Uwaga, lektura poniższego może zepsuć oglądanie filmu lub czytanie książki.
Do pięknej, nieco zapuszczonej willi gdzieś w północnych Włoszech, zamieszkałej latem przez włosko-amerykańskiego profesora z rodziną, przyjeżdża Oliver, kolejny doktorant na wakacje. Pomóc profesorowi w papierowej robocie, napisać kawałek swojej książki, odpocząć. Taka doroczna tradycja. Elio, 17-letni syn profesora, czeka na niego niechętnie, bo to oznacza, że musi opuścić swój pokój i przenieść się do mniejszego. Nie pomaga też pierwsze spotkanie z Oliverem, który przesypia część dnia, wydaje się być dość arogancki i przekonany o własnej ważności, a przy tym starszy od kilka lat od Elio, który czuje się ciągle jak dzieciak. Wszyscy - domownicy, przyjaciele rodziny, sąsiedzi, równolatkowie Elio - wszyscy uwielbiają Olivera, rozsiewającego niezobowiązująco swój amerykański urok. Elio podejrzewa, że Oliver sypia z dziewczętami, które się koło niego kręcą; absurdalnie, zaczyna być o to zazdrosny, chce, żeby to z nim Oliver spędzał czas. Wyczuwa, że i że strony Olivera jest zainteresowanie, ale nie umie go rozgryźć. Przez większość wakacji gra w grę, w którą grają wszyscy zakochani - jak nie być tym, który musi zrobić pierwszy krok, jak nie narazić się na śmieszność, źle odczytując sygnały drugiej strony (wszak może miłość jest jednostronna), jak zachowywać się na tyle niezobowiązująco, żeby otoczenie nie zauważyło[2]. W tle leniwy, sielski początek lat 80., upalne włoskie lato, sady z brzoskwiniami, jezioro i ogromny wpływ antycznej kultury.
To prześliczna, pastelowa historia coming to age, o dojrzewaniu do miłości i związku; TŻ już z offu dodał, że w takich pięknych okolicznościach przyrody to on i w koniu by się zakochał, ja tylko zarezerwowałam w Umbrii wakacje (ale na wszelki wypadek będę unikać koni). Film skupia się na wspólnym lecie superinteligentnego, ale zaskakująco dziecięcego Elio i pokrywającego nieśmiałość brawurą Olivera, starszego, ale jednocześnie z większym bagażem emocjonalnym i kulturowym. Książka wychodzi trochę dalej - po trudnej rozmowie w święto Chanuka (na której kończy się film), pokazuje kolejne spotkania Elio i Olivera, kilkadziesiąt lat później. Wbrew temu, że narratorem jest Elio, po rozstaniu z Oliverem niewiele wiadomo o jego życiu, w przeciwieństwie do życia Olivera, nieustająco obecnego w myślach Elio. Czy obaj są szczęśliwi? Czy mogliby być równie, a może bardziej szczęśliwi, gdyby spróbowali być razem? Czy letnia miłość, pierwsze zaślepienie, oderwane od kontekstu i narażone na codzienność, miałoby szansę przetrwać?
Poza pięknymi obrazami (ta willa! to miasteczko! ta przyroda!) świetna jest muzyka. Leniwa, wpadająca w ucho, zgrabnie łącząca się z hitami lat 80., granymi w radio i podczas imprez. Przypomina mi ścieżkę dźwiękową do "Garden State" czy amerykańskiego remake'u "Apartamentu", coś, co zostaje na dłużej w uchu po filmie.
[1] Absolutnie nie rozumiem, po co polscy dystrybutorzy zepsuli znaczący przecież tytuł (zamieniając "Call Me by Your Name" na bezpłciowe "Tamte dni, tamte noce", zwłaszcza że film zrezygnował z perspektywy narracyjnej dorosłego Elio). Oliver proponuje Elio, żeby mówili do siebie nawzajem swoimi imionami, żeby każdy z nich stał się tym drugim, piękniejszym i lepszym od siebie.
