[5.01 - 11.06 - 10.09 - 22.12.2020]
W tym roku sporo czasu spędziłam na wyciąganiu rodziny ze strefy komfortu za pomocą spacerów w zieleń. Pierwszą reakcją u młodzieży jest zwykle niechęć, po czym nagle się okazuje, że są - w zależności od pory roku - dmuchawce, młode łabędzie, kaczki, motyle i patyki, które można wrzucać do wody. Szachty - teren spacerowy dookoła ponad stuletnich glinianek - mają wszystko, a dodatkowo piękne widoki, zwłaszcza z wieży widokowej, na którą wchodzę zwykle sama; owszem, potem to mnie bolą przez kilka dni łydki, ale zawsze warto. Co ciekawe, mimo mojego lęku wysokości, który objawia się czasem ataczkami paniczki, jak wchodzę na kratownicę, na ażurowej wieży na Szachtach jest mi całkiem dobrze. Poniżej i w galerii czerwca zestawy zdjęć - ze stycznia, czerwca, września i grudnia, widać czasem, jak zmieniają się miejsca w zależności od pory roku. Na 2021 planuję wreszcie wstać na wschód słońca na Szachtach.
GALERIA ZDJĘĆ i wcześniejsze: 2019 i 2018.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 25, 2020
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
szachty
- Komentarzy: 4
Heidi pracuje w organizacji pomagającej ludziom dotkniętym ubóstwem, zwłaszcza emigrantom, nie mówiącym dobrze po angielsku. W drodze do pracy zaczyna regularnie widywać młodą żebraczkę z niemowlęciem, nie może przejść nad tym obojętnie. Zabiera dziewczynę - Willow - do swojego domu, ku zaskoczeniu męża i nastoletniej córki, a także samej Willow, której ewidentnie w życiu wiele dobrego nie spotkało. Jakiekolwiek wątpliwości znikają, kiedy Heidi bierze na ręce niemowlę - brudne, wyziębione, z infekcją, głodne; wie, że będzie dla niego doskonałą matką, zawsze marzyła o wielodzietnej rodzinie, czemu na przeszkodzie stanęła dramatyczna choroba.
Narracja jest trójosobowa. Opowieść Heidi przerywana jest historią jej męża, brokera Chrisa, który - wiecznie w delegacji - jest coraz bardziej zaniepokojony całą sytuacją, a dodatkowo usiłuje się oprzeć pokusie romansu z piękną koleżanką z pracy, pamiętając o wszystkim tym, co kocha w swojej żonie. Trzecim głosem jest głos Willow, sieroty rozdzielonej z młodszą siostrą, adoptowaną przez maniaka religijnego, który odciął ją od życia i molestował przez lata.
Największym walorem książki jest zaskoczka fabularna, niestety większość wątków jest dość toporna i z tezą - nieprzepracowana trauma wraca, system opieki społecznej jest niewydolny, niezaspokojony instynkt macierzyński prowadzi do tragedii.
Akcenty polskie: do biednych emigrantów należą oczywiście Polacy, zaś w domu Heidi je się na polskiej porcelanie.
Inne tej autorki tutaj.
#153
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 24, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, kryminał, panie
- Skomentuj
Unikam rozrywki typu documentary czy reality show, zwłaszcza opartych na dziwnych formułach (zamknięcie, konkurs, związki, wygrywanie kontrastów społecznych). Zaryzykowałam “Trumniarzy”, bo usłyszałam u Okuniewskiej[1], że klimatycznie podobne do - również nowozelandzkiego - “Flight of the Conchords”. Otóż zupełnie nie, jedynym wspólnym mianownikiem jest lokalizacja, co nie zmienia mojego odczucia, że to najmilszy i najbardziej uroczy reportaż z pracy domu pogrzebowego Tipene w Onehunga. Francis Tipene, właściciel, jest sympatycznym, wrażliwym człowiekiem, angażującym się w życie swoich pracowników, pełnym empatii dla rodzin, którym organizuje pogrzeby, a przy tym ma swoje drobne śmiesznostki, które sprawiają, że całość nie jest posępna ani przesłodzona. Jest o diecie, życiu rodzinnym, uczeniu się zawodu, odkurzaniu liści czy okazyjnych zakupach starych samochodów (pro-tip: niekoniecznie, zwłaszcza jak żona mówi, że to żadna okazja). Sednem historii są oczywiście pogrzeby, realizowane w kulturze maoryskiej z elementami ekumenicznymi, bardzo ciekawe poznawczo. Czasem jest ksiądz, czasem pogrzeb celebruje Francis lub jedna z pracowniczek firmy, zawsze jednak to okazja, żeby powiedzieć dużo ciepłych słów o zmarłym i dać jego rodzinie oparcie.
