[30.04 - 5.05.2018]
Ponieważ nie lubię czekać, a żeby dojechać do Świnoujścia, trzeba - zwłaszcza w okolicach rekreacyjnie atrakcyjnych - poczekać na prom, wybrałam drogę nieco dookoła, przez niemieckie przygraniczne landy. I wprawdzie nie wiem, czy zaoszczędziłam na tym czasu, ale absolutnie nie żałuję - mam miękkie miejsce w serduszku dla uporządkowanych, czyściutkich niemieckich wsi. Absurdalnie żółte najżółciejszą żółcią pola rzepaku oczywiście dokładały punktów do uroku. W drodze na majówkę pieczołowicie wybrałam w połowie trasy restaurację hinduską w Eberswalde, żeby nie spędzać całego dnia w samochodzie. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że jednak Niemcy - trzeba sprawdzać godziny otwarcia lokali, bo może się okazać, że w poniedziałki jest nieczynne (na drzwiach radosna informacja o "Ruhetag", szanuję, ale nie wiedziałam, że to taki powszechny zwyczaj) oraz że większość restauracji pracuje w trybie śniadania-lancze (do 13-14) oraz kolacje (od 17 wzwyż). O 14:30, odbiwszy się od drzwi restauracji, do której odbiliśmy kilkanaście kilometrów od ekspresówki, zaczęłam konsekwentnie odbijać się kolejnych, tym razem zamkniętych na sjestę. O tyle to rozczarowujące, że zamiast zjeść i pojechać do eberwaldzkiego zoo (bo mają!), kręciliśmy się z nawigacją po jednokierunkowych uliczkach z wizją KFC, bo tam zawsze otwarte. Pro-tip - restauracje hotelowe zwykle nie mają przerw, warto sprawdzić.
(mural / pomnik połowy krowy)
Z powrotem, nauczona doświadczeniem, sprawdziłam już godziny otwarcia (oraz nie wracałam w poniedziałek, tylko w sobotę). Wstydliwie przyznam, że od zawsze (od kiedy zobaczyłam kierunek przy obwodnicy Berlina) chciałam pojechać do Prenzlau ze względu na uroczą nazwę. Okazało się, że absolutnie warto chociażby na obiad, bo restauracja mieści się nad obłędnie pięknym jeziorem.
O tym, co pomiędzy - niebawem. Żyję w takim mentalnym niedoczasie - niby czasu mam tyle, co zwykle, ale zmiana pracy dość skutecznie drenuje mnie z chęci na aktywność przed komputerem.
Adresy:
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 5, 2018
Link permanentny -
Tagi:
niemcy, eberswalde, prenzlau, murale, majowka2018 -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Komentarzy: 11
Jest po 15:30 (tak, patrząc na różnicę między datami wtedy i dziś, minęło mnóstwo "po 15:30"), więc obiecana bułka ze śledziem. Zwykle bywało kilka rodzajów, ale po zadaniu standardowego pytania "Welche ist besser?[1]" wybierałam opcję bardziej kwaśną (pikle, cebulka, sałata, ogórek).
Ogród botaniczny (Usedoms Botanischer Garten Mellenthin), chociaż na pierwszy rzut oka wyglądał jak działeczka przyklejona do pobliskiej restauracji, okazał się ogromną przestrzenią, podzieloną na 14 ogrodów tematycznych. Początek ciepłego maja oznaczał kwitnące tulipany, rododendrony, drzewka owocowe i inne drobne kolorowe kwiatki. Miłe miejsce na spokojny spacer, tak na okrągłą godzinę, zwłaszcza że co jakiś czas dostępna jest ławeczka czy altanka. Wzbudziłam dziką radość dziecka, kiedy spróbowałam dotknąć wygrzewającego się i nieruchliwego zaskrońca, który nagle okazał się nadzwyczaj ruchliwy, powodując moje podskoki i krzyki (“mamo, a pokaż jeszcze raz, jak się przestraszasz”). Przed wejściem do ogrodu stoi klatka z puchatymi królikami i kurami.
Tuż obok ogrodu botanicznego znajduje się zdecydowanie jedno z ciekawszych miejsc w okolicy - otoczony fosą XVI-wieczny zamek (Wasserschloss Mellenthin). Żeby wjechać do środka, należy przejść przez rogatkę, gdzie uiszcza się opłatę 1 euro od wchodzącego; co jest miłe, koszt wejścia można odliczyć sobie od kawiarnianego rachunku. W zamku mieści się hotel, więc zwiedzanie jest ograniczone, można natomiast zjeść coś w zamkowej restauracji[2] i pokręcić się po ogrodzie na wyspie dookoła zamku. Hitem ogrodu okazała się samobieżna kosiarka Husqvarna, za którą Maj podążał, bo byliśmy ciekawi, czy nie zgrzmoci się do fosy. Nie zgrzmociła się, ale w pewnym momencie po podjechaniu do brzegu zaczęła błyskać kontrolkami i zawodzić rozpaczliwie. TŻ przestawił ją jak niezgrabnego żółwia przodem do ogrodu, ale nie pomogło. Polska przeprasza za nienaprawienie kosiarki.
