Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Josephine Tey - Bartłomiej Farrar

Latchetts to spokojna posiadłość rodziny Ashbych na angielskiej wsi. Beatrice zwana Bee wychowuje osierocone dzieci swojej siostry - Eleanor, Simona i bliźniaczki Jane i Ruth. Ponieważ Simon niedługo kończy 21 lat, posiadłość i spadek po rodzicach przechodzi na niego, wszyscy szykują się do uroczystości i zmian z tym związanych. I nagle pojawia się uznany za samobójcę brat-bliźniak Simona - Patrick. Wszyscy się cieszą, mimo że przez 8 lat się z nimi nie kontaktował, oprócz Simona - który jako jedyny nie wierzy, że podobny do niego młodzieniec jest jego bratem. I ma rację, bo Patrick, do tej pory znany jako Brat Farrar, oczywiście zaginionym dziedzicem nie jest, został jedynie do tej roli przeszkolony przez chciwego kuzyna żony pastora, którego uderzyło jego podobieństwo do rodziny Ashbych. Tym bardziej dziwne jest zachowanie Simona, który nie chce oszustwa ujawniać, chociaż oszust pozbawia go połowy majątku. Brat wrasta w rodzinę i stadninę, co jest o tyle łatwe, że kocha konie, a rodzina - poza Simonem - niesamowicie sympatyczna. Dodatkowo jest całkiem - mimo uczestnictwa w oszustwie - uczciwym człowiekiem i dociera do niego, że zachowanie Simona nie jest do końca normalne.

Najfajniejszą rzeczą w tej książce jest to, że nie jest to w zasadzie kryminał, tylko pełna ciepła rodzinna powieść obyczajowa o historii pechowej rodziny ze stadniną i małym wiejskim społeczeństwie, w którym wszyscy o sobie wiedzą - z panią sklepikarką, która roznosi plotki, piękną żoną pastora, mądrym i wnikliwym pastorem, dzierżawcami i ich córkami i szkołą dla trudnej młodzieży w okolicy. Taka "Ania z Zielonego Wzgórza" z twistem. Małe siostry Brata - Jane i Ruth - są szczere i zabawne, Bee ("wygląda jak luksusowy kot") lubi sobie strzelić kielicha, a do Eleanor ustawiają się adoratorzy. I na drugim planie kwitnie sobie ten szwindel o majątek i pada pytanie, co się stało z 13-letnim Patrickiem 8 lat wcześniej. I kim jest Brat, którego podobieństwo nie ulega wątpliwości?

Inne tej autorki.

#69

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 4, 2011

Link permanentny - Tagi: mwa, cwa, 2011, panie, kryminal, klub-srebrnego-klucza - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 3


Mgła za oknem

Chciałam odpocząć od morderstw, śledztw i świata przemocy, wyciągnęłam więc wczoraj z półki comfort food dla głowy - "Dolinę Muminków w listopadzie". Do tej pory co roku przechodziłam do porządku nad tym, że Paszczak miał ciężką depresję, że Wuj Truj miał Alzheimera, Filifionka nerwicę, Homek był sierotą spragnionym domowego ciepła, Włóczykij uciekał od siebie, Mimbla nie umie przyznać się do tęsknoty za małą siostrą, a wszyscy podążali do doliny Muminków jak do raju, gdzie miała na nich czekać kawa na werandzie i spojrzenie kogoś bliskiego. W tym roku, kiedy siedząc przy Maju taplającym się radośnie w wanience, głośno czytałam, starając się skorzystać z tego, że delikwentka nie może z wanny uciec i zabrać mi książki, dotarło do mnie, że to może być równie dobrze książka o żałobie. O tym, że mieszkańcy tego pustego, ciemnego i pełnego uśpionych sprzętów domu już nie wrócą, bo nie mogą. Że zostali tylko w myślach tych, którzy przyszli. A ci, co zostali, czekają na próżno i wreszcie wpadają na jedyny sensowny pomysł, żeby wzajemnie dla siebie samych stworzyć namiastkę rodziny Muminków. Żeby przestać tęsknić, zapełnić brak i iść dalej.

