Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Moje prawo jazdy

Szalona żona pana Rochestera

Kiedy zadzwoniłam wczoraj do TŻ-a, żeby pochwalić się, że tym razem wracam z tarczą, zza słuchawki rozległy się owacje jego kołorkerów (tu pozdrawiam). Owacje zapewne miały niejaki związek z tym, że TŻ często przychodził do pracy później, wyjaśniając, że zajmował się dzieckiem, bo "Zuza miała jazdy".

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 14, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Skomentuj


O tym, jak zrobiłam prawo jazdy

Suspensu nie będzie, bo wiadomo, że już.

Zajęło mi to rok, bo specjalnie wyrywna nie jestem. Nie chce mi się wywlekać z czeluści notek, które pisałam w trakcie kursu, więc w skrócie. Najpierw popełniłam błąd, idąc do Babskiej Szkoły Jazdy, której, a szczególnie właścicielki w roli instruktorki, serdecznie nie polecam, chyba że ktoś chce posłuchać w ramach 30 godzin teorii o tym, jak źle jeżdżą mężczyźni, że żona jeździ tylko wtedy, kiedy mąż pijany wraca z imprezy i że lepiej z mężem w roli pasażera nie jeździć, bo szykanuje i krytykuje itd. (kupa śmiechu z przewagą kupy).

Pół części praktycznej zmarnowałam na jazdę z panią E., która wsiadała przeraźliwie wściekła i czekała tylko na pierwszą okazję, żeby wybuchnąć, szarpnąć kierownicą bądź uderzyć mnie po ręku, bo źle skręcałam. Albo coś. Wytrzymałam chyba 14 godzin, licząc, że jeżdżąc z analogiem niestabilnej nauczycielki matematyki w szkole podstawowej z linijką w gotowości nie będzie mi straszny żaden egzaminator. Szczęśliwie zmieniłam instruktora na panią M., przemiłą kobietę, z którą dojeździłam do trzeciego egzaminu (konsekwentnie uwalanego na łuku, albowiem nie umiałam zmieścić się w kopercie albo mi gasł silnik przy ruszaniu, albo wiatr, wilki, wiadomo). Niestety pani M. się rozchorowała (zdrowia życzę) i trafiłam z polecenia do pani I., która po wstępnym obwąchaniu wydawała się kompetentna i sympatyczna, ale po niezdanym egzaminie zaczęła powtarzać metody pani E., wciskając za mnie sprzęgło, tłumacząc, jaka to ja głupiutka jestem i opowiadając historie o byłych krnąbrnych kursantach, których to ona wyprowadziła swoim uporem a wbrew ich oślemu uporowi na ludzi. Podziękowałam. Najsympatyczniejszy był epizod z R., eks-policjantem z niesamowitym oldskulowym placem manewrowym (tak, to na Promienistej), który spokojnie mi wyjaśniał, co zjebałam tym razem oraz że jeżdżę nieźle, ale po poprzednich instruktorkach mam skurwiałe nawyki.

W efekcie kilkunastu godzin z R. (i kilku z jego współpracownikami) przejechałam dziś łuk, na górce mi zgasł, bo zapomniałam ustawić luzu i zdjęłam nogę ze sprzęgła, w mieście raz czy dwa zapomniałam o kierunkowskazach, ale udało mi się nikogo nie rozjechać, więc po niecałych 40 minutach i porcji kręcenia nosem, że jeszcze dość szarpię, jak ruszam (no halo, jak wciskałam sprzęgło, to czułam, że mi się pół samochodu i szyna tramwajowa przesuwała!), dostałam świsteczek oznajmujący, że POZYTYWNIE. Czy muszę mówić, jak bardzo mnie ten fakt napawa radością?

Między 12. maja 2010 a 13. maja 2011 poznałam mnóstwo uroczych zakątków Poznania, o których nie miałam wcześniej pojęcia, kilka malowniczych ruinek, parę restauracji ("Pani Małgosiu, podobno dobra") i przegadałam mnóstwo godzin z pasażerem. Nie powiem, żeby była to rozrywka tania i niestresująca, ale warto było. Dziś róbcie dla mnie hałas (© ^cashew).

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 13, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Komentarzy: 18


Podejście piąte, jak zwykle

Zgasł mi silnik na łuku, zgasł mi podczas ruszania pod górę, ale krytycznie zgasł mi dwa razy podczas ruszania, więc tym razem tyle. Instruktor po przesiądnięciu się na fotel właściwy, zaprezentował mi, że przecież oczywiście silnik i sprzęgło chodzą doskonale, więc jednak nie wina samochodu. I tak, o.

