Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

China Miéville - Miasto i miasto

Wyobraź sobie Berlin, podzielony na dwa, ale bez namacalnego Muru. Mur powstał w głowie ludzi, mieszkających w podzielonym mieście, a w zasadzie windukowany przez strach. Strach, bo zachowania pilnuje "Przekroczeniówka", która internacjonalnie ingeruje szybko i sprawnie w każdą próbę przejścia między miastami. Jeśli mieszkasz w Besźel, widzisz tylko ludzi i budynki, które są w Besźel, nawet jeśli ulica na zmianę jest zabudowana budynkami mieszczącymi się w Ul Qomie. Jeśli jesteś Ulqomiańczykiem, nie widzisz nawet kątem oka ludzi z Besźel, idących "przeplotową" ulicą, nie słyszysz ich rozmów, nie zwracasz uwagi na samochody jadące wspólną ulicą (o tyle, żeby pod nie nie wpadać). Jeśli chcesz odwiedzić sąsiednie miasto, musisz przejść przez specjalne szkolenie, wymazujące dotychczasowe nawyki - należy nauczyć się patrzenia na miasto od nowa, unikając zwracania uwagi na "swoich", "swoje" ulice i budynki. Potem z wizą przechodzisz przez Halę Łącznikową i już jesteś po drugiej stronie, mimo że wszedłeś i wyszedłeś w tym samym mieście. Bez względu na to, co się w książce dzieje, to właśnie miasta są bohaterami, a nie dość anonimowi ludzie.

Na tym tle rozgrywa się akcja - po stronie Besźiel zostają znalezione zwłoki młodej kobiety. Prowadzący śledztwo odkrywa, że została zamordowana po tej "drugiej" stronie, w Ul Qomie. Władze odmawiają włączenia w sprawę "Przekroczeniówki", twierdząc, że jeśli zwłoki zostały przewiezione, to legalnie. Detektyw besźańskiej policji udaje się na "drugą" stronę, gdzie usiłuje wytropić zbrodniarza, współpracując z lokalną militsyą. Na to wszystko nakłada się tajemnica przestrzeni "pomiędzy", mitycznego miasta Orciny, które zajmuje przestrzeń między i tak już nachodzącymi na siebie Besźiel i Ul Qomą.

Co mnie zachwyciło, to język i kreacja świata. Rzecz dzieje się postmodernistycznie tu i teraz, gdzieś na Bałkanach. Są amerykańskie korporacje, korzystające z rozdzielenia niegdyś jednego kraju; walka biznesowa korzysta z faktu nakładania embarga przez jedną czy drugą stronę. Jest Harry Potter i Power Rangers, jest Internet (choć gdzieniegdzie ostro cenzurowany i dający różne wyniki w zależności od tego, gdzie się aktualnie człowiek znajduje); rzeczywistość równoległa mocno osadzona w naszej, aluzyjna i pozwalająca na samodzielnie wchodzenie w paralele ludzkiej umiejętności niezauważania tego, co niewygodne.

Polonica: książka inspirowana jest "Sklepami cynamonowymi" Schulza (nie tylko w tym miejscu, ale w dusznym, psychodelicznym klimacie całej opowieści: Stanąłem w miejscu między domem opieki oznaczonym klepsydrą a sklepem z przyprawami. W powietrzu unosił się zapach cynamonu), z czasów licealnych pamiętam już tylko schizofreniczny karnisz.

Dees mi pożyczyła, chcę więcej Miéville'a, ale nie ma w ebookach, smuteczek.

Inne tego autora:

#58

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 22, 2015

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: panowie, sf-f, 2015 - Skomentuj


W deszczu, czasem w słońcu

Inne miejsce tym razem i wielki foch wśród kilkorga rodziców, że termin, znany od września, jednak nie pasuje. Sądząc po frekwencji, jednak pasował. Mimo nagłych ataków ulewnego deszczu, owocujących przemoczeniem odzieży i obuwia niektórych, ale boso też dało się po mokrej trawie biegać; wyjątkowo chłodny czerwiec tego roku. Wprawdzie nie było przedstawienia, ale mama A. zorganizowała setkę kłębków wełny i wtem cała okolica okazała się plątaniną kolorowych nitek, które atakowały znienacka, zahaczały i czasem zwalały z nóg, zwłaszcza mniej sprawnych w chodzeniu.