Tak, też sobie comfort book znalazłam, wiem. Ale nawet w takim ciepłym i słonecznym listopadzie tęsknię za fotelem na werandzie, za kocem chroniącym przed zimnem, za gromadzeniem w głowie zapasów na zimę. Za możliwością zapadnięcia się we własne myśli, braku poczucia, że trzeba wstać, iść i być gdzie indziej. Zawsze myślę o tym, żeby być gdzie indziej, gdzie lepsze światło i więcej drżenia liści. Ale ciężko tam dotrzeć, bo trzeba się zatrzymać i przejść kawałek, a ja zawsze jestem spóźniona, chociaż kilka minut niczego by nie zmieniło.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 3, 2011

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Fotografia+ - Tagi: 2011, dla-dzieci, panie - Komentarzy: 6


Jo Nesbø - Karaluchy

Po przygodach w Australii Harry leci do Bangkoku, co jest jakąś tam odmianą po piciu kiepsko smakującego piwa i usiłowaniu wykrycia, kto mu zgwałcił niepełnosprawną siostrę. Na miejscu jest gorąco, dziwnie, egzotycznie i to trochę pozwala Harry'emu zapomnieć.

Zginął ambasador Norwegii, znaleziono go w jednym z moteli-burdeli, kiedy czekał na prostytutkę. Harry ma wykryć sprawę tak, żeby w prasie nie było skandalu. Niestety, nie pomaga w tym zawartość aktówki dyplomaty, w której leżą kompromitujące zdjęcia kogoś, kto korzysta z nierządu nieletnich. Harry łatwo nawiązuje kontakty z barwną i pomysłową lokalną policją, łatwo też wpada na bandyckiego Chińczyka z Mandżurii, który go poniewiera w celu zaprzestania przez niego śledztwa. Harry nie zaprzestaje, tylko chodzi i gada, a w efekcie po trupach dochodzi do wyjaśnienia kilku, a nie tylko jednego, morderstw.

Dalej wolę spójną i zaplanowaną podwójną trylogię z Oslo, tu jeszcze brakuje spinania się wszystkich wątków, za to na początku pojawia się występujący później Waaler, już w charakterze wroga. Dużo, nawet za dużo makabry, szczegółowych opisów mordowania i detalicznego wyjaśniania tortur. Niepotrzebne poniewieranie siostry Harry'ego i takie trochę sprawdzanie, ile jeszcze biedny policjant jest w stanie znieść i jak bardzo go można skrzywdzić.

Inne tego autora tu.

#68

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 3, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panowie - Skomentuj


Ezoteryczny Poznań

Jest takie miejsce na Wildzie, które przypomina Genewę - małe, szare, brukowane uliczki, kamienice, droga w górę, droga w dół, podwórka, przez które się przechodzi na place, gdzieś z tyłu za światem i frontem domu. Niestety, tu się kończą podobieństwa, bo na Wildzie uliczka obok mini-skwerku między dwiema ukośnie postawionymi kamienicami prowadzi tylko na pół dziki, ale płatny i czynny 24h parking, na którym z budki wybiega wściekły szary człowiek i zaczyna opieprzać nas za wjazd na parking. Że państwo bez pytania, że sami sobie wybrali, gdzie stanąć, no patrzcie, no. Że potrącili słupek, którego nie było zza maski widać, bo wjazd pod górkę. Że co sobie pan w ogóle wyobraża, że tak wjeżdża. Kłóci mi się to nieco z ideą parkingu i frontem do klienta, ale może dlatego, że rzadko na Wildzie bywam.

Skończyło się tak, że pan się obraził i nie chciał od nas pieniędzy za 15 minut parkowania, jakich potrzebowaliśmy, żeby kupić mielone w "Prosiaczku". Nie rozumiem, prawda?