Na jutro umówiłam się z panem poleconym przez męża M., z okolic drogówki. Przedstawię listę żądań (nie dotykać kierownicy, nie naciskać za mnie pedałów, nie zakładać, że jeśli coś robię źle, to że robię to na złość, bo nie chcę się nauczyć, motywować pozytywnie, ale wskazywać błędy), efekty się zobaczy.

Niedługo strzeli rok od momentu, kiedy zaczęłam. Chyba kupię mikro-torcik i zapalę świeczkę.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 7, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Komentarzy: 1 - Poziom: 3


Niektórzy przyciągają wariatów, a ja...

Wydawało mi się, że zrobić prawo jazdy to odbębnić 30 godzin wykładów, a potem 30 godzin jazdy z w miarę kompetentnym instruktorem, któremu będzie zależało na tym, żeby we w miarę komfortowych warunkach nauczyć mnie jeździć. Otóż nic bardziej mylnego. Jakimś cudem przyciągam wampiry. Myślałam, że po pani E., wsiadającej z krzywą miną i z pulsującym wkurwem i czekająca na okazję, żeby wybuchnąć, nic podobnego mnie nie spotka. Myliłam się, oczywiście.

Pani I., polecona przez znajomego TŻ-a jako "świetny nauczyciel" na początku zrobiła dobre wrażenie. Pokazała mi sensowniejszy sposób na opanowanie jazdy po łuku, nie darła się, nie uderzała mnie po rękach i była mało inwazyjna. Uwaliłam egzamin, wróciłam i zamiast doktor Jekyll dostałam panią Hyde. Na wejściu dowiedziałam się, że jeżdżę tragicznie, ale pani w łaskawości swojej nie chciała mi tego mówić, skoro zdecydowałam się na egzamin, że powinnam przejeździć z nią co najmniej 20 godzin, ucząc się od podstaw, bo W OGÓLE NIE UMIEM JEŹDZIĆ[1], po czym zaczęła tresurę z rzucaniem cholerami, standardowymi tekstami nauczycielki z podstawówki ("osioł by się szybciej nauczył niż pani Małgosia") nawet w sytuacji, w której "wyjątkowo" jechałam prawidłowo ("pani Małgosia skręca, bo z przeciwka jedzie L-ka, a tam drugi taki uczony jak pani Małgosia, to pani Małgosia ze spokojem zdąży"), waleniem po rękach i kręceniem kierownicą, ubieganiem mnie w naciskaniu pedałów oraz mówieniem, jak mam jechać i komentowaniem, że gdyby nie mówiła, bo bym pojechała źle. Grzecznie poprosiłam o zaprzestanie, bo nie wjeżdżam na niewłaściwe pasy, coraz częściej rzadziej przeoczam znaki (owszem, zdarza mi się), a jak będzie za mnie hamować, to skutek dla mnie jest żaden. Mumble, mumble, bo pani Małgosia nie umie[2]. Kolejna głupia dyskusja, że jak się za mnie coś robi, to się od tego nie nauczę. Dziś dowiedziałam się, że nie umiem zmieniać biegów i że świetna nauczycielka rozważa ZAPRZESTANIE uczenia mnie, albowiem niszczę jej samochód, a konkretnie skrzynię biegów.

Egzamin mam za tydzień. Wytrzymam jeszcze jeden albo dwa seanse nienawiści. I nawet jeśli rzeczywiście po raz kolejny nie zdam, to poszukam kogokolwiek innego, niech to nawet będzie szowinistyczny wąsacz, chwytający mnie za kolano.

EDIT: A, zapomniałam. Przed egzaminem zostałam odwieziona do domu przez kolejnego kursanta, który według pani "jeździ dobrze". Pan całą drogę opowiadał, że myli mu się kursowe Clio z jego wypasionym autem z automatyczną skrzynią biegów, co miało wyjaśniać, że myli biegi i zapomina przełączyć, startował z piskiem, parę razy gasł mu silnik, zakręty brał po kawalersku sąsiednimi pasami, hamował tak, że zawisałam na pasach. Ale poza tym to "jeździł dobrze".

PS Najbardziej nienawidzę jeździć bez sensu. "Teraz w prawo, a teraz... w lewo. A może zawrócimy na rondzie. I tu w lewo". Nienawidzę.

[1] Nie twierdzę, że wymiatam, ale w miarę ogarniam.

[2] Oczywiście nie pomaga w prawidłowym jeżdżeniu narastający wkurw, międlenie w głowie mantry "zamknijsięwreszcie" i wyobrażanie sobie, jak soczysty pomidor ląduje na jej twarzy.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 29, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Komentarzy: 12 - Poziom: 3