Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Leonard Cohen - Ulubiona gra

Nie pamiętam już „Buszującego w zbożu”, do którego porównywana jest pierwsza książka kanadyjskiego poety i barda, ale jeśli też idea była taka, że młodzieniec nie wie, co zrobić ze swoim życiem i strasznie go męczy, cokolwiek robi, to to jest ten klimat. Breaveman, Żyd z Montrealu dojrzewa z przekonaniem, że jego celem jest miłość fizyczna (i w przeciwieństwie do „Kompleksu Portnoya” nie zamierza brać sprawy we własne ręce). Szuka kobiety idealnej, którą pokocha tak bardzo, jak tylko można ją pokochać. W trakcie więc eksperymentuje z hipnozą, żeby poprawić swoje szanse na konsumpcję, prowokuje bójki, odbywa jakieś przypadkowe związki, ale bez specjalnego zaangażowania. Pisze dziennik, mimochodem zostaje poetą, publikuje jedną książkę, drugą, schodzi do poziomu robotnika, pracując w hucie, jako windziarz czy wreszcie – ze swoim przyjacielem z dzieciństwa – na obozie dla kanadyjskiej młodzieży. Podobno to książka o dojrzewaniu; ja bym raczej nazwała ją przeintelektualizowanymi poszukiwaniami w głębi siebie, tak bardzo lubianymi przez klientów psychiatrów. Tyle że bez lekkości Woody Allena, którego stać na ironię wobec siebie. Braveman owszem, jest cyniczny i próbuje obserwować się z dystansem, ale bardziej jak bohatera czytanej książki, bo niespecjalnie zgodnie z autorefleksją biega po Montrealu jak fretka na sterydach, nie umiejąc sobie znaleźć miejsca. Wszystko jest przeplatane cohenowskim liryzmem, więc jak jak kto lubi, to pewnie - nad warstwą dotyczącą typowo zmysłowego poznania ciała kobiecego – sobie tę poezję wyłuska.

Trafiło mi się tłumaczenie Pawła Lipszyca, możliwe, że lepiej się czyta w innym wydaniu, które tłumaczył Maciej Zembaty.

#51

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 9, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Cykadela

[30.06/6.07.2013]

Zasugerowana cykadami, Maj nazywa Cytadelę Cykadelą. Bywamy często, bo nie dość, że zielono, że - jak na przykład w ubiegłą niedzielę - wieje jak diabli i można puszczać latawce[1], to jeszcze są place zabaw oraz - od kwietnia - nowa restauracja. Trafić do niej nietrywialnie, bo nie prowadzą żadne kierunkowskazy, na planach sytuacyjnych jeszcze jej nie ma, ale - jak się łatwo domyślić - musi prowadzić jezdna droga, żeby transport dojeżdżał. Jak się idzie więc od cmentarza Wspólnoty Brytyjskiej, mija "Nierozpoznanych"[2] i podąża w prawo, dochodzi się do dawnego toru saneczkowego, to właśnie tam. Warto iść, bo jest ze wszystkim, czego trzeba do długim spacerze - z leżakami, widokiem na miasto, grillem, barem koktajlowym (można sobie samodzielne wskazać świeże warzywa i owoce), mrożoną herbatą oraz sporymi porcjami obiadowymi. Są i śniadania, ale jeszcze do 12 się na Cytadelę nie udało mi dowlec. Na dania zwykle się trochę (pół godziny?) czeka, na szczęście z dzieckiem w tym czasie można się zorganizować na placu zabaw z namiotem, piłkarzykami i tablicą, zaraz obok woliery z pawiami i bażantem. Do restauracji można po schodach, można też dość stromym podjazdem, ale da się podjechać [2024 - restauracja zamknięta].

[1] O radościach z puszczania w niebo oswojonego rombu czy innego prostopadłościanu nie muszę chyba mówić. Są one, nawet jeśli się tylko leży i patrzy w chmury.