Pierwotna chęć współdzielenia kawałka chleba (ciasta drożdżowego, kanapki z jajkiem i małosolnego), wspólne plucie pestkami czereśni, płacz 6-letniej H., która jednak chciała odzyskać wianek właśnie wrzucony w zarośniętą glonami strugę. Lokalny rudy kot, pół pers, bardzo się polubiliśmy, odwołuję wszystkie nacechowane negatywnie opinie o persach i okolicach, są cudownie mięciutkie i pięknie mruczą, nawet jeśli im zbywa na inteligencji z wyglądu.

Kiedy wracałam do domu, na horyzoncie zamajaczył jeden filar tęczy.

Poprzednie świętojanki: 2013 i 2014.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 19, 2015

Link permanentny - Kategorie: Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tag: starczanowo - Komentarzy: 1


Ziemowit Szczerek - Był sobie Polak, Rusek i Niemiec, czyli historie z Europy B

Zbiór cynicznych, trafnych, choć nieco onirycznych (chociaż raczej należałoby napisać "owianych mgiełką promili i innych używek") felietonów (chociaż raczej należałoby napisać "paszkwili") z podróży autora po Europie. I tej bliskiej - okolicach Krakowa, po Mazowszu czy z Dworca Zachodniego do Grójca, i tej dalszej - Krymie, Słowacji, Niemczech. Na początku bawiłam się setnie, bo obserwacje, chociaż nie najlepiej o Trupolakach świadczące, są do dna samego prawdziwe. Jednak dość szybko poczułam przesyt - wulgaryzmami, jednostajnością obserwacji i formą, która z felietonu ewoluuje w stronę pijackiej maligny.

Inne tego autora:

#57

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 18, 2015

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2015, felietony, panowie - Skomentuj


Kawałek metra (4)

Irlandia, Dublin. Po dłuższym researchu, wzbogaconym rozmową z lokalesami w sobotę (lokalesów miałam na wynos na pikniku pod Poznaniem, bardzo mi się podobało) ustaliłam, że to, co jeździ w Dublinie, to jednak nie jest metro jako takie. I że metra w Dublinie raczej nie będzie. Ale, ponieważ już się nastawiłam oraz mam zdjęcia, w ramach przerywnika o różnych szynowych instalacjach, w roli metra w Dublinie wystąpi gościnnie DART, czyli Dublin Area Rapid Transit. Ma tory? Ma. Ma stacje w mieście? Ma? Seems legit. I ma śliczne, ażurowe stacje oraz - czasem - piękne widoki na wodę.


(2010, 2011)

Dotychczas: Berlin * Budapeszt * Buenos Aires * Dublin * Praga * Lizbona. Niebawem: San Francisco * Taipei * Paryż * Londyn.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 16, 2015

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, metro, 2010, irlandia, dublin - Komentarzy: 1


Jerzy Edigey - Czek dla białego gangu

To nie tak, że w PRL-u wszyscy pracowali 7-15 i bez nadgodzin. Otóż pan wiceprokurator Kur nie wracał do domu wcześniej niż późnym wieczorem, ba, zapomniał, jak wygląda kino, teatr czy kawiarnia, bo miał do zakończenia sprawę "białego gangu". Biały gang sprzedawał za granicę ekskluzywny szybkoschnący cement (który i tak był produkowany tylko na eksport) z pominięciem MHZ, za to za dewizy. Na szczęście w czujnym społeczeństwie socjalistycznym wpadł (bo nieostrożni członkowie gangu a to kupowali telewizor, radio czy nawet nową "Jawę" oraz - oczywiście - alkohol). I pewnie by sprawę udało się zakończył, gdyby nie to, że tuż przed rozpoczęciem procesu ktoś napadł na aplikanta, stuknął go lekko w czaszkę i ukradł akta sprawy, które to nieostrożny aplikant zabrał do domu, żeby poprawić, hehe, paginację. Akta jak akta, mrówczą pracą dało się jej odtworzyć, gorzej z czekiem, jaki milicja przechwyciła - okaziciel, posiadający pełnomocnictwo głównego oskarżonego mógł pobrać z wiedeńskiego "Donaubanku" niebagatelną kwotę 80 tysięcy dolarów, co na ówczesne nasze przekładało się już na miliony. Na szczęście do akcji włącza się major Krzyżewski, który nie zawaha się kupić pół kilo krówek, żeby uzyskać zeznania od młodzieży oraz potrafi tak inteligentnie podejść przesłuchiwanego, że dowiaduje się bez problemu, kto zlecił unieszkodliwienie aplikanta (a przy tym wyprowadza na dobrą drogę złodziejaszka Rękawka). Uzyskuje nawet oficjalną zgodę na postępowanie niekoniecznie zgodne z regulaminem. Do rozwiązania sprawy wydatnie przydaje się jeden z ulubionych przez Edigeya podstępów, czyli pozostawienie w areszcie kogoś niewinnego (i to jednego z pracowników wydziału sprawiedliwości) w celu zmylenia prawdziwego przestępcy.



