Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Good Fight / Sprawa idealna

Jak Good Wife/Żonę idealną kochałam miłością wielką przez wszystkie sezony (Jason! Alicia! Will! Kalinda! Eli! Elspeth! nie wspominając o sędziach i sprawach sądowych), tak Good Fight jednak... niespecjalnie. Oglądam, bo spin-off i sprawy sądowe ciekawe (doskonały odcinek o moderacji na forum, dodatkowo z JC Mitchellem), ale na litość - jak z całej obsady GW można było wybrać dwie najnudniejsze osoby (Diane, Luca), dołożyć im miągwowatą kuzynkę Diane, odrobinę poprawić Marisą Gold, po czym absolutnie zepsuć niewiarygodnym Krestevą (znieształcony otyłością Matthew Perry)? Nie żeby fabuła sezonu cokolwiek ratowała - Diane ogłasza pójście na emeryturę, odchodzi z pracy w Lockhart/Gardner, planuje zakup willi w Prowansji, gdy WTEM wybucha afera - jej krewny, niejaki Rindell, okazuje się być twórcą piramidy finansowej, która właśnie pogrzebała grube miliony, w tym miliony Diane. Willi nie będzie, L/G już jej nie chce, z emerytury nici, wypłacz mi tako rzekę. Do tego serial pokazuje dramat córki Rindella, Mayi, chrześniaczki Diane, która nagle - zamiast obiecującej kariery prawniczej "po znajomości" - musi chodzić na normalne rozmowy o pracę, całe otoczenie jej nienawidzi i już nie akceptuje tego, że jest homoseksualna. Diane nie bez problemów rozpoczyna praktykę w kolejnej firmie, tym razem afro-amerykańskiej, gdzie pracuje już Luca, oczywiście pomaga i Mayi dostać tu pracę. No nie jest to dream team, niestety.

Oczywiście będę oglądać, bo na razie rozprawy sądowe są ciekawe, sędziowie doskonali, dla przełamania prawdziwych dramatów bohaterek jest sporo elementów komicznych (przy czym ostentacyjne nabijanie się z Trumpa nie jest w tym najzabawniejsze), ale powtórzę - na litość, dlaczego?

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 28, 2017

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Tomasz Jachimek - Handlarze czasem

Wuj Franciszek, pogromca rodziny w coniedzielnych quizach (których był autorem) wjechał pewnego dnia na swym wózku inwalidzkim do salonu i oświadczył, że wynalazł maszynę, dzięki której można zarządzać czasem. Kto nie potrzebuje nadmiarowego czasu (np. oczekiwania na spóźniony pociąg), może sprzedać go potrzebującemu i mieć trochę grosza w kieszeni. Po początkowej fali szydery, bo nawet święty by się nie powstrzymał w takiej sytuacji, a co do dopiero upokarzani po przegranych w quizie Grażyna, siostra Franciszka i Piotr, jej mąż oraz babcia Wiktoria, mistrzyni domina (dla ścisłości dodam, że 6-letnie wtedy bliźnięta Hania i Michaś nie szydziły, bo nie znały tego słowa i były zachwycone wujkiem), wynalazek zmienia cały świat, o czym opowiadają kolejne historie.

Jakże ładnie Jachimek opisuje codzienny świat, z lekką ironią, ale i sympatią, nawet gdy rzecz dotyczy krwawej kadrowej czy przypakowanego dresiarza-zabijaki. Wsadzenie absurdalnego wynalazku wuja w całkiem zwykły, codzienny świat przeciętnych ludzi, których życiowym mottem jest "żeby było normalnie, a jeszcze w dodatku sympatycznie", powoduje oczywiście chaos, co, cytując autora, powoduje, że "wtedy przestawało być sympatycznie, za to z powrotem zaczynało być normalnie".

Książkę dawno temu rekomendowała mi moja H., więc posłusznie informuję, że już po chyba 5 latach przeczytałam.