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 1, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 9


Now it's all Hallows Eve - the moon is full

... Will she trick or treat - i bet she will.

Do drzwi zapukało pięć nastoletnich panien, przemalowanych na zombie (1) i na gotyckie lolitki-wampirzyce (4). Tym razem byłam przygotowana, pomna amerykańskich horror stories miałam zapas słodyczy foliowanych firmowo (bo w domowych wypiekach mogą być żyletki). Maj jeszcze nie robił obchodu dzielnicy w celu pozyskania walorów cukierniczych, ale nie widzę problemu w tym, żeby za rok-dwa zrobić obchód po znajomych domach. Zdecydowanie wierzę w radość zabawy maluchów w kostiumach dyń, piratów, wróżek i biedronek. Na razie ze słodyczy wygrywają jelly belly i czekoladowe wafelki, a pracowicie upieczone przeze mnie paluchy wiedźmy moczę sobie w herbacie brzoskwiniowej.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 31, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 6


FIFe World Cat Show 2011

Najlepsze koty to - poza moimi - oczywiście dachowe, zwane krótkowłosymi europejskimi. Ale jak już do Poznania zjechał mi z całego świata tłum ludzi z tłumem miękkich, puszystych, kolorowych i pięknych kotów, to - mimo dotychczasowej niechęci - poszłam pokazać dziecku kotki (a przynajmniej tak to się oficjalnie nazywa, bo młodzież się znudziła po godzinie, a ja wróciłam następnego dnia). Niechęć trochę mi wystawa przełamała, bo koty wyglądały na znudzone i senne, ale nie zestresowane i w złej formie. Za kratami, ale to kraty dla ich komfortu.

Co fajne: że w Poznaniu. Że niektórzy hodowcy pozwalali głaskać puchate ślicznotki. Że były kocięta, bo zaprawdę kociak bengalski to widok wart wszystkich pieniędzy. Że było dużo ludzi i większość z dziećmi (miasto, zobacz - ludzie chcą wychodzić, zwłaszcza jesienią i zimą!). Że mnóstwo okołokocich gadżetów i karm lepszych niż te na w i k.

Co mniej: cena - przeboleję 20 zł za bilet dla dorosłego, ale trochę nie fair ściągać 15 zł za bilet nawet od kilkumiesięcznego pędraka na ręku. Zepsuty jedyny bankomat przed wejściem, a w środku wszystko za gotówkę; przypadek, ale słabe. Brak szatni - jest koniec października, kurtki i płaszcze, a w środku bardzo ciepło. Brak programu i chociaż orientacyjnej mapy stoisk w ramach biletu (nie domagałabym się wymienienia na mapie każdego kota, ale chociaż krajów i ras).

I pomiędzy: rozumiem chęć zapewnienia kotom bezpiecznego i chociaż nieco wyciszonego schronienia, ale owijanie klatki grubą, półmatową folią słabo się sprawdza, jeśli gawiedź chce kota sfotografować. Siatka, kraty - tak, z tym da się coś optyką zrobić. I flesze. Pierwszym obowiązkowym punktem w instrukcji każdego najmarniejszego telefonu, automatu i aparatu powinna być umiejętność wyłączenia lampy błyskowej. Tak, wiem, wtedy by się okazało, że w słabych warunkach oświetleniowych nie da się zrobić dobrych (czytaj: ostrych i kolorowych) zdjęć czymś mniej wyrafinowanym zrobić w ogóle. Nie, nie podoba mi się zachowanie pani, która błyska w oczy kotu i z chichotem wyjaśnia, że wie, że bez flesza, ale - hihi - nie umie wyłączyć. Pani pokazałam, ale wszystkim nie pokażę.

