 18. Ogólnie - prawie wszystkie winnice czynne są maksymalnie do 18, a czasem do 16, więc na zaawansowane próbowanie najlepiej jechać znacznie wcześniej (i koniecznie z niepijącym kierowcą).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 16, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, napa, calistoga, san-francisco - Komentarzy: 1


Pustynia Mojave

Wielka, górzysta, monumentalna, gorąca, słoneczna i trzykolorowa. Żółtawy beż suchych krzewów, szarawa ciemna zieleń drzew i szaro-piaskowe skały. W górę, w dół, na szczytach wiatraki; kilkaset czy kilka tysięcy wiatraków na jednej plantacji robi wrażenie. Czasem domy na szczytach gór. I pośrodku tylko kilkupasmowa 14 stanowa na północ. Nie dziwię się, że Mormoni miewali tu jakieś objawienia, bo upał i pustka po horyzont sprawia, że zaczyna się wypatrywać sępów[2] (kto wymyślił sępa na pustyni?), a drzewa nabierają kształtów ludzkich[1]. Fabryki, które wyglądają na opuszczone. Niekończące się pociągi, czasem tak samo szaro-żółte jak reszta pustyni. I silna chęć wtopienia się w krajobraz (a może by tak to wszystko pierdzielnąć i pojechać na Mojave?). Królowa jest zachwycona, a na następny raz pojedzie szukać ghost towns (imaginujcie sobie, jest tam miejscowość Kelso).

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Mimo wszystko pierwsi osadnicy musieli dokładać do upału jakieś grzybki, bo trzeba dużej dozy wyobraźni, żeby w Yucca brevifolia zobaczyć modlącego się proroka.

[2] Czy na Mojave są sępy? Czy raczej el condor pasa?

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 15, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, mojave, lancaster - Komentarzy: 3


Z dziećmi drożej

Nie ma co ukrywać, człowiek dorosły jest w stanie do pewnego stopnia zapanować nad swoim rozszalałym konsumpcjonizmem, dzieci - nie. Dlatego zdecydowanie nie polecam wybierania się do Sea Worldu w San Diego z dziećmi (zwłaszcza kilkoma), bo grozi to bankructwem. Jeśli mi ciężko było wyjść stamtąd bez pluszowej płaszczki (a sporo dorosłych wychodziło np. z pluszową orką długości dwóch metrów), to co powiedzieć o hordach dzieci zróżnicowanych etnicznie, które chciały: cotton candy (ichnia wata cukrowa, od naszej różni się tym, że jest niebieska i różowa, nie robi jej pan patykiem w maszynie, tylko jest w woreczkach, a porcja jest na całą rodzinę[1]), kubeczek z rekinem, czapeczkę, piżamkę i ręczniczek z pingwinem, wielkiego pluszowego Elmo i loda! Park jest do bólu amerykański i nastawiony na czesanie kieszeni na każdym kroku, ale i tak warto - przyjemna symulacja lotu helikopterem, orki, delfiny i pingwiny, a w roli wisienki na czubku zjazd rollercoasterem do wody. Przed wejściem twierdziliśmy, że - haha - jak się podniesie ręce, to będzie fajniej, ale po podjechaniu na rampę i rzucie oka w dół byliśmy już raczej przyczepionymi do poręczy lemurami (choć głośnymi), a niedawno oglądany strip Wullfmorgenhaltera bynajmniej nie pomagał.

Poza tym trochę ciepło. Tak z gatunku "piecze mnie skóra po pół godziny na świeżym powietrzu". Nie dziwię się, że miś polarny miał relaks.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Coraz mniej się dziwię, że ten kraj produkuje ludzi w rozmiarze 5XL. TŻ twierdzi, że to mutacja genetyczna, ja jednak pozostaję przy tezie, że to efekt wpierdzielania porcji jak dla słonia i popijania dwoma litrami coli czy inne słodkiej lury.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 15, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, san-diego - Komentarzy: 4