Z duetu Poirot Marple zdecydowanie wolę tego pierwszego; panna Marple jest klasistką, szowinistką i za wszystko, co złe w społeczeństwie, oskarża fakt, że kobiety nie siedzą w domach. Jestem w stanie wytrzymać jej manierę opowiadania historyjek o znajomych z przeszłości, o typach ludzkich, którzy kojarzą się jej z kimś zaplątanym w sprawę, ale narzekanie na służące nie przewracające materaców przy ścieleniu łóżek czy wyższość miotły nad odkurzaczem jest zwyczajnie słabe. Dodatkowo każda osoba oceniana jest przez pryzmat wyglądu - mężczyzna o brzydkiej, kanciastej głowie ma na pewno wysoki intelekt itp.
Dobra znajoma panny Marple sprzedała swój zabytkowy dwór znanej aktorce, budząc sensację w St Mary Mead. Niedługo potem, po przebudowie, aktorka wraz z mężem zaprosiła na przyjęcie charytatywne większość okolicznych notabli (oraz wspomnianą znajomą, poprzednią właścicielkę). Wtem na przyjęciu pada trup, mnóstwo świadków, ale nie wiadomo, kto mógł zabić, a pikanterii dodaje fakt, że prawdopodobnie denatka wypiła drink przeznaczony dla aktorki i nie wiadomo, czy to nie ta ostatnia miała być ofiarą. Panna Marple, wprawdzie nieobecna na przyjęciu ze względu na słabe zdrowie, z nudów (bo nie może pracować w ogrodzie ani się przemęczać) i na polecenie zaprzyjaźnionego lekarza zaczyna z kawałków ludzkich opowieści składać historię. Inspektor Scotland Yardu przyjeżdża do niej skwapliwie po poradę, bo ploteczki starszej pani mają większą wagę niż na przykład przeglądanie zdjęć z miejsca zbrodni (na przyjęciu była fotografka, ale dopiero w połowie sprawy zostaje przesłuchana i pokazuje jedno z kilkudziesięciu zdjęć, jakie zrobiła na przyjęciu, co policji wystarcza zupełnie).
Dodatkowo, czytając książki z lat 60., widać, jak poważne skutki ma obśmiewana wielokrotnie polityczna poprawność. Określenia, które wtedy były na porządku dziennym - np. dziecko, które urodziło się z uszkodzeniem mózgu, jest bez oporów nazywane również w prasie imbecylem, debilem, idiotą - dzisiaj są co najmniej niewygodne. I dobrze.
#48/#7
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 14, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam -
Tagi:
2015, panie, kryminal
- Komentarzy: 1
Trzeci rok Harry'ego w Hogwarcie zaczyna się ucieczki od Dursleyów po nadmuchaniu ich ciotki. Należało się jej (wspominałam, że źli są absurdalnie źli i głupi?). Nie tylko Harry ucieka - zwiewa też tytułowy więzień z magicznego więzienia, Syriusz Black, niegdyś przyjaciel rodziców Pottera i jego ojciec chrzestny. Ponieważ został oskarżony o współudział w zamordowaniu przyjaciół (oraz kilkunastu innych osób), wszyscy dedukują, że idzie po ocalałego nastolatka. Hogwart zostaje objęty specjalną ochroną, a zwłaszcza Harry, który dostaje szlaban na wychodzenie po zmroku. Oczywiście zakaz ignoruje, za pomocą Mapy Huncwotów wymyka się do pobliskiej wsi, czasem coś podsłucha w pelerynie, czasem zostaje napadnięty przez złowrogich Dementorów - strażników więziennych, obstawiających Hogwart. Osią akcji - poza ucieczką Blacka - jest ratowanie Hardodzioba, magicznego stwora, pół konia, pół orła, maskotki Hagrida, która miała pecha naruszyć cieleśnie Draco Malfoya (oczywiście z winy tego ostatniego, bo czy wspomniałam, że źli są absurdalnie źli i głupi?).
Tym razem najpierw obejrzałam ekranizację, podczas której z trudem znalazłam sens. Rozpaczliwie brakuje połowy wątków - np. powodu konfliktu o Krzywołapa między Ronem a Hermioną (w filmie jest dosłownie jedna scena, na której widać nieagresywnego kota, po czym wtem zostaje oskarżony o konsumpcję Ronowego szczura).