(Powstrzymam się od opinii na temat hodowli kotów jako takiej).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 30, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 7


Restauracja Pałacowa Spiżarnia Pałacu Popowo w Poznaniu - unikam i nie polecam

Czemu? Po wizycie w maju umieściłam na blogu notkę (o treści aktualnie wykreślonej). Na początku lipca w serwisie citeam.pl ze sporym zdziwieniem odkryłam moje zdjęcia skopiowane z notki bez pytania. Zdjęcia zostały nadesłane do serwisu z komentarzem, że są "pobrane z internetu, bo na mocy [bliżej nieokreślonego] prawa unijnego można brać wszystko, co nie jest podpisane". Dotarłam do pracownika restauracji, pana FB, który emailowo sprawę zaczął wyjaśniać:

Przepraszam za zaistniałą sytuację. Zdjęcia osobiście znalazłem w internecie na stonie z blogiem. Z doświadczenia wiem, że Goście zarówno restauracji jak i pałacu w Popowie bardzo entuzjastycznie reagują na umieszczanie ich zdjęć zarówno na stronie internetowej jak i inne publikacje. Oczywiście jeżeli w tym przypadku jest innaczej zdjęcia jeszcze dzis znikną. Przykro mi, że musiała Pani w tej sprawie interweniować.

Jeszcze raz przepraszam i rozumiem Pani reakcję. Jeżeli zgadza się Pani na pozostawienie zdjęć(świetnych zdjęć!), proszę o przesłanie egzemplarzy podpisanych, niezwłocznie wymienimy. Kwestię dotyczącą rekompensaty jeszcze dziś przedyskutuję z właścicielem, który już został powiadomiony o całej sprawie.

Wyjaśniliśmy sobie kwestię entuzjazmu bez wiedzy, zdjęcia zostały podmienione (bo - uwaga - jestem człowiekiem z maksimum dobrej woli) i na tym sprawa - mimo mojego przypomnienia po tygodniu milczenia - się zakończyła. Nie lubię załatwiania spraw metodą zamiatania pod dywan, dlatego na początku października zmodyfikowałam notkę do stanu dzisiejszego, bo jakoś nie widziałam powodu robienia reklamy osobie, która na mnie i na moich umiejętnościach żeruje. I już po ponad 3 (słownie: trzech) miesiącach pracownik bądź właściciel restauracji (nie zapamiętałam nazwiska) nawiązał ze mną kontakt telefoniczny, w którym w tonie agresywnym oznajmił, że umieściłam w internecie treści obelżywe oraz że NIE MIAŁAM PRAWA robić zdjęć w PRYWATNYM MIESZKANIU i publikować ich na swoim blogu (i nie, nie było zakazu fotografowania, restauracja nie jest prywatnym mieszkaniem, a podczas robienia zdjęć był na sali kelner, który nie poinformował mnie, że zdjęć nie wolno robić; zresztą - jakoś trzy miesiące wcześniej wymowa e-maili była nieco inna). Na tym rozmowę zakończyłam, bo jakoś nie lubię wysłuchiwać pretensji, zwłaszcza od osoby, która łamie prawo. Kolejnych rozmów nie będzie.

I tak, szanowny pracowniku/właścicielu restauracji Pałacowa Spiżarnia Pałacu Popowo w Poznaniu, mogłeś nieprzyjemną sprawę kradzieży zdjęć załatwić szybko, pokojowo i małym kosztem, płacąc mi niewygórowaną kwotę za zdjęcia bądź zapraszając na kawę, proponując współpracę, cokolwiek. Moje zdjęcia zarabiały na restaurację w serwisie kuponowym, a ja w nagrodę dostałam telefon z pogróżkami. Świetny pokaz antyreklamy w działaniu, zwłaszcza w epoce fanpage'ów na facebooku, serwisów społecznościowych i wiary w polecanie.

Nie zamierzam usuwać ani poprzedniej notki, ani zdjęć. Cała sprawa jednocześnie budzi moje niesamowite zdziwienie tupetem i bezczelnością, budzi niesmak i każe mi powątpiewać w kondycję ludzkości. Miłego dnia, panie pracowniku/właścicielu restauracji Pałacowa Spiżarnia, jest pan z siebie zadowolony?