#66

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 25, 2017

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2017, beletrystyka, panowie - Komentarzy: 2


Natalia Osińska - Slash

Zanim zacznę, jedno założenie - czytaliście już "Fanfik"? Jeśli nie - przed "Slashem" warto przejść przez historię, która doprowadziła Leona, tegorocznego maturzystę, pośrednio do gabinetu odnowy dla pań, w którym - za wykonany po znajomości remont - ma masaże gratis. Masaże niestety nie pomagają na to, co dzieje się w Leonowej głowie, zaprzątniętej w 95% Tośkiem, irytującym, fascynującym stworzeniem, aktualnie skłóconym z nim z powodu jakiejś pierdoły. Pozostałe 5% to życiowy niepokój, który nie pozwala się chłopakowi cieszyć z tych chwil, które spędzają z Tośkiem niepokłóceni na czułych uściskach. Nie pozwala, bo wie, że absolutnie nieodpowiedzialny Tosiek na pewno się w coś wrąbie - spróbuje przekłuć sobie nos, bez zastanowienia pokaże transmisję gejowskiej parady z Londynu na szkolnym kanale Youtube, łyknie dopalacz, pójdzie na szemrane spotkanie dziwnie wyglądających, genderowo niepoukładanych ludzi w Amarancie. I wie też, że będzie szedł krok za swoim ukochanym, ratując go z kolejnych katastrof, nawet jeśli będzie to robił z irytacją i wkurzeniem.

Tyle że nie do końca. Za pierwszym czytaniem dałam się nieco nabrać na pewną powierzchowność tego kontrastu Idealny-Leon kontra Nieobliczany-Tosiek. Autorka w zgrabny sposób manipuluje czytelnikiem, pokazując rewolucję, jaką pozornie porządny maturzysta - uczynny, słowny, uporządkowany, ciężko pracujący jako korepetytor, żeby mieć z czego żyć, pomagający zbyt pewnemu siebie dzieciakowi - przechodzi, żeby dojść do ładu sam ze sobą. Bo to nie na Tośka się Leon wścieka, tylko tak naprawdę na siebie.

Co mnie absolutnie zachwyciło, to realność i postaci, i wydarzeń. Prawie że schulzowski opis Czarnego Protestu, stanowiącego finał "Slasha", jest absolutnie prawdziwy, tak samo jak ultra-irytujący rodzice Karolka, któremu korepetycje "z matematyki" obstawia Leon. Łapałam się na tym, że zastanawiam się, co się stało za drzwiami willi, kiedy za Leonem zatrzasnęła drzwi katatoniczna matka. Co się urodziło mężczyźnie stratowanemu przez Leona pod szpitalem? Co z przedstawieniem, w którym Horpyna w stroju świętomarcińskiego rogala zapowiada Jagienkę stojącą tuż obok Basieńki nad zwłokami Radziwiłła (albo innymi, to w końcu średniowiecze według Tośka)? Jak zareagował Marcin na ostatnie pytanie Leona? Tyle pytań, a autorka nie chce obiecać, że za rok będzie trzecia część.

Inne tej autorki tutaj.

#65

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 22, 2017

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2017, beletrystyka, panie - Skomentuj


Alice Munro - Zbyt wiele szczęścia

W dalszym ciągu nie odkryłam klucza doboru opowiadań do zbiorków - w tym są historie żony dzieciobójcy; "środkowej" żony, dla której mąż zostawił poprzednią, a ją zostawił dla następnej; studentki, która za sprawą neurotycznej współlokatorki wplątuje się w psychodeliczno-erotyczny epizod; matki, której syn (po wypadku w wieku kilkunastu lat) dorósł i rozpoczął życie poza nawiasem społeczeństwa; wdowy zaatakowanej przez mordercę; aktora radiowego ze zniekształconą twarzą, żyjącego w cieniu matki i zdradzającego ojca; młodej dziewczyny, pracującej jako dama do towarzystwa śmiertelnie chorego człowieka i obserwującej dziwny trójkąt pomiędzy jego matką, żoną i masażystką; kobiety, która wyparła zbrodnię z dzieciństwa do czasu, aż przypomniała ją jej ówczesna przyjaciółka, dręczona wyrzutami sumienia; drwala, który miał żonę z depresją czy wreszcie tytułowe opowiadanie - beletryzowana biografia Zofii Kowalewskiej.

Wspólnym mianownikiem tych historii jest przypadek - żadna z osób bezpośrednio nie spowodowała akcji, będącej sednem historii, one po prostu tam były. Nieustająco przeszkadza mi forma, co oczywiście nie wyklucza, że te opowieści się świetnie czyta; nie lubię braku zakończenia, skierowania spojrzenia narratora na innych ludzi z pozostawieniem właśnie opisywanych samych sobie. Czasem aż prosi się o pociągnięcie historii, o pointę, ba - w przypadku jednej z historii, gdzie suspens zrobił się prawie kryminalny - o śledztwo.

Inne tej autorki tutaj.