[2] Mam nadzieję, że żaden Kononowicz nie ucierpiał podczas tego happeningu.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 8, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: cytadela - Komentarzy: 2


Wielkopolska weeekend - Owińska bis

[7.07.2013]

Kiedy trzy lata temu byliśmy w Owińskach, parku jeszcze nie było. Bardzo się cieszę, że powstał, bo - zwłaszcza jak się ma w składzie wycieczki nieletnich - to doskonałe uzupełnienie rundki po owińskich zabytkach i okolicznych łąkach. Za Ośrodkiem Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych, mieszczącym się w zabudowaniach klasztornych można - jeśli jest otwarte (a kiedy - o tym tu[1]) wejść do parku. Najpierw regularnie zaplanowany[2] ogród z mnóstwem roślin ogrodowych, takich zwykłych, codziennych, podpłotowych, ale pięknych i pachnących (moje ulubione tutaj to floksy i koper; czy są perfumy o zapachu kopru w upalny dzień?), potem plac zabaw. Ale taki plac zabaw, że można mieć z głowy dziecko na pół dnia - zjeżdżalnie, trampoliny, mostki, piaskownice, ścieżki wykładane różnymi materiałami, altanki, pajęczyny, bocianie gniazda i rury przenoszące dźwięk. Wszystko kolorowe, niezniszczone, sprawne i dostępne dla dzieci (są oznaczenia, od jakiego wieku są sprzęty dostępne).

Czego mi zabrakło - ujęć wody pitnej albo chociaż punktu, gdzie można kupić napoje. I w ogrodzie, i w parku jest mnóstwo kranów (z różnymi zwierzątkami na kurkach) z wodą do umycia rąk, ale nie jest to woda pitna. Brakuje też kierunkowskazu, jak do parku trafić. Ograniczony wstęp nie pozwala na oglądanie parku po zmroku, gdy podświetlane są elementy architektury. Poza tym - to świetne miejsce na wypasanie dzieci i dorosłych lubiących rośliny.

[1] Park otwarty jest dla wszystkich, latem codziennie 8:30-15, od września w bardziej ograniczonych godzinach - tu info. Co mnie smuci - wymaga ochrony, co w niczym nie przeszkadza, trzeba się tylko podpisać na liście. Smuci, bo ochrona jest konieczna ze względu na wandalizm i zniszczenia, jakie się zdarzały, kiedy obiekt nie był chroniony. Smuci, bo podobno miejscowi raczej nie bywają tu ze swoimi dziećmi. A szkoda.

[2] Fantastycznie regularnej konstrukcji nie widać, kiedy się chodzi po ścieżkach. Widać ją na zdjęciach lotniczych, na przykład tu, z okresu budowy.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 7, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: owińska, polska - Skomentuj


Daria Doncowa - Kłamstwo na kłamstwie

Polina, córka przyjaciółki Daszy Wasiljewej, umiera na izbie przyjęć szpitala. Przyjaciółka jest z nowym mężem w Stanach, do tego na urlopie, więc nieresponsywna, Daszutka zamawia trumnę, organizuje pogrzeb, ale kiedy jedzie odebrać zwłoki z kostnicy, okazuje się, że niedoszła 23-letnia nieboszczka ożyła. Pogrzebu nie ma, trumny firma pogrzebowa nie chce odebrać (nawet mimo tego, że Dasza rezygnuje ze zwrotu pieniędzy), potem pali się auto Poliny z jej przyjaciółką w środku, zajmująca jej pokój w szpitalu niespodziewanie umiera (ale nie budzi to podejrzeń, wszak to szpital), ktoś do niej strzela w butiku, a na końcu dziewczyna ginie w wypadku w pożyczonym od Daszy fordzie. Przyjaciel Daszki, pułkownik Diegtiariew, twierdzi, że to wypadek, ale Daszka podgląda milicyjne dokumenty i widzi informację o śladach materiałów wybuchowych (sprawdzić, czy nie trotyl). Po poprzednim tomie (który sobie przez roztargnienie ponownie przeczytałam, ale powiadam Wam - odkryłam w nim nowe pokłady humoru) zupełnie nie dziwi, że cały aparat moskiewskiego milicji zniechęca ją do śledztwa oraz nieco lawiruje w kwestii wydania ciała zabitej. Daria jednak węszy, bo jej się nudzi - nie pracuje, w domu w Łożkinie synowa sprowadziła filmowców, którzy kręcą serial obyczajowy i usilnie chcą również nagrywać Daszę. Zaczyna więc prowadzić śledztwo swoją ulubioną metodą chodzenia od człowieka do człowieka i pytania o denatkę. Wszyscy oczywiście szczerze się zwierzają, nawet obcy - wystarczy, że poda się za dziennikarkę z "Cosmo" czy milicjantkę (ma na tę okazję fałszywą legitymację ze stemplem wyrzezanym z gumki do wycierania), prywatnego detektywa albo znaną w towarzystwie noworuską, żonę kogoś znanego. Najbardziej uroczym momentem jest spotkanie z luksusowym alfonsem, niejakim Obłym, który okazuje się człowiekiem z klasą, niespodziewanie odkrywa, że jego dziadek miał romans z babką Daszy oraz ogólnie wspiera we wszystkim, bo dużo może. Kulminacją jest odpalenie fajerwerków w domu przez Daszę, która zaciekawiła się, czy może materiałów pirotechnicznych użyć do wykurzenia z domu podejrzanego (nie, nie może).

