"Drugi najazd Marsjan"[1] to dziennik, pisany przez Apolla - emerytowanego prowincjonalnego nauczyciela. Mieszkający gdzieś w małym, nieznaczącym miasteczku, czekający na decyzję o przyznaniu renty, Apollo opisuje wydarzenia od lądowania obcych (określanego jako wielki pożar albo fajerwerki) przez powolne odkrywanie, że świat właśnie zostaje powoli skolonizowany do momentu, kiedy już jest za późno na walkę. Marsjanie nie pojawiają się w ogóle, wysyłają elegancko ubranych (i uzbrojonych) przedstawicieli. Nie zmieniają wiele - ot, jest zakazy picia alkoholu z ziemskich zbóż, zamiast tego są szybkorosnące zboża marsjańskie, z których też można pędzić procenty, nie ma niektórych lekarstw, a kilka osób znika bez śladu. I o wiele nie proszą - tylko o mało inwazyjne i odpłatne oddawanie kwasu żołądkowego. Mimo obdarzenia mieszkańców mitologicznymi greckimi imionami (Minotaur obsikujący posiadłość Laomedona nieustająco mnie bawi), wszystko jest tu bardzo radzieckie w duszy – począwszy od postawy władzy, skończywszy na sposobie myślenia i działania ludzi (na przykład Apolla, skupiającego się na moralnym prowadzeniu się córki czy kolekcji znaczków). Strugaccy zadają ciekawe pytania: co będzie, jeśli obcy nie przybędą na statkach kosmiczny z laserowym uzbrojeniem, a po prostu nas kupią? Jak zachowają się ludzie, jak wyglądać będzie ruch oporu, jak zmieni się życie zwykłego człowieka?
[1] Pierwszy był u Wellsa, gdzie statki kosmiczne i uzbrojeni obcy.
Inne tego autora tutaj.
#19
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 30, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, panowie, sf-f
- Skomentuj
[25-29.03.2019]
Czasem jest tak, że wszystko się układa. Na przykład na służbowy wyjazd do Dublina ktoś przekręca pokrętło temperatury i kiedy ruszam z szarego Poznania, gdzie na lotnisku marzną mi paluszki, w Irlandii robi się tydzień Prawdziwej Wiosny. Słonko, bezwietrznie, kilkanaście stopni, kwiecie kwitnie, a i trawa zieleńsza. Owszem, raczej wzdychałam tęsknie zza biurowej szyby do świata na zewnątrz, ale pojeździłam sobie DART-em w jedną i w drugę stronę (mentalnie walcząc ze sobą, żeby wsiadać jednak na innym peronie niż podpowiadała mi prawostronna logika), przeszłam się molo w Dun Laoghaire (o wschodzie słońca![1]) i policzyłam kolorowe drzwi w niskich domkach pomiędzy DL i Sandycove, tęsknie spoglądając na Maritime Museum (i inne okolice). Z intensywnej wycieczki do Limerick zostały mi powidoki zielonych pól, na których wypasają się kudłate i mniej kudłate krówki, biegają radosne koniki oraz malowniczo rozsypują się owce.
Blackrock, widok na Dun Laoghaire
Latarnia na East Pier, Dun Laoghaire / Wschód słońca / Gazebo (tamże)
Blackrock, stacja DART (moja ulubiona)
Drzwi i puby
Drzwi, chyba gdzieś pod Sandycove
DART na zewnątrz / DART w środku
Wschód słońca, molo w Dun Laoghaire
Restauracja hotelowa / Śniadanie
Widok z molo na port, ta wieża to Muzeum Morskie (nie kościół)
Zachód słońca / Marina w Dun Laoghaire
Marina
Liffey po wschodzie słońca
Restauracje:
- Oliveto, 9-12 Haddington Terrace, Dún Laoghaire
- Finnegan's of Dalkey, 1 Sorrento Rd, Dalkey
- De Ville's, 25 Castle St, Dalkey
- Bella Italia - Castletroy, Dublin Rd, Newcastle, Castletroy, Co. Limerick
- Flash Harry's, 20 Temple Rd, Blackrock
[1] Nie było to AŻ takie wyrzeczenie, bo i tak źle sypiam na wyjazdach oraz w Irlandii jest o godzinę wcześniej, więc poranek o 6 rano tam to jak u nas o 7. Bez dramatu. I uniknęłam jetlaga, bo zaraz po powrocie była zmiana czasu.