Mikrokościół na wzgórzu obok zamku, otwierany do zwiedzania, jak ktoś akurat jest
Zoo w Bansin (Tropenzoo Bansin) reklamowane jest jako najmniejszy ogród zoologiczny Niemiec i hm, jakby to powiedzieć, użycie określenia “zoo” jest sporym nadużyciem. W zasadzie to średniej wielkości podwórko, na którym stoi kilkanaście niewielkich klatek, zaś w środku budynku jest kilkanaście terrariów. O pomstę do nieba wołają “polskie” opisy pod niemieckimi i łacińskimi, ewidentnie zarobił tu tłumacz automatyczny, który nie zrobił dobrej roboty. Kilka sympatycznych małpek, papuga udająca telefon i gady w akwariach, ale to wszystko; jeśli ma być to cel podróży, a nie krótki przystanek podczas spaceru - nie warto. Zdecydowanie większą przyjemność miałam z kanapki ze śledziem i plaży w Bansin, gdzie tak samo ładnie jak we wszystkich nadmorskich miasteczkach (zdecydowanie nagroda należy się pomysłodawcy postawienia tablic z nazwą miejscowości na końcu mola, bo przynajmniej wiadomo, która to plaża).
GALERIA ZDJĘĆ.
Adresy:
- Usedom Botanische Garten, Chausseeberg 1, Mellenthin
- Wasserschloss Mellenthin, Schlossallee 5, Mellenthin
- Tropenzoo Bansin, Goethestr. 10 Seebad Bansin
- Rhodos, restauracja grecka, Seestraße 28, Heringsdorf
- Casa Italia, restauracja włoska, Seestraße 18, Seebad Ahlbeck
- Bistro Zum Bierkutscher, Seestraße 83, Heringsdorf
[1] Uczyłam się niemieckiego równe 6 lat, ale ponad 20 lat temu, więc jak się rozkręcę, to nawet wygłaszam zrozumiałe dla rozmówcy zdania i często rozumiem odpowiedź, chyba że nie, a wtedy przechodzę na angielski.
[2] Gotówka i karta EC, zupełnie nie dziwi w przypadku Niemiec.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 4, 2018
Link permanentny -
Tagi:
niemcy, ahlbeck, uznam, bansin, mellenthin, ogrod-zoologiczny, zoo, majowka2018 -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj
Pojechałam na wakacje i WTEM na półce trzy tomiki.
#61 Danuta Frey - Pensjonat "Pod Złotym Lwem".
Spis osób:
- Katarzyna Bergerowa - podwójna wdowa, w kwestii wyglądu czas okazał się dla niej wyrozumiały
- Bronisława Żarnowska - właścicielka pensjonatu, ostro trzyma personel
- Agata Ruszkiewiczowa - przy mężu, maniakalnie robi na drutach
- Jan Ruszkiewicz - emerytowany lekarz
- pułkownik Ordon - emerytowany wojskowy, łysy jak kolano i z żółtymi zębami
- Adam Boryczka - dawniej człowiek interesu
- Kazimierz Skowronek - emerytowany urzędnik, krótkowidz
- Irena Czerska - dawniej znana śpiewaczka operowa
- Żaneta Lubieńska - chlubi się szlachetnym pochodzeniem, złośliwie zwana hrabiną
- Mieczysław Tyniec - podaje się za literata, astmatyk
- Stefan Góral - zapomniany aktor, mistrz wystudiowanej pozy
- Michalski - kierownik poczty
- sierżant Józef Latoszek - tak niezmiernie wysoki, jasnowłosy i niebieskooki, że ludzie biorą go za Szweda
- Major Rosiński - niski, krępy, maskuje postępującą łysinę
W Jazach, małej górskiej miejscowości, pani Żarnowska prowadzi luksusowy (jak na polskie warunki) pensjonat dla emerytów. Przyjeżdża do niego samotna wdowa po prawniku, Bergerowa, żeby nie siedzieć w domu. Na miejscu zastaje zróżnicowany zestaw ludzi u schyłku życia - emerytowaną śpiewaczkę operową, starego, zapomnianego aktora, tzw. bogatego prywaciarza (parającego się oczywiście nielegalnymi interesami), małżeństwo - lekarza i małżonkę (bez zawodu, za to maniakalnie robiącą na drutach), uwłaszczoną hrabinę, byłego wojskowego czy wreszcie niepozornego urzędnika. Cechą wspólną wszystkich jest starość i brak zajęć; czas spędzają na wspominaniu, kiedy jeszcze byli potrzebni, graniu w brydża (co powoduje wielkie kłótnie) czy szachy (mniejsze) oraz rzadkich spacerach po okolicy, bo nie ta pogoda i oczywiście zdrowie nie za bardzo pozwala. Tragedia rozpoczyna się po tym, jak pewnego wieczoru pani Berger ku rozrywce rozpoczyna stawianie kabały, w której szybko wychodzi as pik - śmierć. I rzeczywiście - niebawem starsza pani ginie. Jakiś czas później ginie kolejna osoba, trzecia zostaje znaleziona z rozbitą głową. Włącza się rzutki milicjant, wspomagany przez młodzika zaraz po szkole (i psa). Rozwiązanie jest, delikatnie mówiąc, rozczarowujące: pubel cflpuvpmavr nxgbe mnovwn ybfbjr bfbol qyn fłnjl v fnz cbqnwr ebmjvąmnavr cbyvpwv, żrol zvrć onejal cebprf.