Polina okazuje się zupełnie kimś innym - złodziejką, łowczynią posagów, puszczalską i interesowną dziwką, tyle że pechową. Bo do łóżka ją chętnie panowie wpuszczają, ale żenić się nie chcą (a to dlatego, że rodzice odmawiają, wszak Moskwa to świat aranżowanych małżeństw). Okazuje się, że nawet Arkady, syn Daszy, był przez Polinę napastowany i żeby się od natrętki uwolnić, musiał ją uderzyć (bo są damy i dziwki, dziwkę trzeba mocno walnąć głową o futrynę, żeby zrozumiała), co Daszka oczywiście bez zastrzeżeń akceptuje. Kontynuuje jednak śledztwo, bo nie dość, że się jej nudzi, to jeszcze jest uparta. Jak zawsze, przygarnia kogoś w potrzebie - tym razem znajduje przypadkiem głodującego staruszka Bonifacego, karmiącego kota i psa owsianką na wodzie.

Czytam tę książkę z narastającym zachwytem, bo piękne jest tu wszystko. Na każdym kroku Daszeńka zastrzega się, że mimo fortuny w paryskich bankach nie jest noworuską, tylko skromną lektorką francuskiego, ale śledztwo prowadzi rzucając studolarówkami (300 dolarów dla 10-latka za informację o sąsiedzie), zakłada garsonkę Givenchy oraz okazuje torebkę od Lagerfelda, bo to znacznie ułatwia rozmowy z bogatymi. Sześciomiesięczne dzieci Arkadego noszą czapeczki z futra pieśca (nie sprawdzajcie w googlu, bo będzie Wam smutno), ponieważ rodzice nie mogli się dogadać, czy lis czy baranica. Dodatkowo Dasza udziela czytelniczkom szeregu porad, jak zdobyć męża (chwalić za wszystko, również za pożycie intymne, które kończy się przed zdjęciem bielizny, uwielbiać teściową i śmierdzącego psa, interesować się piłką nożną, nie gadać o sobie, gotować, zmywać i prać i martwić się tylko zmartwieniami przyszłego męża). Potem na szczęście można już zemścić na zaobrączkowanym egzemplarzu. Dyskretnie przeprowadza też indoktrynację w kwestii jakości restauracji, mimo że najbardziej na świecie uwielbia macdonaldowego cheeseburgera - kim jest somellier, że prawdziwe risotto podaje się z prawdziwkami, a nie pieczarkami, a karczochy w całości, a nie kawałkach i koniecznie z sosem, a sezon na homary jest tylko w miesiącach, które w języku francuskim mają "r" w nazwie. Najbardziej ujęła mnie złota myśl babci Daszy: jeśli zaatakował cię gwałciciel i nie możesz się bronić, powinnaś się odprężyć i starać się mieć z tego jakąś przyjemność.