GALERIA ZDJĘĆ. Poprzednio: o DART (chociaż według niektórych to nie metro) i Dun Laoghaire oraz kilka panoramek tamże.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 29, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
dublin, dun-laoghaire, blackrock, irlandia
- Komentarzy: 2
Ociągałam się z tą notką, bo w zasadzie do października coś kwitło. I wtem marzec, tegoroczne krokusy przekwitają, hiacynty właśnie się rozwinęły, za chwilę pęknie pierwszy żonkil, a fiołki wychodzą spomiędzy zmarnowanej po zimie trawy. Więc żeby nie była moja krzywda.
Jak wcześniej, inwestowałam w tulipany (oprócz, wiadomo, hiacyntów, krokusów, żonkili i innego drobiazgu). Nie podejmuję się oceniać, czy wszystkie wyrosły ani dopasowywać nazw do moich zdjęć. Niesamowicie mnie wszystkie cieszyły, od połowy kwietnia do połowy maja; nawet przekwitnięte były obłędnie piękne. Notatka ku pamięci - oprócz tych, co przeżyły z poprzedniego roku (a dalece nie wszystkie, część - mimo że wykopana w czerwcu i wsadzona w październiku - wypuściła tylko puste liście), kupiłam odmiany: Flaming Parrot (czerwono-pomarańczowy), Parrot (biało-zielony), Black Parrot (ciemnoczerwony), Virichic (wąski zielono-różowy), Foxtrot (biało-różowy pełny), Freeman (pomarańczowo-zielony), Brest (blado-czerwony strzępiasty), Mount Tacoma (biały pełny), Green Wave (papuzi różowo-zielony, powykręcany), Ice Cream (biały czubek na czerwono-zielonej podstawie), Green River (wąski zielono-różowy w paski), Little Beauty (niskie różowe z fioletowym środkiem), Doll's Minuet (niskie amarantowe z zielonym paskiem), Estella Rijnveld (czerwono-białe z zielonym paskiem), Exquist (fioletowo-zielony w kształcie kuli), Oviedo (biało-różowy strzępiasty), Thesire (ciemnoróżowy pełny), dwukolorowa mieszanka żółto-zielonych i różowo-zielonych, Lilac blue (jasnofioletowo-zielony w kształcie kuli), miks kolorowych odmian niskich, Bowl of Beauty (biało-żółty pełny) i Negrita Parrot (ciemnoróżowy strzępiasty).
Black Parrot / Backstage / Wdzieczny obiekt
Pająka podlewałam co rano / Zygfryd, prezent pożegnalny z poprzedniej pracy
Oczywiście wiele radości sprawiły mi też później mieczyki, hortensja, dalie (chociaż cieszyłam się tylko jedną odmianą, różową rurkową, bo pomponikowa czerwono-biała wyszła z pąka dzień przed przymrozkiem, nie polecam), piwonia, skalnica i wilec (ale tak z rozmachem, na cały płot), trochę kosmosów, słoneczników i nasturcji.
W tym roku mam trochę nowych zakupów, mam chytry plan pokazać pod koniec maja efekt. Dla pamięci - kupiłam narcyzy: 'Erlicheer' i 'Rip van Winkle' oraz tulipany: 'Orange Princess', 'Rococo', 'Topparrot', 'Brownie', 'Double Beauty of Apeldorn', 'Dream Touch', 'Estatic', 'Red Lizard', 'Renown Unique' i 'Sunlover'.
GALERIA ZDJĘĆ (dużo!).