Fantastyczna skądinąd jest idea takiego pensjonatu - brak jakiejkolwiek aktywności poza siedzeniem w fotelu, czytaniem (czy robieniem na drutach) i czekaniem na posiłki. W tle wszyscy palą (Rosiński - giewonty), nawet chory na astmę, który ma specjalne, "zdrowotne" papierosy.
Inne tej autorki tutaj.
#52 Helena Sekuła - Kartka z notesu
Spis osób:
- porucznik Jacek Klimas - młody wywiadowca
- kapitan Adam Zakrzewski - inspektor wydziału służby kryminalnej
- Władysław Tymon - lubi luksus i eleganckie kobiety, nosi garnitur z jedwabnej popeliny
- Feliks Walik - ujmujący uśmiech i równe, białe zęby, zupełnie przeciętny człowiek
- Markiza - dama negocjowalnego afektu, piękne paznokcie w kształcie migdałów
- Rajmund Gabor (ps. Raj) - światowy człowiek i znawca kobiecej urody, kieszonkowiec
- Celia Kowalska - studentka o pysznych, oliwkowych udach
- Michał Dereń - brzydki zazdrośnik, psuje Celii wieczór
- Józef Dołmontowicz - złotousty taksówkarz zza Buga
- Magdalena Zulik - dziewczyna Gabora, kelnerka, fertyczna i niebrzydka
- Andrzej Karski - pechowy uczestnik napadu na jubilera
- Siemaszkowa - pierze, żeby utrzymać siebie i dzieci
- Edward Siemaszko - pechowy uczestnik napadu na konwojenta
- Dziuńka - szefowa brygady obyczajowej
- Sabina - barmanka w Continentalu, zdecydowanie nie królowa
Napad na jubilera, ginie zabytkowy wisior ze szmaragdem z 1898 roku. Jeden z przestępców zostaje ujęty po spektakularnym pościgu (porywanie tramwaju jednak nie jest opłacalne), ale okazuje się, że jest wynajętą dzień wcześniej płotką. Dowody pokazują, że podobnie bezczelny napad miał miejsce 4 lata wcześniej, gdzie skradziono pół miliona złotych, złapany współuczestnik również okazał się znęconą szybkim zarobkiem frajerem. Milicji udaje się rozwiązać sprawę przypadkiem - przestępca, dostarczający skradzione precjoza, zostaje spłoszony przez tajniaka (jak widać - niezbyt tajnego) i podrzuca wisior do torebki przypadkowej panience, skanując przy okazji jej dowód (jak widać, usunięcie adresu z dowodu nie jest takim głupim posunięciem). Panienka wisior gubi, co zapoczątkowuje ciąg wydarzeń prowadzący do odkrycia zwłok i rozwiązania śledztwa (z niemałym współudziałem zaciągającego taksówkarza pochodzenia kresowego).
Drugoplanowo pojawiają się ciekawe postaci kobiet - luksusowa prostytutka Markiza, czekająca na odsiadującego wyrok Siemaszkowa (wysyłająca przez 4 lata do wiezienia paczki żywnościowe) czy opiekująca się cwaniaczkiem Rajmundem Magdalena, traktująca przestępstwa ukochanego jako nieuleczalną chorobę.
Widome oznaki luksusu: winiak w luksusowym barze hotelu Continental (dwa winiaki plus sok pomarańczowy - 83 zł), włoski garnitur, koszula z jedwabnej popeliny szyta na miarę, woda po goleniu Yardleya (za 10 dolarowych bonów w Peweksie) oraz złoty zegarek Patka (kradziony).
Się pali: egipskie (18 zł paczka).
Złote myśli: Ot, widzisz pan, nie chwal dnia z rana, a baby do śmierci.
Inne tej autorki tutaj.
#42 Artur Morena - Arlekin
Spis osób:
- Ava - solistka Opery Wielkiej, urodziła się, żeby tańczyć i zachwycać
- Michał Gabriel - reżyser, znika punktualnie o 21:37 (przypadek?)
