Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Zwyczajne, mówiła Ciotka Lidia, to to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Teraz może się wam to nie wydawać zwyczajne, ale po jakimś czasie się wyda. To się stanie zwyczajne.
Bezimienna Podręczna, zwana Fredą ("należąca do Freda"), opisuje zdawkowo, w jaki sposób ze studentki, żony i matki w ciągu trzech lat stała się jednym z elementów opresyjnego systemu kastowego. Zmiany wprowadzano najpierw w sposób niedostrzegalny, krok po kroku zabierając kobietom kolejne prawa ("utrzymaliśmy kompromis aborcyjny, sukces"), dostęp do kont bankowych, możliwość pracy, wreszcie ubezwłasnowolniając i zamykając w obozach, skąd można było wyjść jedynie jako Podręczna albo zostać przeniesiona do Kolonii (ciężkie roboty). Podręczne, wedle jednego z kontrowersyjnych ustępów Biblii, służyły jako surogatki dla bezpłodnych Żon majętnych obywateli; inwigilowane i pozbawione możliwości ucieczki czy nawet swobodnego kontaktu z kimkolwiek. Freda jest posłuszna (bo musi), ale ciężko jej wyprzeć z pamięci, że kiedyś nosiła dżinsy, jeździła na rowerze, pracowała, spędzała czas z córką, mężem czy przyjaciółką. Odkrywa w żałośnie pozbawionym jakichkolwiek unikalnych cech pokoju napis, wyskrobany przez poprzednią bezimienną Podręczną, "nolite te bastardes carborundorum" (nie daj się zgnębić sukinsynom), co daje jej nadzieję, że może jest wyjście z sytuacji.
Czytając, zastanawiałam się, czemu tak bardzo zirytowała mnie ta książka przed laty (odrzucając poniekąd relewantny argument, że byłam młoda, głupia i do psa podobna) i wyjaśniło mi się to, kiedy dojechałam do "posłowia", będącego żartobliwym podsumowaniem konferencji naukowej odbywającej po kilkuset latach od opisanych przez Podręczną wydarzeń. Między dywagacjami "co na lancz" i "kiedy kawa", zebrani naukowcy rozważają, czy znalezione dokumenty są sfabrykowane (za czym przemawia niemożność zweryfikowania jakiejkolwiek z osób opisanych), czy też realne (za czym z kolei przemawia fakt, że z tamtego okresu zachowało się dramatycznie mało źródeł pisanych ze względu na ograniczenia praw kobiet). I to dolepione na ślinę podsumowanie psuje wymowę wcześniejszej, dramatycznej, opowieści, urywającej się znienacka (czy uciekła, czy odzyskała córkę, co rozwaliło Gilead, jak mógł w ogóle funkcjonować otoczony demokracją, z której turyści przyjeżdżali oglądać kobiety jak zwierzęta w zoo).
Dziś książka uderza w miękkie zwłaszcza w aktualnej sytuacji politycznej, pokazując, jak niewiele trzeba, żeby zamiast demokracji zaczął rządzić terror (udany zamach na rząd, błyskawicznie przegłosowane ustawy, wprowadzenie stanu wojennego, zamknięcie granic i natychmiastowe wyroki). Uderza w miękkie tym mocniej, jeśli się jest rodzicem córki. Świat Gileadu sprzedawany jest jako idylla kobiet - są bezpieczne (a jeśli tego nie czują, w Szkole Podręcznych pokazywane im są dokumenty pokazujące wcześniejsze uprzedmiotowienie i przemoc wobec kobiet), nie są zmuszane do pracy, utrzymują je mężowie, te płodne mogą spełniać się w najszczytniejszym celu - rodzenia dzieci, a dodatkowo zdejmuje się z nich konieczność opieki nad potomstwem (zabierając im dzieci i oddając zamożnym Żonom), te niepłodne mogą zajmować się domem, do czego są przeznaczone. Absurdalnie, to nie mężczyźni są najbardziej restrykcyjnymi strażnikami, to same kobiety pilnują się nawzajem, żeby żadna nie opuściła "bezpiecznej strefy".
Inne tej autorki tutaj.
#28