EDIT 31/03/19: Posadziłam mieczyki: 'Espresso', 'Green Star' i 'Teamwork'.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 24, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, G is for Garden
- Komentarzy: 3
Niestety z przykrością muszę cofnąć moje słowa dotyczące przyjemności lektury śledztw (pod)komisarza Maciejewskiego. “Skrzydlata trumna”, dziejąca się w 1936 roku, jest przeplatana wydarzeniami z 1945 roku, kiedy to Maciejewski jest więźniem nowej, socjalistycznej władzy, która za pomocą brutalnych tortur chce go nauczyć kochać nowy porządek (kiedy już ustala, że Zyga nie był jednak stronnikiem Gestapo jako pracownik Polskiej Policji Kryminalnej w czasie wojny). Podobny jest początek “Pogromu”, gdzie Maciejewski zostaje wypuszczony warunkowo z więzienia w celu przeprowadzenia śledztwa nad morderstwami bogatych Żydów. Doceniam zgrabne skoki po linii czasu, zwłaszcza że historia Lublina jest niełatwa w każdym okresie, ale podziękuję za kolejne tomy. Nie odpowiada mi zwiększający się poziom brutalności i wulgarniejący z tomu na tom język (od międzywojennego Ćwirleja przechodzimy do Krajewskiego). Odpadłam w 1/3 "Pogromu" i zwyczajnie nie chcę go kończyć.
Tytułowa “Skrzydlata trumna” to samolot produkowany w Lublinie, nieco wadliwa (a może sabotowana) polska myśl techniczna). Maciejewski zostaje wezwany do fabryki w celu zamknięcia sprawy samobójczej strażnika; problem w tym, że nie ma ciała do obejrzenia i całość śmierdzi na kilometr próbą zatuszowania, na co komisarz się nie zgadza najpierw z czystej przekory, potem - gdy okazuje się, że sprawa może mieć związek z narkotykami - już z przyczyn osobistych. Przyczyny osobiste są dość istotne w tym tomie - kochanka Zygi, pielęgniarka Róża, wyszła z nałogu morfinowego, ale Maciejewski nie dowierza jej i nieustająco przeszukuje mieszkanie, żeby upewnić się, że wszystko jest w porządku. Tak się tym upewnianiem stresuje, że regularnie się upija oraz na poważnie rozważa czyny nierządne z przesłuchiwaną w sprawie fertyczną krawcową. Wiele wątków - niemieccy szpiedzy, handlarze narkotyków, polski wywiad wywierający presję na tyle silną, że Maciejewski prawie traci swój związek - wyjaśnia się ostatecznie dopiero w kazamatach w 1945 roku.
Po roku więzienia i tortur, Maciejewski zostaje nagle wypuszczony przez demonicznego majora Grabarza, żeby wyjaśnić serię zabójstw dokonanych na oko przypadkowo na obywatelach żydowskiego pochodzenia. Zgadza się, bo szantażowany jest życiem Róży i ich dziecka oraz pozostającego w kazamatach Fałniewicza, poza tym to jedyna szansa, żeby odetchnąć wolnością. Słaby, niedożywiony, z wybitymi zębami, wraca przez zrujnowany Lublin do swojego dawnego domu. Okazuje się, że antysemityzm i brutalna przemoc w imię wyższego porządku nie zakończyła się wraz z wojną, a hitlerowcy nie do końca byli najgorszą opcją. Problem w tym, że absolutnie nie mam siły się przebijać przez tę książkę, czytać o wspólnym korzystaniu z profesjonalnych uciech erotycznych podczas zebrania radzieckich wojskowych (czy płatnych to nie wiem, bo przecież im się należało) i odnajdować tzw. ludzkiej strony u oprawców. Sorry not sorry.
Inne tego autora tutaj.
#18 1/3
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 23, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, panowie, kryminal
- Skomentuj
Dla wszystkich, którzy kłócili się ze mną, że przecież się czepiam, 1983 to jest całkiem dobry serial (jak na garbatego), zapraszam do porównania go z "Counterpart". Owszem, założenia fabuły są nieco inne (równoległe światy kontra równoległa rzeczywistość), ale i tak precyzja kreacji świata, konstrukcja bohaterów (i aktorzy!) czy wreszcie wiarygodność intrygi pokazują, że da się zrobić doskonały serial nie aż tak dużymi środkami (to również prztyczek dla tych, co argumentowali, że budżet zjadła doskonała scenografia(!), więc na tłumacza na polski nie starczyło).