- Henryk Doliński - krytyk muzyczny, właściciel willi, którą kupiła mu siostra, wdowa po rodezyjskim milionerze
- Klaudiusz Sawa - wujek Avy, łowca dzikich zwierząt i hodowca jadowitych węży
- Leon Waleń - wiolonczelista, najlepszy z najlepszych
- Artur Morena - znajomy dziennikarz Avy, przypadkiem narrator
- kapitan Anioł - ma katar i słabość do Moreny
Autor, dziennikarz Morena, zostaje wezwany do luksusowej willi krytyka muzycznego przez Avę, primabalerinę tuż po tym, jak reżyser oczekiwanej premiery baletowej, Romea i Julii, został znaleziony martwy w basenie. Okazuje się, że wypadł z okna z pokoju, w którym wszyscy byli - Ava, krytyk muzyczny (dawny kochanek Avy), wiolonczelista (aktualny kochanek Avy) oraz wuj Avy (też prawdopodobnie w niej kiedyś zakochany, o tempora, o mores). Problem w tym, że śmierć reżysera nikomu nie przynosi korzyści. Milicjant prowadzący śledztwo niedwuznacznie sugeruje, że zbrodnia była pomyłką i za chwilę pojawią się kolejne zwłoki. I rzeczywiście.
To bardzo zła książka, pełna artystycznej egzaltacji i peror zarówno o istocie sztuki i celu krytyki sztuki, jak i o konstrukcji powieści kryminalnych. W tle tzw. bohema, pijąca drogie alkohole i paląca drogie papierosy (milicjant Anioł dziękuje za Carmeny, bo stać go na sporty).
Się pije: kubański ojen, włoskie chianti.
Się słucha: Juliette Greco.
Bawiąc-uczyć: klasyfikacja jadowitych węży, czasy w języku włoskim.
Inne tego autora tutaj.
Inne z tego cyklu tutaj.
#29
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 4, 2018
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
panie, 2018, kryminal
- Komentarzy: 2
Moje dziecko, mimo że zodiakalna Panna, jest wodnikiem albo syreną - uwielbia się moczyć i nie ma opcji, że omijamy jakikolwiek basen. Rozczarowane temperaturą Bałtyku (dzieci są wytrzymałe, ale jednak nie na tyle, żeby w maju wejść do lodowatej wody) zdecydowanie lobbowało za ciepłym. A że pojechaliśmy w tereny kąpielisk, Ostseetherme okazały się idealne również dla mnie, nieco zmęczonej intensywnością ostatnich dni. Termy mieszczą się w Heringsdorfie (zwanym Śledziowem) i tuż obok mają wieżę widokową (za marne euro od osoby).
PS Dementuję plotki, jakobym się zdrzemnęła w termach na leżaku, kiedy reszta rodziny pływała i była w łaźni parowej. Czytałam i może na chwilę przymknęłam oko.
GALERIA ZDJĘĆ.
Świnoujście niestety z braku czasu i ogarnięcia nie dostało wystarczającej uwagi, a szkoda. Skupiona głównie na opcji niemieckiej, po stronie polskiej bywałam popołudniami, przy okazji spożywczej. Przepiękna plaża, wiatrak na końcu falochronu, spacer wzdłuż Świny koło fortów, Park Zdrojowy, promenada wzdłuż plaży - i to by było na tyle. Podjęłam nawet heroiczną próbę obejrzenia o poranku kościoła z zawieszoną pod sufitem korwetą (o poranku, bo tylko ja miewam ataki alergii, reszta śpi), ale poszłam do innego kościoła (nie mam nic na swoje usprawiedliwienie) i nic nie zobaczyłam. Podobnie wyszło z próbą dotarcia do kawiarni z punktem widokowym na wieży dawnego kościoła luterańskiego - młodzież zobaczyła plac zabaw, a potem jednak wszyscy uznali, że są głodni. I tak, o.
GALERIA ZDJĘĆ.
Restauracje:
- San Francisco Cafe & Restaurant, Uzdrowiskowa 16 - ryby i kuchnia europejska
- Cafe Amsterdam - Uzdrowiskowa 12 - śniadania
- Czuć miętą - Uzdrowiskowa 20 - lody i gofry
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 3, 2018
Link permanentny -
Tagi:
uznam, niemcy, swinoujscie, heringsdorf, polska, majowka2018 -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Komentarzy: 2
Do Pennemünde, leżącego na północy wyspy Uznam, pojechaliśmy głównie po to, żeby wejść na łódź podwodną. Luźno też planowaliśmy zwiedzanie muzeum Historyczno-Technicznego, mieszczącego się w starej elektrowni. Na miejscu okazało się, że radziecki okręt podwodny z lat sześćdziesiątych, zwany Juliett, aktualnie ma przerwę techniczną i nie można na niego wejść, zaś samo ogromne muzeum II wojny światowej, zimnej wojny i podboju kosmosu zostało oprotestowane przez młodzież, której niebacznie zdradziłam, że następną atrakcją jest farma motyli. Rookie mistake, nie powtarzajcie tego błędu. Obejrzeliśmy łódź z zewnątrz po konsultacjach z sympatycznym panem ze sklepiku z pamiątkami, z którym usiłowałam konwersować moją podłą niemczyzną, po czym - nauczeni doświadczeniem - skorzystaliśmy z lokalnej gastronomii, ponieważ śniadanie się zdążyło przez 35 minut podróży strawić i wszyscy stwierdzili, że są głodni. Lokalna gastronomia jest niedroga, mieści się albo na stateczkach albo w budach opodal i ma absolutnie obłędnego śledzia w bułce (inni wybrali curry wursta albo frytki). Po drugiej stronie portu, w którym można spędzić sporo czasu, kręcąc się dookoła stojących łodzi (pąkle! są oblepione przez pąkle!), jest malutkie Muzeum Morskie z modelami statków, zabawkami i makietami oraz radzieckim okrętem do zwiedzania. Okręt z jednej strony czekającą na motyle marudę zachwycił, z drugiej nieco przestraszył, bo ciasno, ciemno i mnóstwo zakamarków. Zdecydowanie warto na dłużej (i nie mówić młodzieży, co potem).