[1] Jeśli nie słyszałyście o Okuniewskiej, to gorąco polecam podcasty[2] o związkach (“Ja i moje przyjaciółki idiotki”), które łyknęłam jak pelikan rybki. Nieco mniej podszedł mi cykl “Tu Okuniewska”, bo tu już parę rzeczy mi zgrzytało, oczywiście kwestia osobnicza i pokoleniowa.
[2] Swoją drogą, kilka lat temu polecało się blogi, teraz kanały na youtube czy podcasty. Chcecie garść moich polecanek?
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 22, 2020
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 1
Maciej Z. Bordowicz - Off side #103
Spis osób:
- Zdzisław Kaczmarek - rasowa twarz, leciutka siwizna na skroniach, bujna czupryna, a w ogóle to siła i prężność, mógłby reklamować asortyment w ilustrowanych tygodnikach
- James Norton - nie tyle niski, ale jakby krótki, silnie rozwinięte barki i potężna łysina, sztucznie białe zęby
- lokaj Nortona - w białym, niemal operetkowym uniformie
- Florence Norton - młoda żona Jamesa, niebieskie oczy ze strzałkami kierunkowymi, prowadzącymi do sypialni
- Mecenas Tubolicz - przyjaciel Nortona w czasach pobytu w Polsce
- Helena Walstein - ówczesna sympatia Nortona
- Jasio Karpat - przysadzisty mężczyzna w poplamionym smarami kombinezonie
- Kazio Grzonka - rosły blondyn o fizjonomii Misia Yogi, unerwionej małymi, rozbieganymi oczkami
- Maniek Kubisz - niewysoki, z wyraźną nadwagą, autor poczytnych kryminałów
- kapitan Olecki - przypala papierosa od papierosa, fan piłki nożnej
- plutonowy Zbigniew Ciech - wysoki i jakby trochę niezdarny
- porucznik Iza Ogalska - posiada dar gromadzenia danych szybciej niż komputer, charakterystyczny, skośny wykrój oczu
- Anna Seciak - przystojna pięćdziesiąciolatka o bezbłędnym makijażu i równie efektownej fryzurze
- Marek Tubolicz - syn mecenasa, wysoki i przystojny, porusza się miękko i nonszalancko
- pani Stenia - efektowna pani po pięćdziesiątce, na jej twarzy zacierają się już ostatnie ślady dawnej, nieprzeciętnej urody
- Johnny Padewsky - całkiem dobrze mówi po polsku
- wywiadowca Krawczyk - w celu inwigilacji udaje zawianego
- pułkownik Gawecki - zwalisty i wysoki 60-latek
- Nowakowa - dozorczyni w bloku Anny Seciak, chętna na współpracę z milicją
Kalifornia. Kaczmarek czuje się tu jak ryba w wodzie, nawet z językiem sobie świetnie radzi. Szantażuje biznesmena Nortona zyskownymi, choć do nie końca legalnymi interesami na darach UNRRY dla powojennej Polski. Jakiś czas później, już w Warszawie, Kaczmarek okazuje się być prawą ręką niejakiego Dziadka, szefa lokalnej grupy przestępczej. Zirytowany Karpat, szantażowany przez Kaczmarka, idzie na poważną rozmowę, ale wybiega zakrwawiony i z pomocą wiecznie pijanego Grzonki pozoruje wypadek w celu uzyskania alibi. Kapitan Olecki, oderwany od meczu, traktuje sprawę osobiście, bo zamordowanego Kaczmarka - jak się okazuje Dziadka - usiłuje złapać na gorącym uczynku już od dawna. Karpata wkopuje Anna, flama Kaczmarka, rozpoznając zapach smaru i benzyny, dodatkowo Olecki wyciąga z niego wyznanie za pomocą blefu na temat zeznań Grzonki. Poczucie kapitana, że tu coś śmierdzi (i nie jest to smar) potwierdza się, kiedy okazuje się, że Kaczmarek został zastrzelony z colta, a nie parabellum, którym dysponował Karpat. Ekipa milicyjna co jakiś czas udziela sobie “opeerów”, ale śledztwo posuwa się do przodu aż do dramatycznego finału na zewnętrznej klatce schodowej. Ślad prowadzi w przeszłość, a dodatkowo jedna z osób okazuje się być powojennym szpiegiem.