[2] Ależ oczywiście, że spostrzegawczy i czuli rodzice widzą. Jest kilka analiz, w których wskazane są sceny, pokazujące, że matka Elio wiedziała, ale pozostała z boku, ale przede wszystkim jest piękna scena rozmowy z Elio z ojcem, który jest pełen zrozumienia i wsparcia, bez szyderstw i wzmacniających, ale deprecjonujących uproszczeń:
Zazdroszczę ci. Większość rodziców na moim miejscu liczyłaby na to, że wszystko rozejdzie się po kościach albo modliłaby się, żeby ich syn szybko stanął na nogi. Ale ja nie jestem takim rodzicem. Jeśli jest ból, pielęgnuj go, a jeśli jest płomień, nie zdmuchuj go, nie obchodź się z nim brutalnie. Ból rozstania potrafi być straszny, a patrzenie, jak druga strona zapomina, jeszcze go pogłębia. Chcąc jak najszybciej zapomnieć, wyrywamy z siebie mnóstwo uczuć i każdej następnej osobie mamy mniej do zaoferowania, a w wieku trzydziestu lat jesteśmy bankrutami. Ale nic nie czuć, żeby nie musieć czuć – co za marnotrawstwo!
Inne tego autora:
#7 (chociaż chronologicznie to #10, ale mam zaległości)
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 26, 2019
Link permanentny -
Tagi:
2019, beletrystyka, panowie -
Kategorie:
Czytam, Oglądam
- Skomentuj
Don Rumata jest znanym szaławiłą, szeroko znanym w królestwie Arkanaru, bogatym, odważnym, z koneksjami i poza układami. Obserwuje z niechęcią, jak ubożejący kraj powoli przechodzi przez prąd pokrewny europejskiemu średniowieczu - uczeni, zwłaszcza lekarze, i pisarze albo zostają złamanymi akolitami rozpasanej i prymitywnej władzy, albo giną w mękach. Don Rumata próbuje temu zapobiec, nie szczędząc środków na ratowanie najcenniejszych ludzi kultury i nauki czy buntowników, wywożąc ich czasem helikopterem. Bo don Rumata to ziemski, XXI-wieczny antropolog, który dzięki rozwojowi techniki i podróży kosmicznych może obserwować na żywym organizmie społeczeństwa z innych planet, uczestnicząc w lokalnym życiu. Nie wolno mu jednak ani się wtrącać, ani niczego zmieniać (więc, jak widać, te małe, zwykle nocne akcje, są realizowane nieco poza protokołem). Mimo częstokroć humorystycznego podejścia i ironicznej obserwacji, to ponura opowieść o teście na człowieczeństwo. Czy da się być bezstronnym obserwatorem, kiedy na twoich oczach giną tysiące niewinnych ludzi, przewala się fala bezmyślnego okrucieństwa, a za chwilę świat zaleje fala podobna do tej, która cofnęła Europę o setki lat? (Nie jest to tytuł, ale odpowiedź jest oczywista).
Kolejna książka, co to na pewno przeczytałam, a jednak nie. A warto, bo autorzy chytrze budują obraz społeczeństwa arkanarskiego - gnijącego, tonącego w pijaństwie, z brakiem perspektyw i władzą tępiącą wiedzę i ludzi inteligentnych brutalnymi metodami. Ludzie posądzeni o niesprzyjanie władzy (tej jawnej i tej "szarej", o której jednak wszyscy wiedzą), znikają bez śladu. Chytrze budują, bo kto w książce science-fiction odczyta rosyjską historię (choć może to kwestia odważniejszego tłumaczenia, ale don Rumata nazywa kraj dosłownie "Komunistyczną Republiką Arkanaru”, komentując zachodzące w imperium przemiany społeczno-polityczne.
Na jego palcach... Nie, to nie była krew - to tylko ślad po poziomkach.
Inne tego autora tutaj.
#6
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 23, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, panowie, rosja, sf-f
- Skomentuj
Bohaterów widzimy niedługo po tym, jak skończyła się (dramatycznie) akcja "Żniw zła". Cormoran śpieszy się na ślub Robin, Robin - mimo wysiłków cieszenia się tym dniem - jest zmęczona i smutna aż do momentu, kiedy widzi Cormorana. On chce ją przyjąć z powrotem do pracy, ona chce wrócić, tylko Matthew (już mąż Robin) jest zły. Chwilę potem wściekła jest też Robin, kiedy dowiaduje się, że jej małżonek izolował ją od kontaktów z byłym szefem, grzebiąc ukradkiem w jej telefonie. Zostawiając na chwilę na boku kwestie burzliwego związku Robin, z dwóch stron do agencji Strike'a trafia sprawa: pojawia się ewidentnie zaburzony młody człowiek, powtarzając coś o morderstwie sprzed lat, po czym znika, a niedługo potem jeden z ministrów chce śledztwa w sprawie szantażu[1], a szantażuje go brat zaburzonego młodego człowieka. Robin zmienia się nie do poznania przez założenie szkieł kontaktowych i ściągnięcie obrączki, incognito rozgląda się w kuluarach ministerstwa, bo mąż posłanki z sąsiadującej kancelarii ma być w sprawę uwikłany. Cormoran zrywa ścięgno w amputowanej nodze, opiekuje się nim jego aktualna dziewczyna, co prowadzi do wyznania miłosnego brzemiennego w skutki. Ba, wtem na drodze detektywa staje piękna Charlotte, jego wieloletnia flama, zamężna i w bliźniaczej ciąży, ale ciągle z chętką na powrót do dawnego związku. Śledztwo się zagęszcza, kiedy szantażowany minister zostaje znaleziony martwy. Agencja ociera się o świat wielkiej polityki, w tle przygotowania do Igrzysk Olimpijskich 2012 w Londynie, multi-kulti (muzułmanie i Polacy) i spora doza neokolonializmu.