Więcej: Muzeum Historyczno Techniczne - niestety, strona teoretycznie po polsku, ale tłumaczona chyba autotranslatorem; łódź podwodna. Tu pierwszy raz natknęliśmy się na parkowanie z plakietką - trzeba kupić na stacji benzynowej niebieski kartonik z "zegarem" i można parkować darmo w ramach dozwolonego limitu. Nie zsynchronizowałam tego zakupowo, więc - jak zwierzęta - wrzucaliśmy nieekonomicznie euro do parkomatu.
W Trassenheide główną atrakcją jest wprawdzie Dom na głowie, ale z lenistwa (to miał być leniwy wyjazd, dużo siedzenia na plaży i patrzenia w horyzont, tak?) i ze względu na młodzież wybraliśmy farmę motyli. Przemiłe miejsce o tropikalnym klimacie (wilgotno, gorąco, duszno), umieszczone w dużej hali, pełne zieleni, egzotycznych kwiatów i latających swobodnie motyli. Nieco chłodniej jest na wystawie owadów - w gablotkach setki egzemplarzy - i w insektarium, gdzie w akwariach są żywe owady (również pająki, brr) i gady. Cena biletu jest dość słona, ale w ramach opłaty można odwiedzić placówki w innych miastach: Świat Minerałów w Heringsdorfie i Galerię Szkła w Zinnowitz.
Więcej: strona farmy, Wiesenweg 5, Trassenheide.
Zinnowitz to kurort letni, z piękną (prawie 3 kilometrową) piaszczystą plażą. Przy ponad 300-metrowym molo można zjechać pod wodę w podwodnej gondoli - sporym pomieszczeniu w stylu kawiarni, które całkowicie zanurza się pod wodę. Teoretycznie podczas zanurzenia ogląda się podwodne życie Morza Bałtyckiego (zwanego tu Ostsee, Morzem Wschodnim), ale w praktyce widać tylko zielonkawą, mętną wodę. Podobno w słoneczny letni dzień widać coś więcej, niestety w nieco pochmurne majowe popołudnie nie było widać zupełnie nic, aczkolwiek absurdalnie i tak jest to emocjonujące. Całość trwa ok. 40 minut, sympatyczny przewodnik opowiada cudności, niestety tylko po niemiecku, oraz - ponieważ niewiele widać - odbywa się krótki seans filmu 3D o tym, co można by zobaczyć pod powierzchnią Bałtyku, gdyby było jaśniej i woda mniej mętna (oczywiście również po niemiecku). Poza tym Zinnowitz wygląda jak wszystkie nadmorskie, śliczne miasteczka - promenada, kosze, plaża, muszelki. Nie zostaliśmy na obiad, chociaż parę restauracji było zachęcające, bo zlokalizowaliśmy w Heringsdorfie uroczą restaurację hinduską (niestety nie mogę jej zlokalizować w internecie, w każdym razie jest przy przelotówce).
Strony i adresy:
GALERIA ZDJEĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 2, 2018
Link permanentny -
Tagi:
peenemuende, niemcy, trassenheide, heringsdorf, uznam, zinnowitz, majowka2018 -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Komentarzy: 3
Tytułem krótkiego wstępu - Świnoujście traktowaliśmy głównie (niestety, ale o tym później) jako bramę do niemieckiej części Uznamu. Tuż za uroczo umowną granicą można było jechać wzdłuż wybrzeża (albo iść plażą do pierwszych trzech, bo są w odległości spacerowej), mijając Ahlbeck, Heringdorf, Bansin, Koserow, Zinnowitz, Trassenheide i docierając wreszcie do Peenemünde. Drugą trasą, w kierunku wsi Kamminke, można zrobić umowne kółeczko, odwiedzając Zamek Stolpe, Ogród Botaniczny pod Usedom, Zamek Wodny w Mellenthin, Raj papug/Świat Guliwera w Pudagli, a do Świnoujścia wracając wzdłuż wybrzeża.