Się pije: zimną whisky, dry martiny (pisownia oryginału) z kropelką vodka Smirnoff, żytniówkę (w warsztacie), jugosłowiańską śliwowicę (pod mecz), pełne królewskie (na rybach).
Się pali: sporty.
Inne tego autora tu.
Inne z tego cyklu tutaj.
#152 (przeczytałam też po raz kolejny EW104 i EW105)
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 20, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, kryminał, panowie, prl
- Skomentuj
Co roku obiecuję sobie, że będę wrzucać mniejsze noteczki o tym, co w ogrodzie co miesiąc. Czy poległam? Być może.
Po liczbie zdjęć, a wierzcie mi, było ich w tysiące, łatwo się domyślić, ile czasu spędziłam w ogrodzie (podpowiem dla słabszych - dużo). Wychodziłam pooddychać, czasem na chwilę, czasem na trochę dłużej, robiąc przerwy w home office i remote learning, na hamaku spędziłam długie godziny, co było zacną alternatywą do popracowej drzemki, bo nie wstawałam nieprzytomna o 18:30 i nie zastanawiałam się, gdzie zniknął dzień (jak teraz).
Tulipany obrodziły nad podziw, sporo niespodzianek, jedynym zarejestrowanym smuteczkiem był brak niebieskich papuzich, co to mi znajoma przywiozła z Holandii. Żodyn nie zakwitł. Żonkile i narcyzy się nieco przerzedziły, nowe hiacynty piękne, pozostałe - dwu- i trzyletnie - już nie za zbytnio. Pierwszy raz od wsadzenia zakwitł pigwowiec (nie żeby pojawiły się owoce), a polna róża - którą regularnie tnę do gołej ziemi - wypuściła pączki na jednej gałązce. Kilka mieczyków, kilka irysów, pierwszy raz pojawił się kwiat liliowca, świeżo wysiane wilce i fasolnik wypuściły burzę liści i żadnych kwiatów, miechunkę coś znowu zadusiło, a hortensja miała o połowę mniej kwiatostanów w porównaniu z ubiegłym rokiem. Obrodził za to groszek pachnący, przepiękne kolory, cieniowanie i zapach. Piwonie i dalie wypuściły po kilka kwiatów, musiałam się suplementować kupnymi.
Żeby nie było nudno, rozpędziłam się nieco w zakupach i kupiłam 14 paczuszek z nowymi cebulkami; zaczęło się to już w sierpniu w podlaskiej Biedronce. Dla pamięci, na wiosnę powinny się pojawić: Black Parrot (czarny papuzi), Virichic (różowo-zielony w pionowe pasy), Prinses Irene Triumph (pomarańczowo-czerwony), Rococo (czerwony papuzi z żółto-zielonymi brzegami), Flaming Flag (biały z fioletowymi pasami), Lambada (strzępiasty czerwono-pomarańczowy), Happy Generation (biały z czerwonymi, wąskimi paskami), Estella Rijnveld (papuzi biało-czerwony), Triumph Blue (ciemny fiolet), Lasting Love (bordowy wąski), Candy Prince (różowy z zielonkawym środkiem), China Town (różowy z zielonymi żyłkami, ostre końce płatków), Hemisphere (biało-różowy melanż) i Miranda (czerwony pełny). Nie mogę się was doczekać, my precioussss!