Niestety, to całkiem miałka powieść. Wiele nitek gmatwa ją ponad miarę (w papierze książka ma ponad 600 stron), wprowadzono mnóstwo bohaterów, niektórych niespecjalnie potrzebnie. Wątek Cormoran - Robin jest jeszcze bardziej idiotyczny niż w poprzednich książkach. Oboje są w związkach, więc pieczołowicie ze sobą nie rozmawiają o niczym, co wykracza poza pracę. A i tutaj jest wiele niedomówień oraz niesmaku, zwłaszcza kiedy Robin (i inni milczący współpracownicy) odmawiają niepłatnej pracy w nadgodzinach i weekendy, bo mają - o tempora, o mores - życie prywatne.
[1] Przy czym klient uparcie nie chce zeznać, czym jest szantażowany (a wie o tym cała jego rodzina). Fascynuje mnie ogólnie idea przemilczania przez klienta podstawowych informacji, które pozwoliłyby na uniknięcie miotania się przez pół książki kilku osób.
Inne tej autorki tutaj.
#5
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 21, 2019
Link permanentny -
Tagi:
2019, panie, kryminal -
Kategoria:
Czytam
- Komentarzy: 2
To przerażający reportaż o kilkudziesięciu latach, podczas których kwitła kariera Wojciecha Kroloppa, dyrygenta i dyrektora Poznańskiego Chóru Chłopięcego, zwanego też Polskimi Słowikami. Na tle rywalizacji, na początku artystycznej, później już biznesowej i politycznej, dwóch chórów - Poznańskich Słowików Stuligrosza i Polskich Słowików Kurczewskiego/Kroloppa - autor pokazuje mechanizmy, które pozwoliły dyrygentowi na oplątanie Poznania siecią zależności, dzięki czemu nie było w niczym interesie odsunięcie go od pracy z dziećmi, nawet gdy wypływały doniesienia o zabieraniu młodszych nastolatków do łóżka, wkładaniu ręki w majtki czy namawianiu do masturbacji. Trudny temat, zwłaszcza że nawet rodzice chórzystów, zachwyceni karierami synów, nie próbowali problemu ruszyć. Po co psuć i tak kiepską atmosferę; mojego dziecka to nie spotka, bo ja pilnuję; to tylko dzieci, dzieci zmyślają; słowo przeciw słowu, nikt nie uwierzy; to nie moja sprawa, jakby coś się działo, to by więcej osób się zgłosiło - to niektóre z wyjaśnień, jakie padały po latach. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co działo się w głowie ojców, którzy - sami molestowani - zdecydowali się wysłać swoich synów w to samo miejsce, żeby dzieci poznały świat i zdobyły pozycję w życiu. Zaskakująco wiele osób stara się nawet po śmierci dyrygenta unikać mówienia o nim, w tym hierarchowie kościoła, chętnie wcześniej korzystający z występów chóralnych dla uświetnienia uroczystości w świątyniach.
Prominentną część książki zajmuje sam proces i zachowanie Kroloppa już po odkryciu, że ma AIDS; do samego końca utrzymywał fasadę niewinności, oblężonej twierdzy, skazanego na cywilną śmierć przez spisek. Jednak chyba najbardziej plugawym fragmentem jest wywiad z celebrytą Jacykowem, który bujnie opowiadał o erotycznych spotkaniach ze swoich czasów nastoletnich m.in. z Kroloppem, stanowiących nie lada atrakcję dla znudzonego nastolatka-geja. Ciężka to książka, czytałam ją kilka tygodni, przerywając na czas czytania innych książek.