Inne tej autorki tutaj.
#47
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 11, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2015, panie, sf-f
- Komentarzy: 2
... zwłaszcza wiosną (ale unikajcie końcówki Słowackiego w ciepły dzień, na ironię zakrawa, że właśnie tam rejestruje się psy). Dodałam więcej zdjęć z berlińskiego Ogrodu Botanicznego (o, tu), ale dla - pozytywnego - wzmocnienia znalazłam kilka miejsc w Poznaniu, które są zwyczajnie piękne.
Żółta Starołęka (ul. Ożarowska):
Różowy Łazarz (ul. Hetmańska):
Zielony Golęcin (ul. Wojska Polskiego):
Tęczowy dywan z tulipanowych płatków w samym centrum:
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 10, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
poznań
- Skomentuj
Mecz Polska-Walia[1] w Cardiff (stąd wiadomo, że clou akcji ma miejsce w marcu 1978 roku), cała męska populacja przed telewizorami, a tu prokuratora wzywają do zwłok, sztuk dwie, z czego jedna okazuje się być pijana w trupa[2], ale druga jednak jest nieżywa permanentnie. Tak naprawdę śledztwo tutaj nie jest jednak prowadzone przez milicję po odkryciu morderstwa, tylko wcześniej, przez 18-letnią Dorotę, córkę państwa profesorstwa. Dorota odkrywa, że cwaniaczek, odwiedzający jej elegancką mamę, jest szantażystą, który przed laty był alfonsem matki w ciężkich powojennych czasach. Nobliwa pani profesorowa, aktualnie przełożona pielęgniarek, była znana w Szczecinie jako Perła, wysokiej klasy, ale jednak kurtyzana. Dziewczyna chce poznać prawdę i zneutralizować gang, żeby chronić matkę; ojciec przez większą część akcji jest "na placówce" za granicą. Przestępcy zmuszają matkę do firmowania zakupu samochodu (który zostaje użyty do przestępstwa, co zwiększa zainteresowanie prokuratora) oraz do przyjęcia pod dach pięknego plastyka, który dzierga etykiety na wódkę w lokalnym oddziale Polmosu. I nie tylko.
Młoda jest egzaltowana, prowadzi ze sobą monologi o Bogu, Lucyferze, cytuje Baczyńskiego, filozofuje, ale jak przychodzi co do czego, nie waha się sprzedać Longinesa przywiezionego przez ojca z Bazylei, żeby mieć środki na uzyskanie informacji (i elegancką sukienkę z komisu). Śledzi członków szajki, szybką ucząc się złodziejskiej gwary, włamuje się do biurka podejrzanego lokatora, prowokuje (również głębokim dekoltem) i doprowadza do wielu aktów przemocy, na szczęście skierowanych głównie pod adresem bandy.
To dość dziwna historia, mocno osadzona w powojennej przeszłości, relacjonowana z punktu widzenia kilku osób - młodego prokuratora[3], nastoletniej Doroty, jej matki i członka bandy, gładkolicego plastyka o brzydkim charakterze.
Autorka ma niezłe rozeznanie w warszawskich lokalach: "Kameralna" na Rakowieckiej, "Rybkol" na Puławskiej, "Bar pod dwójką" przy placu Unii. Wie też, że wprawdzie panowie w dowolnym stadium upojenia wszędzie są mile widziani, tak panie - niekoniecznie.
Kelner także zapamiętał tę kobietę, zażądała coś do jedzenia i setkę wódki. Podał — jedzenia nawet nie tknęła. Było około dziewiątej, o tej porze goście, prawie sami mężczyźni, byli już — z nielicznymi wyjątkami — mocno podpici; samotna kobieta nie powinna w takich barach pić wódki, bo zaraz skoncentruje na sobie uwagę mężczyzn. Szczególną uwagę. Więc wzbudziła zainteresowanie niemal natychmiast, tym bardziej że nie była stara — bardzo ładna i doskonale ubrana. Drażniła innością. W tym barze kobiety pijące samotnie mają wulgarne, wyniszczone twarze, wyzywający makijaż, od razu widać, kto zacz, a ta? Nie sprawiała wrażenia ani alkoholiczki, ani prostytutki. Więc kim była, dlaczego prowokowała tą setką czystej wódki?