GALERIA ZDJĘĆ (bardzo dużo) oraz poprzednie lata: 2019, 2018, 2017 i 2016 A 2016 B.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 19, 2020
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, G is for Garden
- Komentarzy: 7
Czasem jest tak, że kolejna książka autora, którego się czytało z przyjemnością, jest absurdalnie słaba i z zupełnie innej kategorii. Podobną sytuację miałam z Łowcą głów Nesbo, kiedy po bardzo udanej serii o Harrym Hole’u dostałam beletryzowany scenariusz kiepskiego thrillera. Tutaj niestety jest ta sama sytuacja, dodatkowo nie zarejestrowałam, że to drugi tom cyklu, a autorka ma taką manierę, że bierze za pewnik czytanie po kolei, więc radośnie zdradza zaskoczki fabularne z poprzedniego tomu. Jak chcecie czytać, to zacznijcie od “Zagadki Sary Tell”, ja już sobie daruję, bo znam finał.
Martin Benner, syn Szwedki i Amerykanina, był policjantem w Teksasie, ale po tragedii przed laty, o której nigdy nikomu nie opowiadał (a o której oczywiście wie kupa ludzi, dodatkowo Benner zaczyna wtem się z niej wszystkim zwierzać), wrócił do Szwecji i został adwokatem. Przeszłość go dopada - Lucyfer, szef mafii z Teksasu, porywa jego adoptowaną córkę, pali dom jej dziadków i zmusza adwokata do odnalezienia syna Sary, Mio, który jednocześnie jest synem Lucyfera. Niezależnie, ktoś wrabia Bennera, więc policja uważa go za podejrzanego w sprawie śmierci trzech osób, związanych z Sarą. Oczywiście wszystko jest zmanipulowane, Lucyfer doskonale wie, gdzie jest jego syn, a sprawa ma drugie dno. Wielokrotnie wzdychałam, kiedy następował kolejny niespodziewany zwrot akcji, przeprowadzony z gracją nosorożca, kiedy wyskakiwał kolejny deus ex machina albo kolejna tajemnica była ujawniana przez głównego bohatera. Szkoda mi nawet czasu, żeby się popastwić nad tym, jak źle skonstruowany jest bohater, jak niesympatyczny, a całość śledztwa przypomina woreczek z puzzlami, do których ktoś w losowych momentach dokłada brakujące albo niepasujące elementy.
Inne tej autorki tutaj.
#151
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 18, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, kryminał, panie
- Skomentuj
Rozwiedzeni rodzice Dasha niezależnie od siebie wyjeżdżają na święta, dzięki temu Dashowi udaje się zostać samemu w mieszkaniu ojca, tym bardziej, że znajomym kłamie, że wyjeżdża za granicę. Nie lubi świąt, a teraz może spokojnie czytać i unikać spotkań. W ulubionej księgarni znajduje czerwony notes z propozycją wyzwania, w które się nieco wbrew sobie włącza. Notes zostawiła Lily, która z kolei święta uwielbia, ale w tym roku jej rodzice wyjeżdżają na drugi miesiąc miodowy na Fidżi, a dziadek udaje się do swojej nowej flamy na Florydę. Za radą brata przygotowuje więc zadanie dla śmiałka, którego wybierze los, żeby w ten sposób odczarować złą sytuację. W kolejnych odcinkach serialu bohaterowie ocierają się o siebie, poznają dzięki wzajemnym wyzwaniom, uruchomione jest ich całe otoczenie - przyjaciel Dasha i szerokie grono znajomych Lily.