Howard, starszy, niepozorny mężczyzna (J. K. Simmons) od lat pracuje na tym samym stanowisku w jednej z agend ONZ w Berlinie. Codziennie robi dziwne rzeczy ściśle według procedur, których nie rozumie, ale nie zadaje pytań. Po pracy idzie do szpitala, gdzie w powypadkowej śpiączce leży jego ukochana żona, Emily. Pewnego dnia coś się zmienia - wzywa go zwierzchnik, zabiera na spotkanie, gdzie pojawia się drugi Howard, precyzyjny, oschły profesjonalista, kilka poziomów wyżej w hierarchii niż pierwszy Howard, doskonale wie, co robi. Tak jak widz powoli odkrywa, że jako efekt uboczny eksperymentu sprzed 30 lat powstały dwa identyczne światy, tak pierwszy Howard (ze świata Alpha, tożsamego z naszym) odkrywa wreszcie, na czym tak naprawdę polega jego praca, a co dziwniejsze, jak bardzo przez 30 lat (od punktu rozejścia się światów) zmieniło się jego życie w stosunku do życia Howarda drugiego (ze świata zwanego Prime). Howard Prime pojawił się w świecie Alpha, bo ściga terrorystów, którzy przeniknęli ze świata Prime i - stąd spotkanie z Howardem Alpha - ma informację, że życie Emily Alpha jest zagrożone. Jeśli spodziewacie się wodotrysków techniki, to ich nie zobaczycie, bo to raczej thriller psychologiczno-szpiegowski, a nie sf (stąd mała drwina z argumentowania, że budżet jest królem; tutaj zaawansowaną technikę medyczną w postaci osobistego monitora zdrowia da się zasymulować zgrabnie świecącym na niebiesko iPodem mini). Osią fabuły, poza wspomnianymi szpiegami, jest zamiana światów przez Howardów; łagodny i unikający ryzyka Howard Alpha trafia do świata Prime, a jego miejsce zajmuje drugi Howard.
Berlin pojawia się tu absolutnie nieprzypadkowo, miasto podzielone murem, dla mnie dodatkowa radość podczas oglądania. Owszem, większość akcji dzieje się statycznie we wnętrzach mieszkań (więc mogą być kręcone gdziekolwiek), ale i na opuszczonym lotnisku Tempelhof, na stacjach metra i w plenerach Poczdamu; mimo że lokalizacje nie są tu jakoś specjalnie prominentne (i kosztowne), widać, że zostały przemyślane. Kilka rzeczy związanych z lokalizacją trochę zgrzyta, na przykład scenarzyści nie są zbyt konsekwentni z wyborem języka, czasem to angielski (ONZ to usprawiedliwia), czasem to niemiecki (spotkania z ludźmi poza biurem), a czasem wybór jest od czapy. Na szczęście w fabule jest mało dziur[1], nawet przedwczesne zakończenie po dwóch sezonach nie zostawia za wiele nierozwiązanych wątków. Doskonały serial, bawiłam się przednio, zdecydowanie warto unikać internetu, żeby sobie nie zepsuć zaskoczeń.
A! I wątek polski jest. Epizodycznie pojawia się Piotr Adamczyk w absolutnie nieprominentnej roli, mam wrażenie, że tylko na wygląd (dajcie mi aryjsko wyglądającego blondyna, ale żeby umiał dwa zdania sklecić po niemiecku). Oraz w finale jeden ze szpiegów planuje podróż do Warszawy.