Inne tego autora:
#4 (zaczęte w 2018)
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 20, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, panowie, reportaz
- Komentarzy: 5
Chciałam zacząć od tego, że teraz pojawiła się moda na fugę dysocjacyjną (patrz w kinach "Fuga" - widzieliście?), ale po krótkim sprawdzeniu wyszło, że zarówno Moriarty (2010) i O'Farrell (2012) trafiły do mnie akurat teraz zupełnym przypadkiem. Fabuły obu książek są lustrzanie podobne, więc niestety "Kilka dni" było dla mnie wtórne (trochę szkoda).
39-letnia Alice podczas wypadku na siłowni traci pamięć. Uważa, że ma 29 lat i właśnie jest w pierwszej ciąży. Szokiem dla niej jest to, że jej ukochana siostra (jakże się zestarzała!) jakby ją nie za bardzo lubi, uwielbiany mąż przez telefon jest nie tyle opryskliwy, co zwyczajnie niegrzeczny i bynajmniej nie biegnie do niej do szpitala z kwiatami, a ona sama nie pamięta żadnego z trójki swoich dzieci. Analogicznie jak u O'Farrella, Alice powoli odkrywa (powoli, bo rodzina i przyjaciele - zupełnie inni niż 10 lat wcześniej, czasem tacy, których Alice niespecjalnie lubi - z denerwującą manierą dozują jej informacje o ostatnich 10 latach, po części uważając, że udaje zanik pamięci, po części chcąc jej oszczędzić wstrząsów), że stała się całkiem nieprzyjemną osobą, skłóconą w zasadzie ze wszystkimi i mimo pięknego, odremontowanego ogromnym wysiłkiem domu (jej marzenia) i trójki zdrowych dzieci, była zgorzkniała i ogromnie nieszczęśliwa. Finał jest do przewidzenia - utrata pamięci to druga szansa, pytanie tylko, że nowa-stara Alice z niej skorzysta i po odzyskaniu wspomnień uzna, że warto naprawić to, co zepsuło się w ciągu 10-lecia. Książka jest mniej zabawna niż O'Farrell, ale równie wciągająca.
Główną bohaterką "A teraz śpij" jest Ellen, hipnotyzerka, zajmująca się terapią za pomocą hipnozy; budzi to najczęściej uśmiechy politowania otoczenia, a jej matka, ekscentryczna lekarka, tego nie pochwala. Gdy Ellen poznaje Patricka, wdowca z 8-letnim synem, ma wrażenie, że odwróciła się jej zła passa po nieudanych związkach - Patrick jest miły, szybko się zakochuje, wygląda na stabilnego, ma tylko jeden problem: stalkerkę. Jego była dziewczyna, Saskia, od ponad dwóch lat nie odstępuje go na krok, dzwoni do niego, pisze, czeka pod drzwiami, chodzi do tych samych restauracji i, co najdziwniejsze, nie czuje w związku z tym żadnego zażenowania, nawet gdy Patrick na nią krzyczy. Ellen musi więc poradzić sobie z ciągle obecnym cieniem byłej żony, matki idealnej, rolą macochy, niespodziewaną ciążą i Saskią, która również wkracza w jej życie. Co ciekawe, narratorką pierwszoosobową jest właśnie stalkerka, opisująca swoje motywacje i sposoby pozyskania informacji. Najmniej sympatyczną osobą jest tutaj Patrick, oschły, zmuszający Ellen do klękania na grobie byłej żony (serio!), wprowadzający się do jej domu ze stertą śmieci i ewidentnie nie potrafiący sobie poradzić z sytuacją aż do dramatycznego finału. Nie ukrywam, że absolutnie nie rozumiałam ciśnienia Ellen do kontynuowania związku (wiem, wiem, ciąża i dziecko musi mieć rodziców), bo bez wielkiej wolty fabularnej nie mógł to być dla niej korzystny związek. Ale jeśli czytaliście inne książki Moriarty, to wiecie, że autorka lubi takie zwroty akcji, więc.
Inne tej autorki tutaj.
#2-3
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 20, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
beletrystyka, panie, 2019, australia
- Skomentuj
[To nie tak, że nie czytałam, jedynie urwało mi od pisania (ale nie do końca), również dlatego, że nie mam laptopa i podczas ferii w telefonie absolutnie nie chciało mi się wpisywać nic więcej niż instagramowe tagi, ale nie tylko dlatego (bo na przykład się pakowałam albo oglądałam filmy na YT). Nie do końca, bo robiłam niechlujne notatki w notesiku, ale czy będzie z tego pożytek - kto wie?]