Jeśli jesteście spragnieni świątecznego serialu, bo ile można “Kevina samego w domu”, “Szklanej pułapki” i “To właśnie miłość”, to ten trafi idealnie, chociaż tzw. docelem jest młodzież, czy jak to się ładnie teraz nazywa, YA (young adults). Fabuła jest nieco naiwna, czasem zupełnie pretekstowa, bo, mam wrażenie, głównie ma pokazać bohaterów na tle jakiegoś kawałka pięknego, grudniowego Nowego Jorku; tak, to trochę wystylizowana reklamówka tego miasta - bez tłumów, z dostępem do niezwykłych miejsc, wszystko obok siebie, ideał turysty. Mimo to, serial jest ciepły, przyjemny, romantyczny po nastolatkowemu, dzwoneczki i kolędy.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 17, 2020
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj
... bo w grudniu w tym roku, to prawie wcale.
[28.11.2020]
Zapewne przejdzie do historii moje pytanie, kiedy to - zastanawiając się, czy się zdrzemnąć po śniadaniu, czy jednak skorzystać ze słońca za oknem - zagadnęłam rodzinę, czy chce do ładnego lasu. Rodzina chciała. Las przy stawie Olszak w dolinie rzeki Cybiny zawiera niedawno oddaną ścieżkę przez bagna, ładną, ale nie za długą, więc kiedy dotarliśmy do przejścia do stawu Browarnego, rodzina dalej nie protestowała. Doszliśmy do pomostu, wymieniając złośliwostki na temat przepięknego osiedla z loftami w Starej Warzelni po drugiej stronie stawu, że absurdalne ceny, może i ładna okolica, ale psy dupami szczekają i koniec świata, kwaśne winogrona, te sprawy. Ale pięknie, niezaprzeczalnie. Wracając - chociaż można iść dalej wzdłuż stawu aż do uroczej huśtawki - wpadłam na przedni pomysł, żeby wrócić nieco dłuższą trasą, górą stawu Olszak. Tutaj rodzina już nie chciała bardzo, jak się potem okazało, zrobiliśmy prawie 5km (TŻ twierdzi, że ponad 6) i nawet widok Mauzoleum Mielochów i Nowego Zoo od zaplecza[1] jakoś nie poprawił im humorów. Mnie się podobało, bardzo. Żałowałam tylko, że nie wzięłam termosu z herbatą. Absolutnie wracam tam na wiosnę.
Są bunkry.
[1] - Zobacz, jakiś monumentalny budynek. Kościół?
- Ma na górze słonia, a nie krzyż. To Słoniarnia.
- Ale ja nie widzę słonia...
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 16, 2020
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
dolina-cybiny, olszak
- Komentarzy: 5
Kaczka Dziwaczka bez imienia. Neuroatypowa, z dysleksją i dysgrafią, zamknięta w sobie, bo nauczyła się, że za szczere wypowiedzi są kary, zarówno w szkole, jak i w domu. Nieustająco porównywana z Nim, synem siostry matki, elokwentnym, poprawnie się wyrażającym, najlepsze świadectwo, predestynowany do kariery życiowej. Wyśmiewana przez rówieśników, karana przez nauczycieli za nieodrobione lekcje i kłamstwa (wszak informacja, że jej ojciec jest Włochem, to na pewno zmyślenie, bo jaki Włoch by przyjechał mieszkać w PRL-u). Nie umie w przyjaźń, bo co w zasadzie może komukolwiek zaoferować? Wspomnienia z dzieciństwa przeplatają się ze współczesnością, demencją i śmiercią matki, śmiercią ciotki; w życiu obu sióstr jest szrama po pobycie w obozie, ciotka dawała sobie zawsze lepiej radę, matkę prześladował duch “dobrego” esesmana, zabitego w dniu wyzwolenia obozu. Mniej lub bardziej udane związki, macierzyństwo, w którym - co ważne - udaje się narratorce nie powielić krzywdzącej narracji. Książka urywa się tak, jak się zaczęła, z nierozwiązanymi wątkami i niedopowiedzeniami, ale to cenna lektura, mimo że nie stwierdzę, że zrozumiałam ją w całości.