[1] Jakbym się miała czepiać, to nie bardzo rozumiem sens zamieszania z bratem i matką Emily, którzy wpadają do szpitala, żądają od Howarda zrzeczenia się opieki (po 20+ latach małżeństwa!), po czym po tupnięciu Howarda Prime, znikają i nie wracają. W świecie Alpha też ich nie ma. Nie narzekam, bratem jest Jamie Bamber, zawsze miło popatrzeć, ale nie wnosi to nic do akcji.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 21, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 1
Czwarta i - mam wrażenie ze względu na podomykanie wątków - ostatnia część cyklu o Cmentarzu Zapomnianych Książek, opowiada zdarzenia z przełomu 1959 i 1960 roku. Alicja Gris, wojenna sierota, uratowana przed śmiercią podczas bombardowania w 1938 roku przez Fermina, ale dotkliwie ranna (i odczuwająca konsekwencje do dziś), jest ni to tajną policjantką, ni to detektywem. Jej opiekun, szara eminencja tajnej policji, Leandro, oprócz dostępu do łagodzących ból narkotyków, proponuje jej układ - pozwoli na rezygnację z pracy pod warunkiem rozwiązania ostatniej sprawy. Alicja niechętnie się zgadza, nie pomaga też narzucony współpracownik z Komendy Głównej Policji, Vargas (mimo że obiektywnie jest świetnym współpracownikiem, lojalnym i niegłupim). Duet ma znaleźć zaginionego ministra edukacji, Vallsa, który w swojej błyskotliwej karierze w rządzie frankistowskim był między innymi dyrektorem więzienia Montjuic w czasach, kiedy pensjonariuszami byli znani z poprzednich tomów pechowy pisarz Martin (Gra anioła), złodziejaszek Salgado (Więzień nieba), czy wreszcie Fermin. Alicja szybko odkrywa, że Valls był również zainteresowany Isabellą primo voto Sempere, matką Daniela, co prowadzi ją do Barcelony i księgarni. Tu się sprawa komplikuje, bo wychodzi na to, że nie jest pierwszą osobą, która prowadzi to śledztwo, jej poprzednik zniknął, ona sama jest śledzona, a dodatkowo do gry wchodzi następca komisarza Fumaro, przystojny Hendaya, najgorszy z najgorszych brutali i zwyrodnialców.
Objętość książki jest tym razem należyta, wszystkie wątki są właściwie wygrane, nawet mam poczucie pewnego przesytu ze względu na wprowadzenie postaci Juliana Sempere, syna Daniela, który na zamknięcie historii - jako 10-latek - postmodernistycznie obiecuje ojcu, że napisze czterotomową sagę o historii rodziny i ludziach, których napotkali (o Julianie Caraxie, Davidzie Martinie, Ferminie Romero de Torres i Alicji Gris). 20 lat po opisanych w tym tomie wydarzeniach udaje mu się to we współpracy z cudownie odnalezionym Caraxem. Można to całkowicie zignorować, książka jest emocjonująca, śledztwo ciekawe, intryga wiarygodna (wiadomo, rozmawiamy o reżimie, w którym u władzy można było bezkarnie dopuszczać się zbrodni oraz o świecie, gdzie istnieje Cmentarz), wiele wątków - dotychczas luźno ze sobą związanych - się wyjaśnia, a dialogi skrzą się humorem, nawet nieco przegięta femme fatale, Alicja w czarnych pończochach ze szwem, uszkodzona laleczka bez duszy, w której każdy mężczyzna się kocha, nie jest niewiarygodna.
Gdybym miała wypisać szczególnie zabawne cytaty, musiałabym wkleić pół książki. Więc dwa:
Barcelończyk to istota, która nie przepuszcza najmniejszej okazji, by sprzeciwić się wszelkim autorytetom, jak chociażby mapa izobaryczna czy też logika arystotelesowska.
A, jeszcze jedno. Przyszła do pana paczka – powiedział Jenario. – Nie jest to raczej bomba, bo spadła mi na podłogę, a nadal jesteśmy cali i zdrowi.
Inne tego autora tutaj.