#64

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 21, 2017

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2017, beletrystyka, panie, opowiadania - Skomentuj


Sycylia - Giardini-Naxos 2/2

[27.08.2017 Ostatni odcinek, już w drugiej dekadzie października, yay me!]

Ostatni dzień wakacji, taki trochę udawany, bo o 11 musieliśmy opuścić hotel, a samolot wylatywał o 23:50 (skądinąd niespecjalnie polecam, jakby leciał o 21, byłoby idealnie; Majut spał na mnie w samolocie, wyszłam połamana jak paczka paluszków, a do domu dobiliśmy koło 4 nad ranem). Szczęśliwie hotel (Nike) bardzo pro (skądinąd polecam - świeżo po remoncie, cicho!, czysto, bardzo duże pokoje, jedyna wada to powtarzalność śniadań) pozwalał na skorzystanie z basenu do oporu oraz na zostawienie bambetli w recepcji do późnego wieczora.

Żeby nie była moja krzywda, zobaczyliśmy większy kawałek lokalnego muzeum archeologicznego, bo było tuż obok. Kawałek, bo dzień był chyba najbardziej upalny ze wszystkich i pobyt na terenie nieocienionym nie sprawiał specjalnej przyjemności. Szczęśliwie muzeum miało zarówno sporo drzew, jak i nieduży, za to klimatyzowany, budynek z artefaktami sprzed tysiącleci (oraz czarnego kota, ale nie nastawionego towarzysko). Teren spory, kilka stanowisk archeologicznych, obowiązkowy widok na Etnę. Raczej dla fanatyków historii, ale przyjemne miejsce na spacer (sprawdzić, czy nie 35 stopni). Ceny umiarkowane, ok. 4-5 euro za dorosłego, dzieci nie płacą.

Muzeum - artefakty Pozostałości po wykopkach Obowiązkowy widoczek z Etną

Na sam finał poszliśmy w opcję ultra-turystyczną, czyli w wycieczkę łodzią po zatoce. I ubolewam, że dopiero ostatniego dnia, bo była to impreza świetna. Płynęliśmy z Danielem (opinie tutaj), którego zarezerwować można w pierwszej budce po prawej przy nabrzeżu portowym oraz pewnie w okolicy plaży, bo łódka podpływała tam po dodatkowych pasażerów (m.in. Włocha, który wyglądał jak młody Don Draper, Zuzanka #approves). Widoki za milion monet - cała linia brzegowa Giardini-Naxos, widok na Taorminę, Isola Bella, Grota Miłości (gdzie młodzi zwiewali przed blokującymi małżeństwo rodzinami i po trzech nocach razem wracali i już musieli wziąć ślub, żeby poruty nie było), Grota Syreny, Błękitna Grota (z idealnym turkusem wody, przezroczystej na kilkanaście metrów), plaże i hotele luksusowego Mazzaro i Skała ze Słoniem. Przesympatyczny, choć dość apodyktyczny kapitan opowiadał anegdotki po włosku i po angielsku, puszczając nieśmiertelne hiciory z lat 80. i 90. (Bon Jovi ftw), po czym zacumował z zatoczce i kazał pływać (z czego skwapliwie skorzystała Maja, albowiem tylko jej nie przeszkadzało, ze plywa w gatkach, bo przecież po co brać ze sobą kostiumy), w międzyczasie wykonując z dużym doświadczeniem kompozycję ze świeżych owoców. Jak będziecie mieć okazję, płyńcie z Danielem, przemiłe popołudnie.

Giardini-Naxos - marina Scoglio dell-Elefante Mazzaro - luksusowa Taormina Okolice Isola Bella

A na skałach, przy porcie, mieszkała mama kot z trzema pręgatymi kociętami, codziennie się zatrzymywaliśmy, żeby popatrzeć. Ulubione wspomnienie z wakacji Majuta.

GALERIA ZDJĘĆ

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek października 20, 2017

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: giardini-naxos, sycylia, taormina, wlochy - Skomentuj


#meetoo / #jateż

Ja też.
Jeśli wszystkie kobiety, które były kiedyś molestowane seksualnie, napisałyby „Ja też” w statusie, być może ludziom łatwiej przyszłoby zrozumieć, jaką skalę ma to zjawisko (więc kopiuj i wklej, jeśli dotyczy to także i ciebie).
Me too.
If all the women who have been sexually harassed or assaulted wrote »Me too« as a status, we might give people a sense of the magnitude of the problem (copy and paste, if it’s your experience too)!