Granica z mostkiem / Granica bez mostka
Zamek Stolpe to rezydencja położona na wschód od miasta Usedom. Piękny przykład, jak można dbać o zniszczone w czasach NRD zabytki. Z zamku wypruto wszystko, co przypominało, że to zamek - wieżyczki, stolarkę, ozdoby - korzystając tylko z samej bryły. Od 1996 roku gmina sukcesywnie odnawia zamek, dodając kolejne pokoje. Można go zwiedzać prawie w całości (darmo, jest skrzyneczka na dobrowolne datki), jeśli nie odbywają się w nim akurat biletowane imprezy kulturalne. Z dwóch wieżyczek o krętych schodach, od wspinania na które bolą łydki i ten miesięń z tyłu uda, jest widok na sielską okolicę, na parterze jest kawiarenka, a na piętrze i poddaszach mała galeria sztuki, antykwariat i wyposażone w meble z epoki pokoje rodziny hrabiowskiej. W budynku obok otwarta również pomiędzy lanczem a obiado-kolacją restauracja, zatrzymaliśmy się tylko na kawę i ciastko dla Mai (a potem żałowałam, bo koło 16 ciężko było cokolwiek znaleźć; już kolejnego dnia nauczyłam się, że mniejszy posiłek koło 12:30-13 zdecydowanie poprawia dobrostan).
W Pudagli jest tzw. atrakcja turystyczna - Świat Guliwera, do której podjechaliśmy trochę na zasadzie "no, skoro jest po drodze", okazała się zawierać w pakiecie papugarnię, która okazała się główną atrakcją wyjazdu (oczywiście oprócz samobieżnej kosiarki, ale o tym wkrótce). W niedużej hali fruwa kilkadziesiąt papug, które można nakarmić, chętnie wchodzą na rękę czy ramię, a jeszcze chętniej zaczynają obgryzać wszystko, co błyszczące - TŻ stracił część skuwki przy sznurku od kaptura. Sam Świat Guliwera - gipsowa makieta ogromnej postaci (do której można wejść i posłuchać bicia gipsowego serca czy dotknąć gipsowej trzustki), kilka dużych grzybów, guliwerowe gadżety adekwatnej wielkości - specjalnie nie powala, atrakcja raczej dla młodszych dzieci. Dla nieco starszych jest skakalnia, a dla rodziców hamaki, żeby odczekali, aż młodzież się wyskacze, okazjonalnie odpluwając drobnym piaskiem, bo akurat tego dnia dotkliwie wiało i pył potem zmywałam zewsząd, gdzie mógł się dostać - brwi, uszu czy nasmarowanych oliwką skórek przy paznokciach.
Ahlbeck to pierwsze, patrząc od polskiej granicy, z tzw. cesarskich uzdrowisk (Kaiserbäder) - piękne nadmorskie miasteczko z konsekwentnie niską zabudową, z szeroką plażą z białym piaskiem, absurdalnie prawie pustą w porównaniu z zatłoczonym Świnoujściem, gdzie i Polacy i Niemcy. Przyznam, że są dość podobne do siebie - zbudowane na podobnym planie, z podobną architekturą, różnią się długością molo, tabliczką na końcu (bardzo przydatne!). Wszystkie - równo - są idealne na nic-nie-robienie: siedzenie na plaży (jak się uda złowić kogoś od wynajmu koszy - to w koszyku), spacer po molo, przejście się po deptaku, lody, bułkę ze śledziem (o czym więcej za moment) czy kolację.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 1, 2018
Link permanentny -
Tagi:
niemcy, uznam, pudagla, ahlbeck, stolpe, majowka2018 -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj
Rzutem na taśmę (dwa dni przed zakończeniem - jeszcze jutro i pojutrze zdążycie) udało mi się wreszcie zobaczyć wystawę grafik, kolaży i zdjęć Beksińskiego ojca. Wstyd przyznać, dopiero po kilkunastu latach trafiłam do Galerii na Dziedzińcu Sztuki, mimo setek razy, kiedy przechodziłam obok. Wystawa to trzy sale ze zdjęciami i reprodukcjami, interaktywna aplikacja z czterema obrazami, które można zobaczyć "od wewnątrz" (z efektami dźwiękowymi) i prezentacje wideo z zarejestrowanymi fragmentami (auto)wywiadów z artystą. Maja zrezygnowała szybko z interaktywnej prezentacji, chyba nieco przestraszona fragmentem "Pełzającej śmierci", ale mimo pewnego nagromadzenia treści gore grafiki ją ciekawiły. Mnie, niezależnie, najbardziej interesowała architektura.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 28, 2018
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
sztuka, stary-browar
- Skomentuj
Zwyczajne, mówiła Ciotka Lidia, to to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Teraz może się wam to nie wydawać zwyczajne, ale po jakimś czasie się wyda. To się stanie zwyczajne.