Ale może to nawet lepiej, że przyszły prokurator poznał życie z tej drugiej strony barykady. Tego nie uczą ani na uniwersytecie, ani nawet na kursach dla aplikantów. Takie doświadczenia mogą być przydatne w przyszłej karierze prokuratorskiej. Ostatecznie pan (...) stracił zaledwie 17 dni. Dla młodego człowieka to nic nie znaczy. W zamian uzyskał nominację, na którą musiałby czekać jeszcze co najmniej pół roku.

Się zarabia: kupuje się garnki aluminiowe i się przerabia na pięciozłotówki z kilkusetprocentowym przebiciem.
Się robi: w więzieniu nóż z łyżki z pomocą kaloryfera.
Się kradnie: bo się ma córki i trzeba je wydać za mąż, a wesele kosztuje.
Się wyjeżdża: na wyraj, po ang. na weekend.

Wiem, macie dość Edigeya, ale to takie quick winy dla higieny umysłu.

Inne tego autora tu.

#56

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 14, 2015

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2015, panowie, klub-srebrnego-klucza, kryminal - Komentarzy: 1


O teściowych

Wczoraj WTEM moje dziecko zakończyło zerówkę. Moja malutka, puchata córeczka, która jeszcze przed chwilą była nieopierzonym pisklakiem. A tu zerówka i za progiem szkoła. Trochę zapomniałam się wzruszyć ze względu na zabieganie; chaos, przedstawienie o Koziołku Matołku z gromadą beczących (prawie) 6-latków w maskach niebezpiecznie blisko ocierających się Ku-Klux-Klan. Po części oficjalnej część z ciastem, zaczepia mnie mama M., wyrażając żal, że to z galaretką już wyszło. W drodze na zaplecze, gdzie miałam kawałek, który się nie zmieścił na półmisek, dowiaduję się, że jej syn (lat 6) zakochał się w mojej córce na tyle, że poza notorycznym pożyczaniem kocyka na drzemkę, chciał ją zabrać na wesele. Wprawdzie Maj odmówił, twierdząc, że nie zamierza wychodzić za mąż, ale to jakby czyni z nas teściowe.

Za młoda jestem na teściową.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 13, 2015

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 7


Eleanor Catton - Wszystko, co lśni

Koniec XIX wieku, gorączka złota w Australii, szlachetnie urodzeni, cwaniaczkowie, biznesmeni, politycy i dziwki. Do Hokitiki przypływa młody Szkot, Walter Moody, który planuje szukać złota. Zamiast złota początkowo i przypadkiem wpada w sam środek spotkania 12 mężczyzn, pragnących wyjaśnić kilka tajemnic - zaginionych kufrów, nie podpisanego dokumentu, złota, która wzięło się prawie że znikąd i wielokrotnie zostało wykorzystane przez różne osoby, śmierci, zaginięcia oraz prawie śmiertelnego przedawkowania opium przez lokalną kurtyzanę. Spotkanie relacjonowane jest przez kilkaset stron, przez kolejne kilkaset - jego reperkusje.