Dziś przede wszystkim jestem matką, więc nie o swoich doświadczeniach chciałam opowiedzieć, tylko o tym, co ja i Ty możemy zrobić, żeby takie akcje nie były potrzebne.

Matko syna, ojcze córki. Ucz swoje dziecko empatii, reagowania na cudzą krzywdę i poszanowania granic innych. Ale ucz również egzekwowania szacunku dla siebie, głośnego krzyku, kiedy dzieje się coś złego i umiejętności bronienia się (oraz oczywiście zadbaj o taki kontakt, żeby dziecko przyszło z problemem najpierw do Ciebie, a kiedyś w przyszłości umiało znaleźć sobie mądrą grupę wsparcia i siłę w sobie, jeśli coś złego się zdarzy). Celowo nie rozgraniczam tych dwóch grup - nie że chłopcy mają uzyskać taki zasób umiejętności, a dziewczynki - inny i wtedy będzie "lepiej". Nie różnimy się od siebie aż tak bardzo.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 18, 2017

Link permanentny - - Komentarzy: 4


Ryszard Wojciech Kowalski - W pogoni

Po mocno zakrapianym spotkaniu kolegów po latach jeden z nich - uprzejmy i sympatyczny inżynier Pająkowski - zostaje dźgnięty nożem; nie umiera jednak, udaje się go uratować, ale stracił pamięć, więc nie pomoże w śledztwie. Porucznik Jasiuk i kapitan Jeziura wypalają setki papierosów, przesłuchują, jeżdżą i szukają; mimo wielkiego zaparcia i ofiarności osoby zbrodniarza domyśla się jeden z kolegów - książka kończy się apelem do mordercy, żeby wyznał swe grzechy milicji. Tak, to bardzo zły kryminał.

Nietypowo wątek śledztwa przeplata się z anonimową obserwacją mordercy - próby powrotu do normalności po zbrodni i jego walki z wyrzutami sumienia. Reszta już nietypowa nie jest - z subtelnością czołgu autor opisuje życiorys jednego ze śledczych, który skończył prawo i zaczął pracę w administracji, po czym - odkrywając złamanie przepisów - zachwycił się byciem śledczym i wstąpił do szkoły oficerskiej, bo to najlepsza droga do bycia pożytecznym w społeczeństwie. Nawet wykradanie jabłek przez rówieśników w dzieciństwie budziło jego niesmak, a potem było jeszcze gorzej. Drugi, spodziewając się dziecka, ma nie lada zgryz, czy powinien zostać na komendzie, bo może będzie przełom w śledztwie (nie było), czy lecieć do żony na porodówkę, bo to już. Wbrew sobie jednak wybiera porodówkę, prawie że szef go zmusza.

Się pali: papierosy ze srebrnej papierośnicy (denat), wcale (jeden z podejrzanych, dziwne), giewonty, klubowe i sporty.
Się je: minogi (bo rzucili w restauracji, chociaż niektórzy wolą śledzie w oleju, ale tych akurat nie rzucili); kiszonego ogórka (z niechęcią); chłodnik, grzybową i pierogi domowej roboty - bo żona gotuje; polędwicę, kiełbasę i mięso (wystane w sklepie komercyjnym).
Się pije: kryniczankę (jako zapitkę do wódki) i napoleona. Oraz wódkę.
Się zażywa: brom (na uspokojenie), psychedrynum (wyłudzone od aptekarza o nazwisku Kapsulski) na poprawę zdolności uczenia się przed egzaminem.

#63

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 16, 2017

Link permanentny - Tagi: prl, 2017, panowie, klub-srebrnego-klucza, kryminal - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 1


Instapoznan Photowalk - Młyńska 12

[15.10.2017]

Spacery z aparatem, organizowane przez Instapoznan, sprawiają mi mnóstwo przyjemności, chociaż - jak na przykład tutaj - oznaczają bardzo pracowity dzień. Ponad 3 godziny fotografowania z przerwą na śniadanie to jak dniówka przerzucania węgla (albo i trzy, doliczając czas spędzony przed monitorem), ale zostają po tym w głowie świetne widoki, niektóre nawet i na zdjęciach.