Elementem burżuazyjnym (poza piękną willą profesorostwa i brylantem na palcu matki) jest gosposia, Aniela; utrzymuje cały dom w porządku, gotuje i zajmuje się Dorotą pod wieczną nieobecność rodziców, czasem tylko przeszukując - z troski - jej pokój. Taki element osadzający w prozie ("Aniela skomentowała to na swój praktyczny sposób: imieniny się udały, nikt nie ściągnął serwisu na podłogę, nie wysmarował dywanu majonezem i nie zarzygał łazienki").
Się pali: zagraniczne "Caporale" lub papierosy bułgarskie. Się nie je, nawet huczne przyjęcie imieninowe jest opisane enigmatycznie (chociaż wiadomo, że był majonez).
[1] 2:0.
[2] Cucenie pijaka odbywa się w ten sposób, że na zmianę się podstawia pod nos amoniak, a potem naciera kark zimną wodą i tak przez godzinę.
[3] Milicja występuje głównie zadaniowo - odpytują na miejscu czy rzucają bonmotami:
(...) Dostał w kark, potem bykiem w brzuch, i wtedy upadł.
— Mówili coś? — zapytał milicjant.
— Tak… ty skurwysynu — skrzywił się nasz lokator.
— Zwięźle — mruknął plutonowy. — Nic więcej?
Inne tej autorki, inne z tej serii:
#46
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 7, 2015
Link permanentny -
Tagi:
2015, panie, kryminal, prl, z-jamnikiem -
Kategoria:
Czytam
- Komentarzy: 2
Miałam takie przeczucie, że w takim mieście jak Berlin (które ma dwa zoa, rzekę, wieżę telewizyjną i currywursty), musi być ogród botaniczny. I to było dobre przeczucie, bo berliński Botanik to trzeci co do wielkości na świecie. Ze względu na gabaryty i to, że machnęliśmy wcześniej jeszcze rundkę po Muzeum Historii Naturalnej[1], obejrzeliśmy oranżerie i kawałek japońskiego ogrodu i nastąpiło zmęczenie materiału, na które nie wystarczyło leżenie na gęstej trawie. Zdecydowanie następnym razem zapakuję kosz piknikowy i zaplanuję dłuższą eksplorację wszystkich zakątków oraz muzeum przy ogrodzie.
Widziałam kijanki! Pierwszy raz w życiu! (... a Ty, kiedy ostatni raz robiłaś coś po raz pierwszy?).
Zdjęcia będę dodawać sukcesywnie, na razie kilka na zachętę (jakoś mi się ich machnęło koło 300, nie wiem sama, jak). EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Już bardziej dokładnie niż prawie trzy lata temu, pani kierowniczka wmościła się na kanapę, nad którą był film o kosmosie i domagała się symultany na podstawie cichutkiej ścieżki dźwiękowej po niemiecku, którym i owszem nieco, ale nie wszystko.
GALERIA ZDJĘĆ.
Adresy:
Obiad: Nirwana, Schloßstraße 49.
Ogród Botaniczny: Königin-Luise-Straße 6-8.
Muzeum Historii Naturalnej: Invalidenstrasse 43.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 3, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
berlin, niemcy, ogrod-botaniczny, majowka2015
- Komentarzy: 3
Wyrobiłam w sobie już dość dawno przekonanie, że najfajniejszym posiłkiem dnia jest śniadanie, nawet takie spożywane w okolicach południa. Nie pojechaliśmy na Kreuzberg, więc nie było okazji spotkania Poli Dwurnik (dzięki czemu nasze sery były bezpieczne). W wielu miejscach w Berlinie (i nie tylko w Berlinie) można znaleźć sieciowe śniadaniownie - Kamps Backstube, z kanapkami, croissantami, ciastem, a w większych lokalach z wieloskładnikowymi śniadaniami. I kawą.