Bezimienna Podręczna, zwana Fredą ("należąca do Freda"), opisuje zdawkowo, w jaki sposób ze studentki, żony i matki w ciągu trzech lat stała się jednym z elementów opresyjnego systemu kastowego. Zmiany wprowadzano najpierw w sposób niedostrzegalny, krok po kroku zabierając kobietom kolejne prawa ("utrzymaliśmy kompromis aborcyjny, sukces"), dostęp do kont bankowych, możliwość pracy, wreszcie ubezwłasnowolniając i zamykając w obozach, skąd można było wyjść jedynie jako Podręczna albo zostać przeniesiona do Kolonii (ciężkie roboty). Podręczne, wedle jednego z kontrowersyjnych ustępów Biblii, służyły jako surogatki dla bezpłodnych Żon majętnych obywateli; inwigilowane i pozbawione możliwości ucieczki czy nawet swobodnego kontaktu z kimkolwiek. Freda jest posłuszna (bo musi), ale ciężko jej wyprzeć z pamięci, że kiedyś nosiła dżinsy, jeździła na rowerze, pracowała, spędzała czas z córką, mężem czy przyjaciółką. Odkrywa w żałośnie pozbawionym jakichkolwiek unikalnych cech pokoju napis, wyskrobany przez poprzednią bezimienną Podręczną, "nolite te bastardes carborundorum" (nie daj się zgnębić sukinsynom), co daje jej nadzieję, że może jest wyjście z sytuacji.
Czytając, zastanawiałam się, czemu tak bardzo zirytowała mnie ta książka przed laty (odrzucając poniekąd relewantny argument, że byłam młoda, głupia i do psa podobna) i wyjaśniło mi się to, kiedy dojechałam do "posłowia", będącego żartobliwym podsumowaniem konferencji naukowej odbywającej po kilkuset latach od opisanych przez Podręczną wydarzeń. Między dywagacjami "co na lancz" i "kiedy kawa", zebrani naukowcy rozważają, czy znalezione dokumenty są sfabrykowane (za czym przemawia niemożność zweryfikowania jakiejkolwiek z osób opisanych), czy też realne (za czym z kolei przemawia fakt, że z tamtego okresu zachowało się dramatycznie mało źródeł pisanych ze względu na ograniczenia praw kobiet). I to dolepione na ślinę podsumowanie psuje wymowę wcześniejszej, dramatycznej, opowieści, urywającej się znienacka (czy uciekła, czy odzyskała córkę, co rozwaliło Gilead, jak mógł w ogóle funkcjonować otoczony demokracją, z której turyści przyjeżdżali oglądać kobiety jak zwierzęta w zoo).
Dziś książka uderza w miękkie zwłaszcza w aktualnej sytuacji politycznej, pokazując, jak niewiele trzeba, żeby zamiast demokracji zaczął rządzić terror (udany zamach na rząd, błyskawicznie przegłosowane ustawy, wprowadzenie stanu wojennego, zamknięcie granic i natychmiastowe wyroki). Uderza w miękkie tym mocniej, jeśli się jest rodzicem córki. Świat Gileadu sprzedawany jest jako idylla kobiet - są bezpieczne (a jeśli tego nie czują, w Szkole Podręcznych pokazywane im są dokumenty pokazujące wcześniejsze uprzedmiotowienie i przemoc wobec kobiet), nie są zmuszane do pracy, utrzymują je mężowie, te płodne mogą spełniać się w najszczytniejszym celu - rodzenia dzieci, a dodatkowo zdejmuje się z nich konieczność opieki nad potomstwem (zabierając im dzieci i oddając zamożnym Żonom), te niepłodne mogą zajmować się domem, do czego są przeznaczone. Absurdalnie, to nie mężczyźni są najbardziej restrykcyjnymi strażnikami, to same kobiety pilnują się nawzajem, żeby żadna nie opuściła "bezpiecznej strefy".
Inne tej autorki tutaj.
#28
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 24, 2018
Link permanentny -
Tagi:
panie, sf-f, 2018, kanada -
Kategoria:
Czytam
- Komentarzy: 6
Eksplorując temat krótkich seriali komediowych, weszłam w niszowe brytyjskie (Netflix). Zaleta - króciutkie (zwykle 6 odcinków) sezony, wada - najczęściej kończą się po jednym sezonie. W przeciwieństwie do telewizji amerykańskiej, nie ma cenzury, zwroty fabularne bywają absolutnie zaskakujące, a aktorzy niekoniecznie są z równym zgryzem.
Crashing to jednosezonowa opowieść o grupce ludzi, mieszkających legalnie (jako "opiekunowie budynku") w opuszczonym szpitalu. Sporo gagów związanych z lokalizacją, ale wątkiem przewodnim jest kryzys w związku Kate i Anthony'ego, kiedy do szpitala wprowadza się Lulu, przyjaciółka Anthony'ego z czasów szkolnych.