Z zewnątrz budynek przy Młyńskiej 12 nie zdradza swojego ogromu, ale po chwili błądzenia w środku dociera do mnie, że jest ogromny - zajmuje ćwierć kwartału między ulicami Młyńską i Nowowiejskiego. Ma prawie 130 lat, ale dzięki drobiazgowemu remontowi udało mu się niedawno przywrócić jego całą świetność z czasów, kiedy zaprojektował go architekt Oskar Hoffman. W środku mieszczą się biura i kilka restauracji, z dodatkową przestrzenią na dachu budynku, skąd z chyba 5. piętra rozciąga się obłędny widok na centrum miasta. Jednak centralnym punktem, który absolutnie wart jest zobaczenia, jest spiralna klatka schodowa, zakończona przeszkleniem na suficie. Warto zwrócić uwagę na niesamowitą konsekwencję stylistyczną: sztukaterie, stolarka, liternictwo, kolorystyka - wszystko jest spójne i przemyślane.

GALERIA ZDJĘĆ. Dodatkowo, jeśli chcecie zobaczyć zdjęcia zrobione przez resztę uczestników, a warto - przejrzyjcie tag #poznajpoznan5 na instagramie.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 15, 2017

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tagi: instapoznan, photowalk - Skomentuj


Październik

W zasadzie to dopiero przy okazji dzisiejszego sadzenia tulipanowych cebulek wyszło mi, że od kwietnia nie było nic o tym, co w ogrodzie. Może dlatego, że w zasadzie większość sezonu kwitnienia była deszczowa, ciemna i niezachęcająca? Mam też inne wymówki, bo w tej kwestii potrafię być ogromnie kreatywna. Bez wymówek, za to w telegraficznym skrócie: tulipany udały się nad wyraz, chociaż z powodu braku słońca część rozwinęła się w wazonie, bo w ogrodzie nie miały szans; piwonia pozyskana od babci I. wypuściła jeden biały kwiat i poszła w liście; hortensja najpiękniejsza na świecie - mnóstwo kwiatów od soczystej zieleni do różu; nasturcje, groszek pachnący, astry i słonecznik zostały wyplewione przy okazji koszenia ogrodu przez firmę sprzątającą (nie, nie pytajcie, co o tym myślę, bo nie umiem bez brzydkich słów); sezon zakończyły przepiękne mieczyki, niestety przechodzący za płotem kilka ukradli, #dębiec mać. Obiecałabym za rok większą regularność, ale jest jak jest; zdyscyplinowanie nie jest moją najmocniejszą stroną.

Więc poniżej tegoroczny ogród oraz dla pamięci - posadziłam całe mnóstwo cebul, zobaczymy, co z tego wyrośnie: Flaming Parrot, Parrot (ten biało-zielony), mieszanka kolorów, Black Parrot, Virichic, Foxtrot, Freeman, Brest, Mount Tacoma, Green Wave, Ice Cream (must have), Green River, Little Beauty, Doll's Minuet, Estella Rijnveld, Exquist, Oviedo, Thesire, dwukolorowa mieszanka żółto-zielonych i różowo-zielonych, Lilac blue, miks kolorowych odmian niskich, Bowl of Beauty i Negrita Parrot. Do tego trochę krokusów i przygarść hiacyntów w ekstrawaganckich kolorach.

GALERIA ZDJĘĆ

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 14, 2017

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, G is for Garden - Skomentuj


O pożytkach z przeglądania facebooka

Więc to nie jest tak, że zawsze czas spędzony na facebooku jest czasem straconym, chociaż oczywiście raczej jest i mam na to solidną liczbę godzin, przepieprzonych na oglądaniu słodkich kotków i "o, znowu ktoś nie ma racji w Internecie" wątków; przypadkiem trafiłam na informację o tym, że w Collegium Maius odbywa się spacer z profesorem historii sztuki. Absolutnie wartościowa godzina, podczas której można się sporo dowiedzieć o celowości architektury, wpisywaniu funkcji budynków w lokalizację i czas, konsekwencjach użycia materiałów i powodach takiego, a nie innego kształtu budynku; dla mnie to fantastyczna przeciwwaga dla obserwowania degeneracji miasta, budowania, gdzie popadnie i bez głębszego zastanowienia się innego niż koszt gruntu czy liczba potencjalnych mieszkań. Zuzanka poleca, przeglądajcie informacje o wydarzeniach w bliskiej okolicy. Do Collegium Maius (Fredry 10) można wejść bez wejściówek, tak prosto z ulicy i - jak stwierdził oprowadzający po budynku pan profesor - doznać uczucia "wow".

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 10, 2017

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tag: photowalk - Skomentuj