#17
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 16, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, panowie, kryminal
- Skomentuj
Nie wiem, w jakim stopniu Hanks (znany raczej z bycia aktorem) jest autorem opowiadań, ale nie jest to o tyle istotne, że są w większości nieźle napisane i ciekawe. Motywem łączącym historie jest - dość pretekstowo - maszyna do pisania, pojawiająca się jako rekwizyt w każdym; pojawia się w życiu niespełnionej aktorki i dziecka, które usiłuje uratować wiarę w Mikołaja swojej mlodszej siostry. Dodatkowo, kilka opowieści łączy grupa znajomych - nadaktywna (Amerykanie to ładnie nazywają overachieving) Anna, Dywiz-M pochodzenia XXX, naturalizowany Amerykanin pochodzenia azjatyckiego Wong, mistrz kręgli i narrator; narrator ma krótki, acz wyczerpujący romans z Anną, przyjaciele lecą rakietą na księżyc, Wong wygrywa w kręgle. Niektóre historie są z zupełnie innego świata - urodziny 10-latka z rozwiedzionej rodziny, kiedy to matka mieszkająca gdzie indziej zabiera go na przelot awionetką czy dramatyczna historia emigranta z Europy, który usiłuje znaleźć swoje miejsce w Nowym Jorku. Niestety, po przeczytaniu nie zostaje wiele, po kilku dniach od lektury części opowiadań już nie pamiętałam. Podsumowując - nie jest źle (nie tylko nazwisko autora jest największą wartością zbiorku), ale też nie jest to lektura obowiązkowa.
#16
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 15, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
Ku mojemu przyjemnemu zaskoczeniu, kolejny odcinek (bo długość książczyny jest dalej mizerna, 80 kindlowych ekranów, na pozostałych 20 są streszczenia wszystkich innych książek wydawnictwa, podobnie jak w poprzednich) jest znacznie ciekawszy. Zamiast powtarzalnego sitcomu z życia nierentownego zamku, zarządzanego przez wiecznie odurzonych Amerykanów i równie nieefektywnych pracowników zasiedziałych, Maria Kostka po nagłych oświadczynach Maxa odwozi go do szpitala, bo zaatakowała go borelioza. Omija ją przez to szereg wydarzeń, które 31 sierpnia 1997 roku miały kulminację w zamku - żałoba po śmierci księżniczki Diany, napad dwóch niezależnych grup przestępczych oraz wjazd policji. Jedna z grup - Sony i Andżela - chciała ukraść dla tajemniczego zleceniodawcy czaszki z katakumb, niestety oboje legitymowali się tak mizernym IQ, że gdyby nie mieli rąk przymocowanych na stałe, to niechybnie by je zgubili. Druga ekipa - rodzina Majerów (i pies), pragnąca pozyskać drogą grabieży obraz Rembrandta - była znacznie inteligentniejsza, ale jak stwierdził porucznik Nowotny, “według policyjnych statystyk ludzie z wyższym wykształceniem są najgorszymi przestępcami. Normalny człowiek nad niczym się nie zastanawia, tylko bierze z domu pończochę, w sklepie zabawkowym kupuje atrapę pistoletu, wpada do banku i dość często taki napad się udaje”. Niestety Majerom, ze względu na nadużywanie środków uspokajających i psychoaktywnych jednocześnie, bliżej było do innej sytuacji, opisywanej przez Nowotnego, “(...) o niedawnym włamaniu do mieszkania, podczas którego patrol policyjny wezwany przez sąsiadów zastał złodzieja na fotelu przed telewizorem, oglądającego Szklaną Pułapkę z Bruce'em Willisem. Przy aresztowaniu nie stawiał oporu, tylko prosił, żeby pozwolono mu obejrzeć film do końca”.
Tak jak poprzednio wspominałam, warto poczekać z lekturą, aż cały “cykl” się skończy (jeszcze nie), żeby przeczytać to jako uczciwą objętościowo książkę, a nie poszarpane odcinki.
Inne tego autora tutaj.