Jest to książka tak cudnej urody, że nie szkoda mi na nią lata. I na następną! A następna jest jeszcze lepsza - na dom Daszy najeżdża żona jej byłego męża (z meblami, małpą i szamanem), jest sekta i tajemnicza podwójna samobójczyni.

Inne tej autorki tu.

#49-50, bo jeszcze raz przeszłam przez "Żonę".

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 6, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panie - Komentarzy: 6


Jack Knab - Cichy pogrzeb w Las Brisas

Zachęcona faktem, że John Knab to pseudonim Ryszarda Bańkowicza, szukałam śladów PRL-u w egzotycznym enturażu Meksyku. Niestety, to typowa książka sensacyjna, z dużą ilością szczegółów pokazującą obeznanie geograficzno-polityczne autora; świetnie, ale jakby nie taki był cel lektury. Dużo ogólników i przesądów na temat poszczególnych narodów – Anglik jest flegmatyczny, Włoszka jest idiotką, Amerykanka – puszczalską blondynką z Kalifornii, Turek – erotomanem pozbawionym zasad, a w Meksyku wszyscy jak jeden mąż są skorumpowani i zasadniczo odwalają manianę.

Przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi do Meksyku zaproszeni zostają redaktorzy z różnych czasopism, mają obserwować nastroje społeczeństwa. W grupie najbardziej znany jest angielski komentator polityczny, Walters, austriacki dziennikarz z tygodnika kulturalnego, Androsch, depeszowiec z Holandii, de Brauwe, paparazzi Sevket z Turcji oraz dwie panie - oczywiście z pism kobiecych - ambitniejsza Amerykanka Wooten oraz płytka Włoszka Gulotti. Wycieczkę psuje aresztowanie Amerykanki, która próbuje sprzedać brylanty. Władze Meksyku szybko puszczają ją wolno (kwestionując jedynie klejnoty), albowiem wysoka blondynka zna szefa ochrony prezydenta (intymnie, co jest dość poręczne), wszyscy jadą więc odpocząć do pięknego Acapulco, którego opisów autor spragnionemu egzotyki polskiemu czytelnikowi AD 1985 nie szczędzi. W Acapulco niespecjalnie odpoczywają, bo nagle ginie Anglik. Szef ochrony prezydenta, ciekawy głównie panny Wooten, zostawia w domu żonę i dzieci i zaczyna własne śledztwo. Niestety, chwilę później ginie i Amerykanka.

Tutaj już zaczyna się typowa Agatha Christie – mimo że miejscowe władze szybko zamykają kelnera, który podał truciznę Amerykaninowi, śledztwo przejmuje szef ochrony, bo domyśla się, że morderca przybył z przeszłości Waltersa i musi być wśród uczestników wycieczki. Chyba żeby nie, bo granicę przekraczają dziwni obywatele Iranu i następuje kolejny zamach, tym razem na Belga, już podczas podwójnego pogrzebu.

Okładka od ulubionego duetu Fleischmannów w tonacji czerwonej - na mokrej srebrnej tacy drink z lodem i pomarańczą oraz róża. Na bogato.

#48

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 5, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie - Skomentuj


Szpital pod wezwaniem

Maj ostatnio drąży temat, skąd się wzięła. Mamusiu, opowiadaj teraz, jak pan doktor mówił, że będziecie mieli z tatusiem córeczkę, te sprawy. Kąpiel wieczorna, w wannie cały pierdolnik - kubeczki, łyżki, kaczki i pieski. Mama dalmatyńczyk i dwa szczeniaki. Maj prowadzi z nimi dialogi, animując i podkładając kwestie za wszystkie. Mamusiu, mamusiu, - piszczy jeden ze szczeniaków. - Opowiedz, jak się ulodziliśmy!. Mamusia snuje więc historię. Że miała szczeniaczki w brzuszku i pojechała z nimi do śpitala. Do śpitala świętego dalmatańcika!.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 4, 2013