W wersji bardziej etnicznej trafiliśmy zimą do barku MyHome Breakfast & Coffee Shop prowadzonego przez uśmiechnięte Arabki - mnóstwo różnych wersji śniadań, od słodkich do wytrawnych, dla wege i jajko- i mięsożerców.
Ale chyba najmilej było w mieszczącej się przy Bayerischer Platz restauracji Robbengatter (Seal's Paddock), gdzie można było nawet wybrać śniadanie w wersji dziecięcej (jajko na twardo oraz croissant z nutellą), a kelner wyglądał jak Adam Słodowy. Tak jak w większości miejsc, śniadania kosztują zwykle od 5 do 8 euro za zestaw (czasem ciut więcej, jak zestaw z łososiem czy czymś bardziej wyrafinowanym), napoje oddzielnie. W niedzielę trafiliśmy na brunch table - 9 euro za all you can eat dla pań, 10e - dla panów (#gender).
Ponownie przespacerowaliśmy się po Muzeum Techniki, tym razem jednak z rundką po części nieinteraktywnej (lokomotywy! nastawnia! maszyny drukarskie! samoloty! łodzie!), gdzie WTEM w małej symulacji kopalni z drewnianym wózkiem wpadliśmy na Wojtka z przedszkola (z rodziną), który się w Mai kocha. Dzieci w stadzie zwiedzają dość dynamicznie, ale bez marudzenia, a dodatkowo można z rodzicami wypić karafkę Imiglikosa. O Spectrum pisałam w grudniu, tym razem do Domku Czarownicy został wydelegowany TŻ.
Jak ktoś będzie sprytniejszy niż ja, to za okazaniem biletu z Muzeum Techniki można wejść do Muzeum Historii Naturalnej ze zniżką (i vice versa, drugi bilet gratis do końca 2015); zauważyłam dopisek dopiero przy czyszczeniu kieszeni po powrocie do domu.
Adresy:
Kamps Backstube am Checkpoint Charlie - Friedrichstrasse 41,
Kamps Backstube Bikini Haus -Hardenbergplatz 2,
MyHome Breakfast & Coffee Shop - Kochstraße 28 - niestety, zlikwidowane (edit: maj 2016),
Robbengatter Restaurant - Grunewaldstraße 55.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 2, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
Niemcy, Berlin, majowka2015
- Skomentuj
[Miałam napisaną noteczkę o Berlinie, ale mi zeżarło, więc.]
Ewa wzywa 07 #6
Lista osób:
- Marceli Doniecki - dziennikarz, wpada w kłopoty przez upał i lenistwo
- Joanna Doniecka - żona Marcelego, wyjechała do matki do Świdra na weekend
- dziewczyna w kinie - niby zalotna, a podkłada świnię, jeszcze się pojawi
- kapitan Władysław Nowicki - służbista
- major Stefan Downar - znajomy Marcelego i celebryta Pałacu Mostowskich
- Godziszewski - fotoreporter, kulturalny gość
- Tomasz Wakus - tatuażysta, specjalista od aligatorów
- stara Wakusowa - małżonka, niby upośledzona na umyśle od wojny, ale się orientuje
- Wikary - po seminarium, ale zrzucił suknie duchowne i wszedł na drogę występku
- Bob Snobes - amerykański dziennikarz z szerokim, ale niezbyt inteligentnym uśmiechem
- Liza - luksusowy kociak, Polka na obczyźnie z pięknymi zębami
- Edward - mąż Lizy, tylko wspomniany
- Edmund Łosiecki - przyjaciel męża Lizy, owłosiony
- Alicja - słodka blondynka, zaborcza
- Joachim Tarnowiecki - wielki oryginał z Jastrzębiej Góry
- sierżant Mielnicki - idiota z Warszawy
- sierżant Kolec - kierowca
- Ahmed Bakelis - jednoręki cudzoziemiec, może Grek, może Arab, a matka podobno była Niemką
- Ryszard Welnik - entuzjasta brylantyny, najmuje się do prac zleconych
To znany motyw w literaturze, że podczas upalnego lata żona wyjeżdża, a mąż dostaje małpiego rozumu i wpada w kłopoty. Marceli, dziennikarz, wymigał się z wizyty u teściowej i został w Warszawie, żeby napisać artykuł. A że było gorąco, to mu się nie chciało, więc poszedł do kina[1] (na film z Simone Signoret). Kupił bilet od konika, obok usiadła oczywiście piękna dziewczyna i bęc - wyszedł z kina z paczką zawierającą narkotyki. Chwilę potem wylądował w areszcie, na szczęście znał Downara, który mu po starej znajomości uwierzył, że nie jest w szajce przerzucającej "towar" z Iranu na zgniły Zachód. Downar szybko też wydedukował, że sprawa się łączy z inną sprawą narkotykową, w której znaleziono denata z tatuażem aligatora (co było oczywiste, bo narkotyki nie były wysoko reprezentowane w PRL-u). Tym tropem dotarł nad morze, do tatuażysty, który jednak go spławił[2] mimo udawania, że Downar też jest szemrany. Pozostała plaża, gdzie łasy na kobiece wdzięki major od razu wybiera panią o zagranicznym wyglądzie, która...
