Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Pamiętacie hype sprzed jakiegoś czasu, kiedy w kinach łeb w łeb szły ”Barbie” i “Oppenheimer”, a media przepychały się w analizach i porównaniach? Więc tak jak “B” mi niespecjalnie podeszła, tak też niespecjalnie mi podszedł “O”. Nie zrozumcie mnie źle - to jest świetnie i nietypowo, bo niechronologicznie, nakręcona biografia jednego z największych fizyków, lidera Projektu Manhattan, okrzykniętego ojcem bomby atomowej. Doskonała obsada (“Czy chcemy Cilliana, RDJ, Damona, Pugh, Blunt, Oldmana, Maleka, Branagha…?” “Tak”), zdjęcia i plenery, niesztampowa historia skonfliktowanego człowieka, nawet z perspektywy czasu, ale to jednak za mało, żeby odczuwać jakieś emocje. Film mógłby mieć podtytuł “na podstawie Wikipedii”. Jest II wojna, USA chce uzyskać przewagę, więc proponuje znanemu fizykowi nieograniczone środki, żeby zbudował bombę atomową zanim zrobią to Niemcy i Sowieci. Bomba jest, zostaje użyta w celu spacyfikowania Japonii, do fizyka dociera, co zrobił, po czym w nagrodę dostaje wilczy bilet, bo w ramach szalejącego makkartyzmu łatwiej było go oskarżyć o sprzyjanie komunistom niż nagrodzić. W trakcie tego przewija się kilka kobiet, w tym uparcie rozbierana Florence Pugh (czemu?!), sporo sławnych postaci ma swoje kilka minut, ale to wszystko. Powtórzę - to nie jest zły film, ale absolutnie pomijalny; wygląda jak niekontrowersyjna historia przygotowana w celu wygrania kilku Oscarów (konkretnie 7, misja udana).