Znęcona mnóstwem superlatywów pożyczyłam od dees i zmęczyłam się strasznie, przedzierając przez kolejne rozdziały. To doskonały przykład, jak forma zabija całkiem ciekawą historię. Każdy z bohaterów jest starannie i dokładnie przedstawiany (a jest ich kilkunastu), historie z przeszłości są najpierw relacjonowane, czasem przez kilka osób i dopiero całość relacji pozwala na poskładanie wszystkich elementów układanki. Język jest kwiecisty, dygresyjny i bogaty, co pewnie jest zaletą, ale gubi się w tym płynność narracji i buduje komplikacja. Do poszczególnych rozdziałów doklejone są diagramy astronomiczne, chociaż kompletnie nic nie wnoszą. Rozdziały, początkowo długie, skracają się, im dalej w książkę, dochodząc na końcu do absurdu, gdzie tytuł rozdziału ma kilkadziesiąt wyrazów i bywa dłuższy niż właściwa treść.

#55

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 12, 2015

Link permanentny - Tagi: 2015, obyczajowy, panie, australia - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 1



Jerzy Edigey - Zdjęcie z profilu

Mecenas Mieczysław Ruszyński, znany warszawski playboy, bywalec restauracji "Shanghai" oraz podrywacz rudych (czasem też blond) "kotów", zwykle rywalizował z podpułkownikiem Januszem Kaczanowskim[1]. Do tej pory o kobiety, tym razem o klienta. Sprawa zaczęła się od tego, że mecenas wysłał Kaczanowskiemu do Pałacu Mostowskich zestresowanego inżyniera Wróblewskiego, który zgłosił się po poradę po tym, jak doznał szykan z powodu publikacji książki o zbrodniach wojennych - na jednym ze zdjęć był uderzająco podobny do gestapowca Baumvogella. Milicja wyruszyła najpierw do laboratorium, gdzie pomiary antropologiczne niedwuznacznie wykazały, że osoba na zdjęciu i podejrzany to ta sama osoba. Ocena wieku także nie wykluczyła, bo na żywym człowieku da się ustalić wiek z tolerancją do 6 lat, a delikwent miał tyle blizn, że usunięcie tatuażu SS mogło się łatwo ukryć. Dodatkowo nie ma żadnych dokumentów ani żywych świadków, którzy mogliby potwierdzić tożsamość Wróblewskiego przed 1943 rokiem. Przewidując kłopotliwy proces, Kaczanowski rewanżuje się Ruszyńskiemu nominacją na obrońcę z urzędu. Inżynier mimo oddania się w ręce sprawiedliwości ląduje w areszcie, a obie strony gromadzą dokumentację do procesu - najpierw o ustalenie, czy inżynier jest byłym gestapowcem, potem - jeśli jest - o wyznaczenie kary za zbrodnie wojenne. Z czasem rywalizujący adwokat i milicjant przyjmują wspólny front i prowadzą śledztwo razem.

Się pali: dużo. Klient, czekający na mecenasa, wypalił dwie paczki w poczekalni, aż woźny Franciszek musiał wietrzyć.
Się pije: winiak, oczywiście.
Się mówi o mediach[2]: "To nie żart, że prasa jest trzecią światową potęgą".

— Ma się tę rutynę — skromnie zaznaczył jeden z zaproszonych — umiemy wyczuwać, czego publiczność oczekuje od telewizji.
— No tak, poziom naszej telewizji jest bardzo wysoki — Miecio łgał bez zmrużenia oka — macie doskonałych fachowców w różnych dziedzinach

Się zażywa na uspokojenie: Paksil (Kaczanowski), Elenium (Ruszyński).

[1]

Podpułkownik bił adwokata wybitnie męską urodą. Wysoki, smagły, o twarzy pociągłej, regularnych rysach i niebieskich oczach, które umiały słodko patrzyć na ukochaną kobietę, natomiast w rozmowie z przestępcą zmieniały się w dwa zimne sztylety. Mecenas za to kokietował pełnym portfelem, coraz to innym, nowym, luksusowym samochodem oraz szerokim gestem, na jaki nie stać było Kaczanowskiego z uposażeniem milicjanta.

A skąd telewizja?