Obok stał leżak, a na nim ładna dziewczyna. Wyciągnęła się na całą długość zwracając twarz ku słońcu. Opalone na ciemny brąz ciało opinał biały elastyczny kostium zagranicznego pochodzenia. Gęste, jasne włosy dotykały ramion. Nogi miała smukłe, muskularne, zakończone zgrabnymi, drobnymi stopami, starannie wypielęgnowanymi. Fajna babka - pomyślał Downar, rzucając od czasu do czasu dyskretne spojrzenie w kierunku kolorowego leżaka. Nie była taka bardzo młodziutka, jak mu się początkowo wydawało. Mogła mieć trzydzieści kilka lat, ale nie straciła nic ze swej atrakcyjności, przeciwnie, przyciągała wzrok mężczyzn kobiecą dojrzałością. Wyczuwało się, że w pełni zdaje sobie sprawę z wrażenia, jakie wywiera jej uroda. Nie trzeba było zbyt bystrego obserwatora, żeby się zorientować, że to nie jest skromna urzędniczka spędzająca urlop nad morzem. Wszystko, począwszy od kostiumu kąpielowego, a kończąc na plażowym kapeluszu, torbie i pantofelkach, kosztowało dużo i było kupione za dolary, funty lub franki. Nie wyglądała mimo to na jedną z tych, co krążą po luksusowych hotelach, polując na walutowych klientów. Downar z rosnącym zainteresowaniem obserwował piękną nieznajomą. Po pierwsze, co tu ukrywać, podobała mu, się. A po drugie przyszło mu na myśl, że za jej pośrednictwem mógłby może nawiązać kontakt z pewnymi sferami.
I voila, kontakt się nawiązał. Epizodycznie pojawia się amerykański dziennikarz, noszący flanelową koszulę z nonszalancko zakasanymi rękawami, wiedząc, że dolarowym gościom wszystko wolno. Do szajki dociera poprzez udział w nielegalnym pokazie filmów soft-porno[3], gdzie rozpoznaje samochód i maskotkę złotego centaura, która już się w poprzednim śledztwie pojawiła.
Dla uczczenia zamknięcia przestępców milicjanci udają się na Puławską do bistro rybnego, gdzie piją pod tę rybkę.
[1] To były czasy - zamiast reklam na scenie paradowały kościste modelki, pokazując ubrania CDT-u, których i tak nie można było kupić w sklepach.
[2] - Przy żonie może pan wszystko mówić. Ona i tak niespełna rozumu. Od czasu wojny jej to zostało.
[3]
Krótkometrażówki nie były zbyt przyzwoite. Błyskawiczne scenki realizowane przez amatorów. Co chwila wybuchały śmiechy i słychać było niewybredne komentarze. Wypity alkohol sprzyjał swobodnej atmosferze. Downarowi nie bardzo podobała się ta zabawa. Czuł niesmak. Miał ochotę wrócić do hotelu i położyć się spać. Nie mógł jednak tego zrobić. Kiedy wejdziesz miedzy wrony... - pomyślał i cierpliwie czekał końca tej zabawy.
Inne tego autora tu.
Inne z tego cyklu tutaj.