Pisałam już o tym w końcówce tej notki, ale jeszcze raz powtórzę: wierzę w dialog, w pozytywną reklamę, w polecanie miłych miejsc; da się ze mną rozmawiać.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 29, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 7


Sue Grafton - G is for Gumshoe

[Poprzednia wersja notki poszła w notkowe zaświaty, ta będzie gorsza]

Jak co roku, 5 maja Kinsey obchodziła swoje urodziny, tym razem 33. I tak się jakoś złożyło, że oprócz imprezy urodzinowej, którą zorganizowali jej przyjaciele, Kinsey wprowadziła się do odnowionego po wybuchu przez jej gospodarza, Henry'ego, apartamentu, wzięła zlecenie odnalezienia matki chorowitej klientki oraz dowiedziała się, że przestępca wynajął płatnego mordercę, żeby ją sprzątnął. Tym ostatnim się dziewczyna niespecjalnie przejęła, zwłaszcza że cena za jej głowę wyniosła marne $1500 i pojechała na pustynię Mojave w poszukiwaniu zaginionej antenatki klientki.

Szukała, szukała i znalazła, po czym nagle znalazła się w rowie, zepchnięta przez płatnego mordercę, poobijana i ze zdemolowanym ukochanym volkswagenem. To był czas, żeby zadzwonić po polecanego eks-detektywa, Roberta Dietza. Dietz okazał się fachowcem, czujnie przetransportował posiniaczoną Kinsey z powrotem do Santa Teresa, podszkolił w strzelaniu, ale niestety - mimo czerwonego porsche i coraz większego uroku osobistego - nie wyperswadował jej kontynuowania sprawy zaginionej, znalezionej, a potem znowu znalezionej i zaraz potem umierającej matki klientki. Wprawdzie Kinsey oberwała już na początku, ale i tak pod koniec śledztwa znalazła się na muszce pistoletu zbrodniarza.

W tle pyliste i szarożółte pejzaże Mojave, malownicza komuna wyrzutków społecznych w przyczepach pośrodku niczego, uroczysta kolacja w California Fidelity, scena erotyczna i Kinsey w nietypowej roli swatki.

Inne tej autorki tutaj.

#67

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 27, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panie - Skomentuj


Purple Rain

Miał być wieczór z kalafiorem, nieco erotyki i muzyka mojej młodości, a wyszło, że to mierzenie się z własnym sentymentem. I od razu umówmy się, że najlepszym sposobem na ten film jest traktowanie go jako zapisu koncertu. Bo.

Kid jest gwiazdą klubu First Avenue, ale rozpada mu się zespół, rośnie konkurencja, a w domu tatuś bije mamę, więc chłopak ma stres. Poznaje seksowną Apolonię, smyrają się trochę po kątach, on jej daje kolczyki, ona mi gitarę, ale kiedy dowiaduje się, że panna zakłada własny zespół, irytuje się i tłucze ją po twarzy, co kończy ich obiecujący związek[1]. Ale jak wchodzi na scenę i zwierza się w piosence napisanej przez dziewczyny z zespołu, że chciałby ją zobaczyć w purpurowym deszczu, to łezki ciekną i jakoś się układa.

Prince dalej jest śliczny jak budyń z soczkiem, ma dziwkarskie spojrzenie i trafia w miękkie miejsce w moim serduszku[0], które lubi niegrzecznych chłopców z mocnym makijażem oczu. I naprawdę nie przeszkadza mi, że jest wzrostu siedzącego psa i ma mikromotocykl, bo pod klasycznym by się przewrócił[2], natomiast aktor jest z niego żaden i kiedy schodzi ze sceny, na którą chętnie rzucę koronkową bieliznę, kiedy malowniczo owija się wokół mikrofonu i śpiewa w "Beautiful Ones", że "I want you", to przy dialogach, przy dwóch minach - smutnej i wesołej - i miałkich dialogach mam silne poczucie, że mógłby zatrudnić dublera. Wiem, że na cały film było dwóch profesjonalnych aktorów, ale i tak napięcie siadało, zwłaszcza w scenach z Jeremym i Morrisem.