Amy jest współwłaścicielką agencji PR-owej, osobą wiecznie zestresowaną, bo rynek nie jest stabilny i co chwila firma stoi na krawędzi. Sytuacja rodzinna też nie wpływa na utrzymanie spokoju - ma ojca z demencją i to na nią najczęściej, jedyną osobę ze zorganizowanym domem, spada konieczność opieki w sytuacjach awaryjnych, mimo że ma czworo rodzeństwa. W domu ma trzy córki - Neeve z poprzedniego, nieudanego związku z niedojrzałym piłkarzem, Kairę z Hugh, ukochanym mężem i Sofie, córkę przysposobioną (dziecko nieodpowiedzialnego brata i lekkomyślnej Łotyszki). Ale nagle dociera do niej, że przecież była absolutnie szczęśliwa aż do momentu, kiedy jej mąż - żeby wydobyć się z przedłużającej się depresji po śmierci ojca i przyjaciela - oświadcza, że zamierza zrobić sobie półroczną przerwę od rodziny i obowiązków i wyjechać do Azji. Amy nie ma żadnego pola do manewru, rozdziera ją straszny żal i poczucie klęski związku, mimo że to nie rozwód czy separacja, mimo że mąż jej nie zostawia dla innej (ale nie wyklucza, że coś się zdarzy[1]). Próbuje, korzystając z PR-owego doświadczenia, mówić o sprawie “językiem korzyści”, ale jej otoczenie - z różnych efektem - widzi prawdę. Oczywiście, jak to u Keyes, w drugim wątku pojawiają się pewne epizody z przeszłości Amy, które stopniowo budują pełny obraz sytuacji.
Umówmy się, może nie jest to literatura wysoka, ale jak to się pysznie czyta. Keyes fantastycznie rozgrywa rodzinę, z jej silnymi i słabymi stronami, przepięknie pokazuje emocje (choć w tym tomie, mam wrażenie, poszła nieco za bardzo w tanią, nabrzmiałą erotykę), pokazuje wielostronność relacji i uwikłanie w konwenans nawet wśród ludzi pozornie “wolnych”; co ciekawe, jej bohaterka jest wtem starsza o pokolenie (w porównaniu z dziewczętami Walshów), co daje autorce ciekawą płaszczyznę do pokazania (potencjalnego) rozpadu związku i wpływu na dzieci. Ciekawy jest też wątek aborcji (przeprowadzanej ukradkiem w Londynie, z wielką akcją odwetową po informacji na kanale Youtube Neeve), zwłaszcza w zestawieniu z wygranym referendum w Irlandii jakiś czas po opisanych wydarzeniach.
[1] I to był ten moment, kiedy mi zazgrzytało. Bo jakoś nie jestem w stanie uwierzyć w jednoczesne zapewnienia o miłości i komunikat “zawieszam naszą przysięgę małżeńską, co będzie, to będzie”. I jakkolwiek autorka próbowała z Hugh robić szarganego sprzecznymi uczuciami świętego, to jednak jej nie uwierzyłam.
Inne tej autorki tutaj.
#1
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 19, 2019
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2019, beletrystyka, panie
- Skomentuj
[12-19.01.209]
Timanfaya to sztandarowa atrakcja Lanzarote - park narodowy, w którym można znaleźć czarno-rdzawe marsjańskie żużlowo-lawowe górki, okazjonalnie urozmaicone gorącą wodą termalną. Wjazd do parku jest biletowany, można dotrzeć na parking przy Mancha Blanca (restauracja, pokazy geotermalne), ale ewentualną resztę wycieczki spędza się w autokarze, który robi rundkę po niedostępnej okolicy i wraca. Cholera, no nie chce mi się jeździć autokarem, z którego można robić zdjęcia szybko przemykającego krajobrazu przez szybkę, zamiast tego pojechaliśmy ponownie pokazać młodzieży wielbłąda z bliska, jak w 2014. Może za trzecim razem się zmotywuję.
La Geria za to nieustająco mnie zachwyca. Skrzętnie poukładane w zatoczki kawałki żużlu, w zagłębieniach winorośl i tak po horyzont, idealna geometria. Optymalna trasa (z Costa Teguise na wybrzeże zachodnie) wiedzie od miasteczka Uga do Masdache. Zatrzymaliśmy się w tej samej bodedze co 5 lat temu, Antonio Suarez (Calle de la Geria 17, Yaiza).