2/3
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 2, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2015, panowie, kryminal
- Skomentuj
Najważniejszym artefaktem wyjazdu okazał się duży pusty kubek po kawie nawynos, albowiem kiedy się przejeżdża przez tunel szybkiego ruchu pod Berlinem, to sytuacja robi się nieco napięta, jeśli najmłodszy uczestnik wycieczki zdradza chęć nagłego zwrotu spożytego w obfitości[1] pożywienia i napojów. Kubek utrzymał, doznałam wprawdzie uszczerbku na spodniach, ale w piątek spokojnie mogliśmy iść do zoo, a nie szukać na już w dzień wolny w Niemczech myjni samochodowej.
Myślałam, że wybraliśmy niesprytnie, idąc do zoo w dzień wolny od pracy, ale pogoda była doskonała (słonko, 16 stopni, 0% szans na deszcz), a ogromną[2] kolejkę przy głównym wejściu ominęliśmy, wchodząc w kilka minut od strony przeciwnej. Berliński zoolog jest fantastyczny - gęsty, zielony, pachnący wiosennym kwieciem (poza pawilonem drapieżników, który pachnie zwierzęciem), mimo tłumów wygodny, z mnóstwem ławek i zakamarków.
Z niejakim wstydem muszę wyznać, że najzabawniejszym wydarzeniem wizyty był tak na oko 2-letni malec, który zaaferowany wrąbał się w Petting Zoo w sadzawkę koło kranu do mycia rąk, tak po pas. Zapewne to zabawne dla niego i rodziców nie było, ale minę miał wartą wszystkich pieniędzy.
Adresy:
Bardzo przyjemna restauracja peruwiańska (z grającym do pieczystego młodym człowiekiem z gitarą): Sabor Latino, Badensche Straße 35.
Zoologischer Garten Berlin AG, Hardenbergplatz 8 (wejście główne), Budapester Str. 32 (wejście zapasowe, przy Akwarium).
[1] Albowiem chyba przestawimy się na karmienie w samochodzie. Wystarczy, że są zapięte pasy i uruchomiony silnik, a już zaczyna się przetrząsanie prowiantu i ciągłe pytanie "A co jest jeszcze do zjedzenia" (duży ogórek, kilka kawałków marchwi, chrupki ryżowe, chleb żytni, soczek, woda, precelki, jabłko, oreo). Oczywiście zakładając, że się nie zwróci.
[2] EDIT: całkiem małą, patrząc na kolejkę do poznańskiego Nowego Zoo (2h czekania).
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 1, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
niemcy, berlin, zoo, ogrod-zoologiczny, majowka2015
- Komentarzy: 4
Ewa wzywa 07 #122
Spis osób:
- Zosieńka Kolanko - przystojna blondynka, po czterdziestce[1], przy mężu, pali “Carmeny”
- Rysio Kolanko - dobrze po pięćdziesiątce, z twarzą pooraną bruzdami, właściciel wytwórni mas plastycznych
- Jan Ceglewicz - młody wysoki szatyn o przystojnej, wesołej twarzy, zaopatrzeniowiec, pali “Maracho”, bo od sportów ma chrypkę
- Jadwiga Mariańska - emerytka, nie służą jej “Ekstra mocne”, pali “Caro”
- Edward Strzelczyk - starszy, szpakowaty, prezes spółdzielni, woli “Marlboro”
- Zygmunt Chodysz - wysoki o bardzo jasnych włosach, z zawodu ślusarz, ale też lewy napastnik “Gwiazdy”
- Elka Grzankowska.- konduktorka w zgrabnym granatowym kostiumie i trochę śmiesznej furażerce, nie pali
- porucznik Marian Balerski - od 6 tygodni w służbie, nie mniej przestraszony niż ofiary kradzieży
- Piotr - muzyk, długie czarne kudły i długa broda, opowiada kawały i częstuje “Sportami”
- Wacuś Daleczny - kelner z „Warsu", z niejednego pieca chleb jadł
- Krystyna Fajencka - roznosicielka napojów i papierosów, z wykształcenia krawcowa