Pełny pomysłów Miecio nagle zawołał:
— Mam, mam. Trzeba ogłosić konkurs.
— Jaki konkurs?
— Może w prasie, może w telewizji? Chyba lepiej w telewizji.
— Niechże pan powie jaśniej, mecenasie.
— Konkurs „twarze z dawnych lat”. Weźmie się fotografie, powiedzmy, dziesięciu bardzo znanych ludzi nauki, sztuki, literatury, można nawet i jakiegoś adwokata. Te fotografie będą sprzed trzydziestu lat. Między innymi przemycimy i naszą twarz. Twarz tego więźnia. Przy odpowiedniej reklamie i kilku cennych nagrodach skutek musi nastąpić. Publiczność połknie ten haczyk.
— Skąd weźmiemy nagrody? — podpułkownik był praktycznym człowiekiem.
— To nieważne — Miecio promieniował optymizmem — trzeba zręcznie podsunąć jakiemuś facetowi z telewizji ten pomysł, aby go uznał za własny. Wtedy z nagrodami nie będzie kłopotów. Telewizja urządza stale najrozmaitsze quizy. Mają na to miejsce w programie i mają odpowiednie fundusze na nagrody. Zresztą dla reklamy firmy chętnie dają nagrody bezpłatnie. Gotów jestem sam ofiarować jakąś nagrodę [japoński magnetofon].(...)
Quiz w telewizji udał się doskonale. Jak wiele innych, tak i ten pomysł został odpowiednio udziwniony. Stare ramy, nieodzowny gramofon z tubą, kilka tańczących dziewczyn, może nie za ładnych, ale za to zupełnie nie zgranych, jakieś śpiewaczki bez dykcji i głosu, którym w zamian za pełny biust dobry Bóg poskąpił słuchu. Słowem normalka.

Inne tego autora tu.

#54

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 9, 2015

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2015, panowie, kryminal - Skomentuj


O fokach i lemurach albo Dolina Charlotty bez gubienia się

[5-6.06.2015]

Zoo, w przeciwieństwie do stadniny, jest łatwo znaleźć (za pierwszym razem, bo za drugim razem już znaleźliśmy stadninę bez problemu, a trzeciego dnia to nawet przeszliśmy dwiema innymi trasami, plując sobie w brodę, że dojazd był oczywisty) nie jest może imponujące, ale całkiem fajne. Krainę Bajek na wejściu w zasadzie można ominąć, chyba że ktoś gustuje w karykaturalnie pomalowanych drewnianych figurkach i bajkach odtwarzanych z taśmy, ale jest tam kilka zwierząt - białe nutrie czy ulubione Majuta ary. Cała impreza zaczyna się dookoła jeziora, na którego środku są wyspy z różnymi zwierzętami. Nie do wszystkich łódka zawija, ale do najważniejszej - z lemurami - i owszem. Niestety, sfora była leniwa i głównie grzała futrzane brzuchy na słonku, odmawiając kontaktów osobistych. Ale blisko i bez klatek. Dwa place zabaw, widać zmysł logistyczny twórców, którzy wiedzą, co napędza młodzież do zwiedzania.

Fokarium jest z kolei malutkie i w zasadzie warto wchodzić tylko na pokazy karmienia. Pięć samców fok szarych (jedna z Helu, dwie ze Szwecji i dwie z Warszawy; TŻ twierdzi, że to mówią po foczemu z praskim akcentem) robi cuda z opiekunami, animowane za pomocą patyków z kolorowymi figurami geometrycznymi. Useless trivia - dorosłe samce jedzą do 10 kilo śledzi bałtyckich dziennie (te w fokarium - do 7 kilo). Nie wiem, ile wydalają, ale raczej odpada trzymanie w wannie.



W roli wisienki na czubku jest park linowy - dla młodzieży od 130 cm, ale Majut z lekkim wsparciem ze spokojem dał sobie radę (tylko trzeba było przepinać na nią karabińczyki, ja jednak miałam ciut większe problemy, zwłaszcza na elementach typu siatka, która była wiotka).

Dość oczywistą wadą tego typu miejsc jest konieczność posiadania wachlarza gotówki, albowiem atrakcje są rozproszone, a w każdej się płaci oddzielnie i w różnych miejscach - za wejście do zoo, pływanie łódką po jeziorze, park linowy, fokarium oraz za pluszowego lemura. Wspominałam, że wróciliśmy z pluszowym lemurem? I że ma na imię Julian?

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 6, 2015

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, dolina-charlotty, zoo, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 1