Mieszkaliśmy w Costa Teguise, turystycznej miejscowości blisko Arrecife; absurdalnie przypominała mi rodzinne miasto latem. Niewielki ruch, sporo zieleni, sporo niedramatycznie drogich restauracji, blisko do plaży (nie żeby w moim rodzinnym mieście była plaża, nie wspominając o szerokiej ofercie restauracyjnej w latach 80., ale odłóżmy na bok szczegóły, zostając przy uczuciach). Bardzo polubiłam hotel Mansion Nazaret - drewniane balkony i tarasy, dwa ogrzewane baseny (i trzeci nieogrzewany), ponad 7 kotów-rezydentów (wprawdzie obsługa mówiła o trzech, ale halo - samych czarnych naliczyłam cztery różne, oczywiście mogły być dochodzące). Wadą mogły być wszechobecne schody bez wind, natomiast realnie przeszkadzał mi dźwięk jakiegoś aregatu, który codziennie poza niedzielą włączał się ok. 6:30 rano i buczał do wieczora. Przyjechaliśmy późno, bo samolot wyleciał spóźniony, a akcja na lotnisku w Warszawie[1] nie pomogła; w pokoju czekała na nas kolacja i butelka wina. Co rano obsługa przynosiła świeże bułeczki do pokoi. Spędziłam na Lanzarote najprzyjemniejsze chyba poranki, patrząc z tarasu na wschody słońca i słuchając gruchania sierpówek.
Hotel Mansion Nazaret
Lokalesi
Ocean (okolice plaży El Jabillo)
Plaża Las Cucharas
Pueblo Marinero, brama targowiska projektu CM
Plaża Las Cucharas
Uliczka / Juguetes de Erjos / Sangria w El Patio
GALERIA ZDJĘĆ.
Restauracje i sklepy:
- La Hacienda & Cesar, Calle las Olas 6, dwie z zestawu czterech restauracji tych samych właścicieli, meksykańska i włoska, otwarte również w porze sjesty.
- Big Bobs, Avenida Islas Canarias, amerykańskie burgery i frytki.
- Masala Lounge, Av. del Jablillo 13, restauracja hinduska.
- El Patio, Plaza Pueblo Marinero 16, restauracja włoska.
- Crazy Loop, Paseo Maritimo 1, sklep z odzieżą i dodatkami, który nie jest a) markową sieciówką (te można znaleźć w sklepach konsorcjum Grube), b) chińszczyzną (wszędzie indziej).
[1] Long story short, lecieliśmy czarterem Enter Air z Poznania z międzylądowaniem w Warszawie. W Warszawie część pasażerów wysiadła, pozostałych poproszono o zebranie wszystkiego podręcznego (pod groźbą wysadzenia pozostawionego bagażu jako niebezpiecznego) i nakazano wsiąść do autobusu, który miał zabrać pasażerów do hali transferowej. Tyle że nie zabrał. Ponad 30 minut w ciężkiej odzieży (zimny styczeń), z bagażami, dziećmi, wózkami i co ino spędziliśmy na płycie w gęstniejącej atmosferze źle wentylowanego autobusu, po czym autobus przejechał 5 (pięć!) metrów i wystawił wszystkich pod schody samolotu, gdzie czekała uśmiechnięta załoga, udająca, że nic nie zaszło. Czy linia Enter Air chociaż przeprosiła? Ależ oczywiście, że nie. Z Berlina będę latać, obraziłam się na czartery.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 19, 2019
Link permanentny -
Tagi:
wyspy-kanaryjskie, lanzarote, hiszpania, timanfaya, costa-teguise, la-geria -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj
[15-17.01.2019]
Casa Museo Del Campesino mieści się w zasadzie na środku wyspy, w miejscowości Mozaga koło San Bartolome. Manrique zaprojektował skansen, oczywiście bogato używając lokalnego żużlu, w którym - poza monumentalną restauracją w skale - mieszczą się sklepiki i sale warsztatowe, pokazujące lokalne wyroby i rękodzieło: wino, kanaryjskie salsy i przetwory, kozie sery, kapelusze, batiki czy hafty. Można (odpłatnie) wziąć udział w warsztatach, na miejscu jest też podobno niezła restauracja. Podobno, bo na mnie całość zrobiła wrażenie pułapki na turystów, więc na lancz wybraliśmy się do leżącej opodal miejscowości Tao (i już wiem, że nie jestem wielką fanką kalmarów, w przeciwieństwie do mojo verde i świeżego pieczywa). Znak szczególny - monumentalna rzeźba przy rondzie.
Skansen
Pomnik przy rondzie / Sklep z winami
Sala w jaskini
Lokalne jarzyny / Charakterystyczne schody Cesara M.
Widoczki w okolicy
Kalmar z grilla / Winorośl / Mojo rojo i verde
Branding samochodu, projekt Cesara M.