Oczywiście widzę spore podobieństwa do opowieści o Dziuni - niekochane, trudne, niewdzięczne i niezrozumiane dziecko (chociaż nie wiadomo tak naprawdę, jak wyglądało jej życie z ojcem, lekko zarysowanym na marginesie czy wyjazdy do babci do Mediolanu), które rozwija się i dojrzewa do roli matki mimo trudnego startu, obciążonego traumą poprzedniego pokolenia. Tu jednak nie ma groteski i ukrytej pod nią przemocy również fizycznej, jest alienacja, krzywdzenie słowem i zaniedbaniem, niska samoocena rzutująca na dużą część życia narratorki. Symboliczny proces, stanowiący finał książki, raczej kończy się wybaczeniem niż karą.
#150 (wypiję za to!)
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 15, 2020
Link permanentny -
Tagi:
panie, 2020, beletrystyka -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
Mam trochę zgryz, jak podejść do fabuły serialu, bo wprowadzenie do świata robione jest stopniowo i czasem w sposób dość zaskakujący. Więc jak chcecie oglądać, to może nie czytajcie dalej, jeśli boicie się utraty potencjalnych niespodzianek.
Już przez osobę producenta (i epizodycznie reżysera) - Ridley Scotta - przemycona jest informacja, że rzecz się dzieje w uniwersum Aliena. Z Ziemi, spustoszonej konfliktem między ultra-religijnymi militarystycznymi Mitraitami i pacyfistycznie nastawionymi Ateistami, na obdarzoną podobną do ziemskiej atmosferą planetę Kepler-22b, przylatuje statek z dwoma androidami - Matką i Ojcem - oraz zapłodnionymi zarodkami, z których ma powstać nowa, pokojowa ludzkość. Dzieci rosną w surowych warunkach[1], zdarzają się różne nieszczęścia, wreszcie - gdy pozostaje tylko jedno dziecko, Campion - na planetę dociera statek Mitraitów z zahibernowanymi kolonistami. Matka okazuje się być androidem bojowym, co doprowadza do masakry przyjezdnych, a niedobitki usiłują odebrać porwane przez androida dzieci i przejąć władzę nad planetą.
To jest trudna i mocno brutalna historia o wyborze, religii, samostanowieniu, misji i mesjanizmie oraz - chyba najważniejsze - o macierzyństwie. Matka ma na celu ochronę powierzonych jej dzieci, chociaż decyzje, jakie podejmuje, są czasem niezrozumiałe czy kontrowersyjne. Niby nie ma emocji, tylko oprogramowanie, ale to nie do końca się udało. Serial raczej uderza w poważne tony, mimo prób złagodzenia przez postać Ojca, androida opowiadającego słabe dowcipy; dużo krwi, płynów ustrojowych, doświadczenie gwałtu, płonący ludzie i niszczone androidy (z sugestią ich cierpienia). Zalążek informacji o historii Ziemi i konflikcie między dwoma stronnictwami zapowiada dużo interesującej fabuły[2]. Dodatkowym bohaterem jest planeta, jak się okazuje, nie do końca poznana i skrywająca liczne tajemnice. Chętnie obejrzę drugi sezon, bo wiele tajemnic nie zostało wyjaśnionych.
[1] Podobnie jak “Prometheus”, logika wisi na bardzo trzeszczącym kołku. Androidy mają dostęp do analizatora jakościowego materii, zaskakujące jest więc, że zupełnym przypadkiem whż cb śzvrepv cvępvbetn qmvrpv, bqxeljnwą, żr xnezvyv wr enqvbnxgljalz cbżljvravrz; idąc dalej, z tym poziomem techniki powinni mieć na pokładzie syntezator protein. Przed rozpoczęciem procesu sztucznej ciąży i narodzin dzieci, nie dokonują żadnej analizy bezpieczeństwa planety, ignorując prowadzące na kilometry w głąb ogromne tunele, które pozostawiają bez zabezpieczeń ani nie sprawdzając, czy nie ma na niej żadnej życia (spoiler alert: oczywiście, że jest).
[2] Ponownie logika. Ogromne przedsięwzięcie, arka kolonizacyjna na tysiące ludzi, a jako dowódcę ustanawiają psychopatycznego maniaka religijnego (wiem, wiem, pewnie on i tak był najbardziej ogarnięty z nich wszystkich). Co mogło pójść w tym planie źle?
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 11, 2020
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj