Wymyśliłam sobie objazdówkę. Głównie chodziło o to, żeby zapytać w Starczanowie, czy aby nikt nie znalazł Majowego parasola, zostawionego tydzień temu. Najpierw Owińska, gdzie w Parku Orientacji nic się nie zmieniło, dalej jest niesamowicie, sprzęty do wyszalenia młodzieży dobrze utrzymane, dodatkowo odkryliśmy mikro kurnik oraz zagródkę z kolorowymi i chętnymi na kontakt królikami (najpiękniejszy był biszkoptowy z różowymi wnętrzami uszek!). I jeszcze niespodziewanie wpadliśmy na C. z chłopakami na A., bo w Poznaniu mamy do siebie za blisko i nie możemy się spotkać.
W Starczanowie parasol się odnalazł. Za to dla odmiany w Wełnie nie trafiłam na ruiny pałacu, chociaż może i dobrze, bo skoro był do kupienia za niespełna 500 tysięcy, to może bym chciała mieć (jak już wygram w Lotto)?
W pobliskim Jaraczu wjechaliśmy rzutem na taśmę tuż przed 16 do Muzeum Młynarstwa. Można obejrzeć modele wiatraków (już wiem, czym się różni koźlak od wieżowego), pokręcić wiatrakowym skrzydłem i wejść do wnętrza wiatraka. Miłe miejsce na niedługi spacer, jest dodatkowo plac zabaw. Majutowi udało się dotknąć interaktywnej zabawki dokładnie w tym momencie, kiedy w restauracji pod muzeum włączył się alarm przeciwpożarowy i mimo braku związku pojawiła się taka pewna niepewność.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 27, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
polska, owińska, jaracz, starczanowo
- Komentarzy: 2
Inne miejsce tym razem i wielki foch wśród kilkorga rodziców, że termin, znany od września, jednak nie pasuje. Sądząc po frekwencji, jednak pasował. Mimo nagłych ataków ulewnego deszczu, owocujących przemoczeniem odzieży i obuwia niektórych, ale boso też dało się po mokrej trawie biegać; wyjątkowo chłodny czerwiec tego roku. Wprawdzie nie było przedstawienia, ale mama A. zorganizowała setkę kłębków wełny i wtem cała okolica okazała się plątaniną kolorowych nitek, które atakowały znienacka, zahaczały i czasem zwalały z nóg, zwłaszcza mniej sprawnych w chodzeniu.
Pierwotna chęć współdzielenia kawałka chleba (ciasta drożdżowego, kanapki z jajkiem i małosolnego), wspólne plucie pestkami czereśni, płacz 6-letniej H., która jednak chciała odzyskać wianek właśnie wrzucony w zarośniętą glonami strugę. Lokalny rudy kot, pół pers, bardzo się polubiliśmy, odwołuję wszystkie nacechowane negatywnie opinie o persach i okolicach, są cudownie mięciutkie i pięknie mruczą, nawet jeśli im zbywa na inteligencji z wyglądu.
Kiedy wracałam do domu, na horyzoncie zamajaczył jeden filar tęczy.
Poprzednie świętojanki: 2013 i 2014.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 19, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tag:
starczanowo
- Komentarzy: 1
Będziesz wyprowadzać swojego Nikona na spacer, zwłaszcza jeśli jest słońce. Grzeczna jestem, to wyprowadzam, zwłaszcza że dziś pierwszy dzień wiosny.
Będąc młodą bloggerką, dawno, dawno temu pojechałam na wakacje do Budapesztu. Po jednej stronie Dunaju miasto, po drugiej górki. Znajomy, z którym jechaliśmy, zawinszował sobie, żebyśmy wybrali się przejść we wspomniane miejsce. Dodatkowo mieliśmy pojeździć różnego autoramentu komunikacją - metrem, autobusem i kolejką zębatą, co mi się okrutnie spodobało. Pojechaliśmy, wyszliśmy na takie fajne in the middle of nowhere, idziemy szlakiem turystycznym, po czym tak po 5 minutach (kiedy już mi się zaczęło pchać na usta delikatne "Papo Smerfie, daleko jeszcze") doszliśmy do tablicy z trasą. Na widok kilometrażu oflagowałam się i odmówiłam uprawiania dalszych wojaży, albowiem jestem przeraźliwie leniwa i wizja snucia się w górę i w dół mnie nie kręciła za bardzo. Znajomy jednak nalegał, zanęcając mnie wizją jeszcze jednej kolejki, która jeszcze bardziej mi się spodoba. Wlekłam się więc, narzekając i jojcząc wniebogłosy, bardziej dla przyzwoitości, bo to było jednak parę kilo temu, lato, piękne okoliczności przyrody i w zasadzie nie miałam lepszych planów na ten dzień. Dowlekliśmy się wreszcie do wspomnianej kolejki, okazała się być genialna, po czym dopiero w tym miejscu znajomy wyznał, że kolejka jeździ w co drugi poniedziałek i aż do zobaczenia rozkładu jazdy na końcu trasy nie był pewien, czy nie będziemy schodzić piechotą, a wolał mnie wcześniej nie irytować[1].
Bogata w takie doświadczenia nie poszłam analizować mapy w Śnieżycowym Jarze (a na kierunkowskazach przezornie nie było podane, ile ma rundka przez rezerwat), tylko twardo poszliśmy z TŻ oglądać wielkopolską roślinność. Jak na pierwszy dzień wiosny wiało przeraźliwie i odmarzały uszka, po kilometrze miałam dość, po drugim było lepiej, a potem było naprawdę w cholerę kwiatków (najpierw kilka>, potem kilkadziesiąt, a jak się popatrzyło w dal - miljony[3]).
Zima jest przerażająca, pozbawia energii życiowej. Przeszliśmy raptem kilka kilometrów (część pod górkę, pod górkę jest bardzo źle); więcej i bez takiego zmęczenia przeszłam w Buenos, ale w temperaturze przyjaźniejszej i w zdecydowanie lepszej przyodziewie (poproszę o zimową kurtkę ważącą tak do 20 deka, NAOW). Jakby nie poranna Weranda[2], padłabym w połowie drogi i to by było na tyle. A tak - napchana twarożkiem, ogóreczkiem i tuńczykiem - nie musiałam być ciągnięta za nóżkę jak Kubuś Puchatek. GALERIA ZDJĘĆ - bdb, z podziękowaniami dla Wonderwoman.
[1] W zasadzie to lubię budzić strach. I niepewność. Tak, bardzo lubię.
[2] Zdecydowanie śniadanie w Werandzie jest bardzo dobrym pomysłem, bo mimo kilometrów głodna się zaczęłam robić dopiero koło 20. Acz szlachetne zakończenie nóg dalej mnie boli.
[3] I całe stado Straży Leśnej, dbającej, żeby turyści nie tratowali, nie zrywali i nie żarli.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 21, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tagi:
starczanowo, śnieżycowy-jar, polska
- Komentarzy: 5