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 4


Julia Child - Moje życie we Francji

Nostalgiczne wspomnienia życia amerykańskiej pisarki kulinarnej, która w wieku 38 lat zamieszkała we Francji i odnalazła swoją pasję - gotowanie. Od podstaw, dokładne, naukowe, dociekliwe i pełne zachwytu nad tym, co można zrobić z prostych składników (i tych bardziej wyrafinowanych też). Smaki, kolory i zapachy niegdysiejszej burżuazyjnej kuchni francuskiej, Child przeciwstawia amerykańskiej fastfoodowej bylejakości; a mówimy tu o latach 40. i 50. ubiegłego wieku! Nie jest to historia cudu, jaki się wydarzył w kuchni, kiedy Julia odkryła, że lubi gotować, tylko historia wieloletniej ciężkiej pracy, dla mnie już na krawędzi obsesji, która doprowadziła ją do napisania kilku książek, zrealizowania sporej liczby programów telewizyjnych i stworzenia prawie że naukowej analizy kuchni francuskiej. Dodatkowo to też kawałek historii kulinarnej - spotkania z wielkimi kulinarnego świata – Alicją B. Toklas czy smakoszami ze znanych klubów kulinarnych, szefami kuchni z gwiazdkowych restauracji.

Sympatyczna historia związku z Paulem, starszym od niej dyplomatą, który wspierał ją i pozwalał jej na rozwijanie pasji. Nie wiem, czy chciałabym gotować według jej przepisów, ale warto docenić pracę, jaką włożyła w stworzenie spójnej wersji przepisów, dotarcie do amerykańskich składników, pozwalających na osiągnięcie prawdziwie francuskich rezultatów. Bardziej rozumiem fenomen filmu o blogerce, która odkryła książki kucharskie. Bardziej lubię te rozdziały, w których pisze o podróżach; oczywiście biorę poprawkę na to, że to historia i świat, którego już od lat nie ma.

Szczerość, na jaką mogła sobie pozwolić, pisząc książkę w wieku lat 90, kiedy większość przyjaciół, rodziny i znajomych już nie żyje, pozwala podejrzewać, że jednak nie jest to laurka. Ponieważ mąż Julii, Paul, był fotografem-amatorem, książka jest należycie wypełniona zdjęciami Paryża, Toskanii, bogato wyposażonych kuchni w kolejnych domach oraz samej Julii i jej przyjaciół.

#47

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 4, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, biografia, panie - Komentarzy: 1


Projekt Jeżyce - Outer Spaces 2013

Trochę przeterminowane zdjęcia, bo usilnie szukałam loda z aureolą(?) między Słowackiego a Dąbrowskiego, co jest nietrywialne ze względów geograficznych.


(Kraszewskiego, róg Sienkiewicza)

(j.w./Wąska)

(Poznańska/Wąska)


(Poznańska/Wąska)

(autorka: Marina Zumi)

(Kościelna)

(Jest jeszcze jeden, nad Invest Bankiem, ale niespecjalnie mi się podoba).

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 3, 2013

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce - Tag: murale - Skomentuj


Przywróć mi...

... poczucie sensu. Że to nie jest normalne, kiedy remont przejazdu kolejowego, łączącego mnie ze światem, odbywa się metodą telepatii i radiestezji, bo od dwóch dni nie pojawił się najmarniejszy robotnik z narzędziem, co skazuje mnie na codzienną drogę w wiecznym korku.

... poczucie sprawstwa. Po 6 spotkaniach dzisiaj, na których rozmawiałam i słuchałam, chcę zejść do podstaw, chcę zanurzyć ręce w glinie i coś z tej gliny ulepić. Żeby zastygło i było.

... poczucie równowagi. Żeby idiotyzmy i upierdliwości nie sprowadzały mnie do krańca irytacji, na którym marzę tylko o czymś kruchym a dźwięcznym w ręku, żeby roztrzaskać to o podłogę. Czy ścianę. I nie zbierać szczątków.

Make everything ok. I blipa też zrób.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 2, 2013

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 3