Scenariusz też jest bardziej pretekstem do pokazania kolejnych piosenek i tego bałaganu, który jest w głowie Kida, że nie chce być taki jak ojciec, ale i tak jest. Łykam konwencję i stroje, ale i tak trochę mi słabo na widok widowni w klubie - trochę klimaty wczesnego Davida Bowie, trochę Culture Club, przyprawionego Depeche Mode i klubem "Błękitna Ostryga". Słabo mi na widok sposobu filmowania, przy którym prowadzona niepewną ręką kamera w polskim serialu to szczyt wyrafinowania technicznego. I te sceny erotyczne, ech. Rzucanie się po ścianach, czerwone majtki na sznurkach, pocałunki przypominające dziobanie na oślep. No trochę się kino rozwinęło pod tym względem, na niekorzyść dla roku 1984.

I czy ja chcę zobaczyć Graffiti Bridge?

[0] Tak, tu można się śmiać.

[1] I jeśli czytają mnie jakieś żądne wrażeń nastolatki, to wyjaśniam, że jak ukochany przechodzi do rękoczynów, to nie jest to oznaka wielkiej miłości i namiętności, tylko migający sygnał treści "UCIEKAJ".

[2] Zaprawdę powiadam Wam, nic tak nie odziera z nastoletnich złudzeń jak oglądanie filmu z TŻ. Doskonale się bawiłam.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 23, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 4


Trochę jestem z Elbląga

To nawet nie chodzi o to, że nie wiedziałam o terminie i go przegapiłam, mimo że nie widzę powodu, żeby nie być praworządną. Nie chodzi też o to, że mimo dwóch dni poszukiwań nie znalazłam dokumentów, które są niezbędne, żeby. Straciłam poczucie, że panuję nad chaosem. Że wiem, gdzie co jest i jakby co, to jestem w stanie sięgnąć, wyjąć i zaprezentować z sygnałem dźwiękowym ("tada!"). Że mam białą plamę w pamięci, mimo że rzecz się działa niespełna trzy miesiące temu.

Próbuję, jak Dolores Herbig, codziennie przejść przez listę Rzeczy Trudnych, Kłopotliwych, Upierdliwych i odhaczyć chociaż jedną, żeby usnąć z poczuciem zakończenia czegoś, a nie tylko włożenia w kolejny dzień pracy w rzeczy powtarzalne, wymydlające się, ciągle powracające do stanu poprzedniego. A jestem zajęta - piorę, suszę, składam, układam, wkładam, zmywam, wyjmuję, wynoszę i przynoszę, gotuję, jem i piję. Tylko co z tego?

Potrzebuję żony. Nawet nie chcę, żeby gotowała, prała, sprzątała i wykonywała z entuzjazmem małżeńskie obowiązki w łożu (ale jakby się bardzo upierała, to jest czysta i pachnąca pościel), ale żeby miała pieczę nad moim kalendarzem, przypominała o rzeczach niewdzięcznych a koniecznych ("wystaw numer za małe martensy na allegro, to TŻ Ci kupi rozmiar większe i będziesz miała w czym chodzić do pracy, frajerko"), segregowała dokumenty na te makulaturowe i te, które trzeba trzymać pięć lat albo całą wieczność, układała kolczyki i rozplątywała korale. Szukała następnej fajnej książki do przeczytania, żebym nie stała jak wazon przed półką z niby mądrą miną, a i tak wiadomo, że znowu wyciągnę jakiś stary kryminał, w którym nie pamiętam pointy prawie do ostatniej kartki. Pamiętała o terminach, o zabraniu wody mineralnej i gdzie to ja położyłam ten odpis recepty. Tak, potrzebuję żony. Niedużej, ale zorganizowanej. Bo ja nie jestem, mimo że do pewnego momentu miałam złudzenie, że jakoś nie odstaję.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 20, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 3