- Andrzej Pakulski - kierownik „Warsu”, człowiek z zasadami
Żeby kupić bilet na miejsce w wagonie sypialnym na trasie Warszawa-Szczecin, należało się zorientować co najmniej trzy miesiące wcześniej. Punktualność pociągów pozostawiała wiele do życzenia (- Według rozkładu o szóstej trzydzieści pięć - wyjaśniła konduktorka. - A tak naprawdę? - upewnił się szpakowaty. - Jak Bóg da (...) - odpowiedziała konduktorka), warto było się spieszyć. Państwo Kolankowie (a konkretnie pan Kolanko, bo pani Kolanko wolała być obsługiwana) się nie ogarnęli, więc jechali w zwykłym przedziale, do tego dla palących. A że wszyscy palili, to nikomu nie przeszkadzało. Problem w tym, że niedługo po spróbowaniu egzotycznych papierosów "Maracho" (nowość, wyrabiana na licencji greckich "Papastratos") wszyscy zasnęli, a kiedy się obudzili, byli w zamkniętym przedziale bez pieniędzy i precjozów. Do akcji wkracza podporucznik Marian Balerski, przypadkiem znajdujący się w pociągu, nieco przerażona świeżynka, bo do tej pory zajmował się pijaczkami i drobnymi złodziejami. Organizuje kawę dla zatrutych pasażerów (- Kto zapłaci za kawę? - O tym porozmawiamy później). I jak w uczciwym kryminale z zamkniętym pokojem, milicjant po kolei eliminuje (a i dokłada, bo klucze uniwersalne miała załoga pociągu) podejrzanych.
W pewnym momencie pojawia się urocze, chociaż zdradzające pointę, nawiązanie do innego kryminału autora, "Wagonu pocztowego GM 38552".
Się pali: wiadomo, Maracho, ale oprócz tego Sporty (chociaż powodują chrypkę) i Carmeny. Caro wyszło. W ogóle, ze względu na intrygę, dużo się paleniu mówi, w tonie radosnym i z dowodami anegdotycznymi. Bo może i rakotwórcze, ale nikt w przedziale nie ma raka, a mimo palenia czasem i dwóch paczek dziennie od 40 lat starszy pan świetnie się czuje.
Się pije: ciepłe piwo, prosto z butelki, bo nie ma szklanek i kubków jednorazowych.
Się zarabia: etat w fabryce - 7 tysięcy. Ale jak się jest zawodnikiem pierwszoligowym, to za wygrany mecz jest premia 6 tysięcy. Do tego klub dokłada 150 tysięcy na przeprowadzkę, mieszkanie M-4 oraz talon na dużego Fiata albo Poloneza. W pociągu się zarabia na sprzedaży "lewych" papierosów i alkoholu, ze sporą marżą (co w socjalizmie nie jest dobrze widziane mimo obopólnej korzyści).
Genderyzm: ”A papierosa zapaliłam z prostej ciekawości. Kobiety są przecież ciekawe”.
[1]
... ale robiła wszystko. by wyglądać młodziej (...) Miał temu dopomóc dość ryzykowny makijaż i ubranie według stylu młodzieżowego pani Hoff. Liczne złote pierścionki, takaż bransoletka ,,pancerka" oraz nie mniej bogaty złoty zegarek miały wyraźnie wskazywać, że właścicielka tych błyskotek zalicza się do grona kobiet zamożnych.
Inne tego autora tu.
1/3
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 30, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2015, panowie, kryminal
- Skomentuj
Ze Szwają mam tak, jak z jedzeniem truskawek prosto z grządki. Są słodkie, pyszne, ale piach czasem zgrzyta w zębach i nie zastąpią sensownego posiłku na dłuższą metę. Książki czyta się świetnie, typowa lektura leżaczkowa, dowcipna, celna, ale ze względu na pojawiające się co jakiś czas idiotyzmy, powtarzalne wątki czy papierowość bohaterów (dobrzy są doskonali, źli, zwykle bogaci - mimo przebłysków - nie rokują) nie jestem w stanie traktować jej poważnie.