Mirador del Río jest - ze względu na biletowanie w ramach obiektów pod opieką Fundacji Cesara Manrique'a - często kuźniarowany przez turystów, bo wystarczy podjechać na parking pod budynkiem i mieć taki sam widok. Otóż nie do końca, bo sam trzypoziomowy budynek na szczycie klifu jest wart zobaczenia, a przy okazji można wypić kawę czy zjeść coś słodkiego w restauracji na pierwszym poziomie. Na drugim poziomie jest sklepik z pamiątkami, a na trzecim taras widokowy z widokiem 360 stopni na okolicę (stamtąd nagrywałam story na insta, które rozśmieszyło moją córkę, ale na szczęście się nie zachowało, kto widział, ten wie, jaka jestem zabawna). Z tarasu przy restauracji i z wieżyczki można zobaczyć wijącą się drogę dojazdową oraz archipelag Chinijo; na największą z nich, La Graciosę, można dopłynąć promem z leżącej opodal miejscowości Orzola. Ubolewam, że na Graciosę mi się nie chciało aż tak, ale zdecydowanie ten wyjazd był w opcji bardziej leniwej niż zawsze.

Restauracje w drodze:
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 17, 2019
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
lanzarote, wyspy-kanaryjskie, casa-del-campesino, hiszpania, mirador-del-rio
- Skomentuj
Tym razem przegląd przez atrakcje bezpłatne (nie bójcie się, do płatnych wrócimy) na zachodnim wybrzeżu wyspy. Salinas del Janubio to jedyna pozostała działająca farma, jaka pozostała po kwitnącym na przełomie XIX i XX wieku przemyśle solnym. Geometryczna struktura solnych pól, gdzie wysycha morska woda, stworzona jest oczywiście z żużlu. W styczniu w salinach nie dzieje się nic spektakularnego, produkcja na dużą skalę zaczyna się w okolicach marca. Mimo to można saliny obejrzeć (bezpłatnie!) zarówno z perspektywy punktu widokowego przy drodze do El-Golfo lub wjeżdżając do zabytkowej solnej winiarni (Bodega de Sal), gdzie można kupić sól (w tym tzw. kwiat soli, platki zebrane z powierzchni salin).
Los Hervideros (Wrzące Wybrzeże) to miejsce, w którym woda spotkała się z lawą; morskie fale uderzają w zastygłą lawę wpadając do grot wulkanicznych, a przy okazji powstają duże ilości piany. Tak, to miejsce, gdzie z ogromną przyjemnością chodziłam po zużlowych ścieżkach i wydawałam okolicznościowe okrzyki zachwytu z lekką nutką przerażenia (albowiem WTEM pionowy szyb na kilkanaście metrów z dziarską, turkusową wodą na dole). Można podjechać ot, tak, na parking w drodze do El Golfo i już. Jest pięknie.
Zaraz za miejscowością o dźwięcznej nazwie Yaiza, tuż obok siebie leżą zielone jezioro Charco de los Clicos (Charco Verde) i czarna plaża El Golfo. Zielony kolor jeziora w zagłębieniu krateru po wygasłym wulkanie spowodowany jest unikalnymi algami na dnie. Woda w jeziorze jest mocno zasolona i z czasem odparowuje, aktualnie jezioro jest o połowę mniejsze od oryginalnej wielkości z XVII wieku. Teoretycznie z punktu widokowego powinno dać się zejść i nad jezioro, i na plażę, ale - przynajmniej w styczniu - zejście było zastawione szlabanem i poza parą, która ewidentnie na dziko zeszła mimo szlabanu, nie było tam można wejść. Na jednym ze zdjęć poniżej widać, że ludzie włażą tam, gdzie nie trzeba. Na miejscu jest restauracja El Siroco, gdzie można lody, ciasto i kawę. Również jest pięknie.



GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 16, 2019
Link permanentny -
Tagi:
lanzarote, wyspy-kanaryjskie, los-hervideros, salinas-del-janubio, hiszpania, el-golfo -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj
[15.01.2019]
Lanzarote od innych Wysp Kanaryjskich odróżniają głównie dwie rzeczy (pewnie i więcej, ale te dwie są znaczące) - wszechobecny żużel, z którego mieszkańcy wyspy wyciągnęli, co się da i César Manrique, kanaryjski człowiek-orkiestra - architekt, rzeźbiarz, malarz, ekolog i polityk. Dzięki jego wpływowi, Lanzarote wygląda spójnie: niska architektura w ograniczonej palecie kolorów (białe domki!) i naturalne (tak, żużel, wspominałam o żużlu?) materiały. Oprócz rzeźb wiatrowych, porozstawianych tu i ówdzie (często na rondach), po Manrique'u, zwanym przez Majuta "tym Bobkiem"[1], pozostało sporo budynków i aranżacji w pięknych okolicznościach przyrody. Wyspa jest mała i jak się człowiek zepnie, może wszystko objechać w ciągu jednego dnia, można też sobie podzielić na kilka dni. Na atrakcje można kupić zbiorczy bilet, co - poza korzyścią cenową - przyspiesza przechodzenie przez kasę (wymagany jest tylko stempel).
Tahiche - César Manrique Fundación. Dom, siedziba fundacji, został skonstruowany we wnętrzu naturalnej groty, powstałej po wybuchu wulkanu. Czarne skały wulkaniczne (wspominałam już o wszechobecnym żużlu?) kontrastują z bielonymi murami, zielonymi roślinami i błękitną wodą w basenie. Wyposażenie wnętrz jest raczej dekoracyjne, ale widać intensywne nuty kolorystyczne. Na górnym poziomie budynku znajduje się niewielka galeria, gdzie można obejrzeć obrazy nie tylko Manrique, ale też dzieła Miró czy Picasso.
Przy wjeździe na teren Fundacji
Na zewnątrz / W środku
Jeden z pokoi w podziemiu
Mozaika / Z jasności w półmrok / Kreatywne wykorzystanie żużlu
Mozaika
Okoliczne górki (1)
Przyjazny lokales / Suterena
Okoliczne górki (2)
Jameos del Aqua to system grot powstał podczas wybuchu wulkanu La Corona kilka tysięcy lat temu, kiedy lawa szukała ujścia z wulkanu do oceanu. Całość ma ponad 6 kilometrów, więc jest jednym z najdłuższych tuneli wulkanicznych na świecie. Odcinek łączący się z oceanem (całkowicie pokryty wodą) zwany jest Tunelem Atlantydy. Zwiedzać można dwie znacząco różne części całego tunelu: Jameos del Agua i Cueva de los Verdes. Pierwsze z nich zostało przekształcone przez Cesara Manrique'a w kompleks widokowy z kawiarnią, naturalnym słonym jeziorem, w którym mieszkają endemiczne krabiki-albinosy, błękitnym basenem (może się w nim kąpać jedynie Król Hiszpanii, ale można w ramach biletu obejść dookola) oraz sala koncertowa na 600 osób. I jak byłam nastawiona dość sceptycznie (wielkie mi co, grota w żużlu), tak widok wart jest wszystkich pieniędzy.
Zejście do kawiarni / Nieufny lokales
Rozkładanie żagli nad wejściem do jaskini
Flora / Odbicia
Odbicia
Flora i fauna / Kawiarnia
Basen projektu tego Bobka
Detal / Basen tylko dla króla Hiszpanii
Sala koncertowa
Cueva de los Verdes jest zupełnie inne (poza tym, że też składa się z żużlu) - to dwukilometrowy labirynt jaskiń i korytarzy, w mniejszym stopniu przystosowanych do zwiedzania, efektownie podświetlonych przez, tak, Manrique'a. Żeby dojść do sali koncertowej na końcu jednego z tuneli, trzeba przejść przez ciemne, czasem wąskie i niskie korytarze. Wbrew pozorom i wbrew nazwie (verde to po hiszpańsku zielony) i złudzeniom na zdjęciach, skały są w kolorze skał, nie ma jaskrawych kolorów (zwłaszcza zielonego). Na końcu wycieczki jest tzw. "przyjemna niespodzianka", którą pokazuje przewodnik i zdecydowanie warto na nią poczekać, nie szukając podpowiedzi w internetsach.
Dalek
Zejście do jaskini
Oznaczone wejście / W środku
W górę i w dół
Dalek / W dół i potem w górę
Kropla drąży skałę
Idźcie w kierunku światła!
Przyjazny lokales pod toaletami
Krajobraz z Dalekiem
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Tak to jest, jak się próbuje pokazywać dziecku koloryt lokalny. Po drugiej atrakcji zaanonsowanej jako praca Manrique'a, młodzież zaczęła machać lekceważąco ręką i kwitować najpiękniejsze okoliczności przyrody wzgardliwym "tak, wiem, to znowu ten Bobek".
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 15, 2019
Link permanentny -
Tagi:
lanzarote, wyspy-kanaryjskie, tahiche, cueva-de-los-verdes, jameos-del-aqua, hiszpania -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Fotografia+
- Skomentuj