Loaded opowiada o spełnieniu marzenia większości pracowników start-upu: ktoś firmę wykupił i na koncie lądują grube miliony. Czterech kolegów - geek Ewan, frontman Leon, inżynier Josh i element chaosu Watto - dostają po 15 milionów funtów i są absurdalnie szczęśliwi, każdy na swój sposób (np. Leon kupuje helikopter oraz z wynajętym zespołem a capella jeździ do domów ludzi, do których miał żal, a tam elegancko odziani panowie śpiewają frazę "F*ck you"). Niestety, szybko się okazuje, że mimo pieniędzy (jeszcze szybciej się rozchodzących) są i wady - Casey, amerykańska szefowa rodem z piekła oraz konieczność wypuszczenia nowej wersji gry; do tego życie prywatne każdego z panów nie jest do końca satysfakcjonujące. Nieco nachalną tezę, że pieniądze szczęścia nie dają, można przeboleć, bo serial jest doskonale zabawny, zwłaszcza dla nerdów.
Chewing gum, dziejący się w londyńskiej dzielnicy biedoty, rozłożył mnie na łopatki. 24-letnia Tracey, wychowana w ortodoksyjnym kościele, jest dziewicą, mimo że ma narzeczonego. Kiedy odkrywa, że oziębłość partnera to efekt jego homoseksualizmu, decyduje się wziąć sprawę we własne ręce i poznać życie we wszystkich aspektach. Szybko zdobywa chłopaka, próbuje erotycznego trójkąta, zostaje wyrzucona z domu, trafia na orgię, uwodzi ją własny kuzyn, zażywa narkotyki, o mało co nie zostaje bohaterką erotycznej fotografii specjalnego gatunku, ale utrata dziewictwa wcale nie jest taka łatwa, jeśli - dzięki jednotorowemu wychowaniu - człowiek zupełnie nie klei, o co chodzi. Bogaty drugi plan - matka z misją kapłańską, zazdrosna siostra, nieszczęśliwa w związku przyjaciółka, ekstrawertyczny gej oraz londyński proletariat płci obojga.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 22, 2018
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj
Chciałam zacząć od tego, że uległam podszeptowi złego i wybrałam się z dzieckiem (i piętnastoma innymi dziećmi, klasa III szkoły podstawowej) na wycieczkę. Ale to nie tak, że był to tylko podszept, bo i tak w kwietniu musiałam wybrać zaległy urlop i uzyskałam w ten sposób marzenie korpoludka, czy czterodniowy tydzień z wolnymi piątkami oraz zwyczajnie przyszło me dziecko, zrobiło oczka jelonka Bambi i zapytało, czy nie pojadę. To pojechałam. Centrum Edukacji Regionalnej i Przyrodniczej w Mniszkach to zespół folwarków, w których dla młodszych dzieci odbywa się szereg warsztatów z szeroko pojętej etnografii - wyplatanie z wikliny, pisanie gęsim piórem, pranie (hit również wśród chłopców), lepienie z gliny i toczenie na kole garncarskim. Podejrzewam, że tak z ulicy nie da się wjechać i zwiedzić, najwyżej z zewnątrz plus - jeśli się nie ma wielkiego zamiłowania do folkloru - całość jest do obejrzenia w pół godziny, bo tematyka raczej nie dla dorosłych.
Jak na kwiecień - upalnie, szczęśliwie większość zajęć odbywała się w cienistych i chłodnych salach. Zapanowanie nad wrzeszczącą i rozbiegającą się jak stado królików czeredą było ogarnialne, zwłaszcza że oprócz mnie była trójka dorosłych, z czego dwie osoby z wykształceniem i praktyką pedagogiczną. Problemem okazał się dojazd autobusem. Droga do była jeszcze całkiem względna - dzieci wyspane, zajęte spożywaniem zabranego drugiego śniadania i obczajaniem wyposażenia autokaru, natomiast z powrotem przypomniałam sobie, czemu nie jestem fanką wycieczek zorganizowanych. Jedno dziecko śpiewa jedną piosenkę. Drugie i trzecie dziecko śpiewają inną. Czwarte dziecko śpiewa cały czas to samo w kółko. Piąte powtarza "No to jedziemy autokarem" i symuluje karabin maszynowy za pomocą opuszczania podłokietnika (tu już mi opadło i zasugerowałam, że jeśli jeszcze raz strzeli z karabinu, to urwę mu uszy). Szóste, siedzące z tyłu, kopie w mój fotel. Kolejne się biją. Jeszcze następne symulują odgłosy wymiotów, bo podobno ktoś tam dalej kiedyś miał chorobę lokomocyjną. Jest gorąco, stoimy w korku w Przeźmierowie, a jeszcze nie dojechałam do ostatnich siedzeń, gdzie wszyscy się przekrzykują. Udało mi się nawet przeczytać kawałek Żulczyka, ale nie wiem, czy wiele zapamiętałam. W każdym razie widoki ładne.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 20, 2018
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
mniszki, polska
- Komentarzy: 1