W "Romansie na receptę" 48-letnia Eulalia, zwana Lalą, redaktorka z telewizji, nagle odkrywa, że jej dzieci, bliźnięta, dorosły i wyprowadzają się z domu rodzinnego na studia. Samotność, depresja i smutek. Znajomy (i znany z poprzednich tomów psychiatra Grzegorz) niedwuznacznie sugeruje, że przydałoby się jej własne życie osobiste, mile widziane miłosne. Do stanów depresyjnych (i potencjalnego klimakterium, co życzliwie sugerują jej znajomi współpracownicy) dołącza najazd Hunów na jej dom: rodzice (cichy ojciec oraz matka, która jej serdecznie nie lubi, kocha za to idiotyczną szwagierkę), 10-letnie zarozumiałe dziecko szwagierki, którym rodzice się mają opiekować i - po pewnym czasie - sama szwagierka, ponieważ w tym czasie zaplanowała sobie remont[1]. Do tego dochodzą wpadające okazjonalnie w przerwach między wojażami i dzieci i wyrzucona z domu para ich znajomych - dziewczyna w niespodziewanej ciąży z niesłownym docentem i jej chłopak, co ją chce mimo nieswojego dziecka. Mimo zamieszania udaje się jej zrealizować fajny reportaż o górach, wyjechać w parę miejsc, dokonać akcji sabotującej dobrobyt niesłownego naukowca oraz poznać niesympatycznego pana, który z czasem okazuje się - jak to w romansie - nader sympatyczny. W tle dużo zachwytów nad Karkonoszami i ludźmi tam żyjącymi.
[1] Nie, nie rozumiem, czemu Lala zgodziła się na opiekę nad siostrzenicą u siebie w domu mimo pracy zawodowej i wyjazdów. Od biedy rozumiem, czemu rodzice Lali musieli mieszkać u niej w domu, żeby opiekować się wnuczką, chociaż funkcjonalnie nie wiem, co za różnica. Nie, nie rozumiem, czemu szwagierka po powrocie z wojaży nie mogła zamieszkać w pustym mieszkaniu swoich teściów, którzy mieszkali u Lali albo wręcz czemu teściowie nie wrócili do domu, pozwalając się szwagierce zająć swoją rodzoną córką.
Tytułowy "Anioł w kapeluszu" to emerytowana profesor psychologii, Jaśmina. Nagle umarł jej ukochany mąż, niedługo potem odeszła wieloletnia gosposia, dzieci rozjechały się po świecie, umarła staruszka-matka, samotność więc dopadła ją na wielu frontach. Po odwiedzinach u lekarza z sugestią depresji przeprowadza się z Warszawy do rodzinnego Szczecina, wyrzuca garsonki, kupuje luźne długie suknie i kapelusze i zaczyna żyć dla siebie. Ponieważ - nietypowo - akcje jest wielowątkowa, historia Jaśminy przeplata się z innymi historiami: nastoletniego Jonasza z rodzicami-karierowiczami[2], którzy niszczą syna w imię jego dobra, doprowadzając go do załamania nerwowego, Mirandy - studentki polonistyki, mieszkającej kątem u znanej z poprzednich tomów pani Lili, charakteryzatorki teatralnej - również w depresji po ciąży surogackiej. Jonasz, który uciekł z domu, ostatecznie trafia do domu Jaśminy, gdzie z pomocą przyjaciół (eleganckiego kloszarda Mirona, który okazuje się eks-milionerem, Mirandy i znajomych nauczycieli) wychodzi na ludzi[3]. W tle zachwyt przyrodą i spokojnym życiem.
[2] Jakkolwiek rozumiem założenia książki, tak postaci rodziców, którzy - mimo zaginięcia jedynego dziecka - bez wahania jadą na wycieczkę do Chin, bo opłacona, zostawiając na gospodarstwie płatną pomoc domową, jakby się bachor znalazł, są nawet nie z kartonu, tylko z płyty paździerzowej strugane.
[3] Wychodzi na ludzi za pomocą domu z ogrodem, książek, sympatycznej eks-policyjnej psicy Maszy oraz ad hoc zrealizowanej edukacji waldorfskiej, o której kilka słów się pojawia w książce.
Inne tej autorki tu.
#43-44
Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 29, 2015
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2015, beletrystyka, panie
- Skomentuj