#15
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 11, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, beletrystyka, panowie
- Komentarzy: 1
Nie pamiętam, czy zawsze intryga u ESG była właśnie tak zawiązywana, ale tutaj jest sklejona na ślinę i spinacze - do biura detektywa przychodzi zamężna dama, przedstawia się fałszywym nazwiskiem i prosi o pomoc w kwestii potencjalnego szantażu. Udała się z pewnym politykiem na niezobowiązującą kolację, wtem strzelanina, policja, spisywanie zeznań, ale udało się jej zniknąć tylnym wejściem (tyle o niezobowiązującej kolacji). Problem w tym, że plotkarskie czasopismo usiłuje wyśledzić, kim był nieujęty w protokołach gość i jego flama, co może prowadzić do skandalu. Perry się zgadza i błyskawicznie sprowadza problemy, bo ignoruje prośbę klientki o zachowanie anonimowości, śledzi ją i zamiast dowiedzieć się o wysokość kwoty szantażu, wykrywa, że właścicielem czasopisma jest mąż klientki, co jakby utrudnia załatwienie sprawy polubownie czy na stopie dżentelmeńskiej. Kiedy zostają znalezione zwłoki wspomnianego męża, klientka informuje o tym Masona, niedwuznacznie sugerując (w panice albo z wyrachowania), że według niej to właśnie adwokat go zabił, ale ponieważ łączy ich pakt, to tego nie zezna policji.
To, co mnie zafascynowało, to Mason jako pracodawca. Kiedy zostają odkryte zwłoki w okolicach północy, adwokat budzi swoich współpracowników o 3 i każe im przyjść pracować, informując, że to będzie długi dzień - Paul Drake trochę narzeka, zaspana Della natomiast ofiarnie przybiega, mimo że jej praca ma polegać na “trzymaniu fortu” i czekaniu na telefon od szefa. Etyka też kuleje - Mason chętnie korzysta z przekupstwa, oszustwa, namawiania do fałszywych zeznań czy wręcz potencjalnego szantażu, szukając haków w przeszłości dziennikarza, żeby go uciszyć. Ale to nic - w strategicznym momencie wkręca swojego klienta, podstawiając nic nie wiedzącego świadka, dzięki czemu klient wyznaje zbrodnię. Wchodzi policja i Perry Mason, adwokat-geniusz, informuje funkcjonariuszy o przyznaniu się do zbrodni, proszę, tu protokół przygotowany przez pannę Street, wszyscy są pełni zachwytu, jakże on to sprytnie zrobił. To był ten moment, kiedy chciałam sobie wsadzić widelec w ucho (bo audiobook).
Inne tego autora:
#14/#3
Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 6, 2019
Link permanentny -
Tagi:
panowie, 2019, kryminal, klub-srebrnego-klucza -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam
- Skomentuj
Nadia (Natasha Lyonne) od jakiegoś czasu przeżywa ten sam dzień - swoje 36. urodziny. Odzyskuje świadomość przed lustrem w mieszkaniu przyjaciółki, spotyka różnych ludzi, robi różne (czasem dziwne) rzeczy, szuka zaginionego kota Owsianki (bardzo ładny biały-rudy kot), żeby ostatecznie zginąć w jakiś wyrafinowany sposób. Jak w “Dniu świstaka”, jako jedyna zapamiętuje przeszłość, jej otoczenie zdaje się codziennie resetować do stanu początkowego. Miota się do momentu, kiedy w windzie lecącej w dół spotyka Alana, który ma ten sam problem - idzie oświadczyć się swojej dziewczynie, ta go odrzuca, więc się upija, a następnego dnia budzi się przed lustrem, wyjmuje pierścionek...
Nowy Jork, mnóstwo barwnych postaci drugoplanowych, świetne dialogi, bardzo zgrabnie rozwiązana logika i wreszcie to, co lubię, czyli sezon zakończony uczciwym finałem. Żeby nie było, to jest serial komediowy, ale raczej taki gorzko-ironiczny, a nie karuzela śmiechu. Nadia i Alan nie bez powodu wpadają w pętlę czasu - kolejne dni pokazują, czemu ich życie było tak puste, że nie byli w stanie być z nikim dłużej niż przez kilka chwil, a degenerujący się świat wokół nich (w stylu czyszczonej pamięci w “Eternal Sunshine of the Spotless Mind”) daje niedwuznacznie do zrozumienia, że czasu mają niewiele. Pobocznie, bardzo rozbawiło mnie, że Nadia jest programistką (testerką?) gier komputerowych i o 11 ma review, na którym team lead chwali kod kolegów, a jej wytyka błąd, który ona błyskawicznie poprawia i wyjaśnia, że to nie był jej błąd. Wstydź się, team ledzie.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 5, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj