Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Nie spać, zwiedzać

No normalnie czasu nie mam. Jem, chodzę, śpię, a do tego się zakochałam. W rowerach ozdobionych kwiatkami i przyczepioną skrzynką zakupową.

W chłopaku ubranym w spódniczkę baletnicy, białe kabaretki, różową perukę i królicze uszka, sprzedającym ciasteczka (no, efekt psuły basenowe klapki, ale bądźmy tolerancyjni). W małym bistro, gdzie były dwa zestawy śniadaniowe - dla Erniego (jajka na bekonie i bułeczka z masłem) i Berta (kanapa z szyną i serem, tosty z dżemem), a do obydwu herbata, świeże warzywa i świeży sok pomarańczowy (sympatyczny ciemnoskóry zapytał nas, czy czytamy tę holenderską gazetę, bo jak nie, to on chętnie; daliśmy nie precyzując, że dla nas to tylko podkładka pod łokieć). W kanałach i barkach. W kotach żyjących w symbiozie z ulicą, grubych, z błyszczącą sierścią i przyjacielskich; przestałam uprawiać zwyczajowy catspotting i liczyć, ile kotów widziałam (dużo). W niedbałej elegancji ludzi płci obojga, którzy z równym wdziękiem jadą na rowerze w luźnym trenczu, eleganckich pantoflach, trampkach czy w kapeluszu. W pani ze sklepu z meblami ogrodowymi z wejściem na całą szerokość kamienicy, gdzie schroniliśmy się przed deszczem na zaproszenie owej pani, która wiedziała, że i tak metalowej ławki nie kupimy, ale padało. W targu kwiatowym, gdzie wybiera się cebulki, a pani przy kasie na reklamówce zapisuje, kiedy zasiać (strzałka w dół, Sep-Dec), a kiedy będą kwiaty (kwiatek, Apr). W świeżych warzywach i pachnących owocach na Albert Cuipstraat.

W kamienicach, w których pod numerem 666 mieszka bestia, a zaraz obok pod 668 - sąsiad bestii, a wszystkie (i inne też) mają piękne drzwi, wejścia do klatek schodowych wyłożone kafelkami, ogromne okna i obowiązkowego żurawia na szczycie na wypadek jakby właściciel chciał wstawić bądź wystawić fortepian czy inną szafę. Kwiaty na ulicach w mini-ogródkach szerokości kilkunastu centymetrów. Kościół w środku dzielnicy legalnych burdeli...

Amsterdam ma mój atest "Miasto, w którym mogę mieszkać". Tu nawet moja żałosna niemczyzna jest wystarczająca.

GALERIA ZDJĘĆ ulice i koty.

PS Zdjęcia będą (żeby nie było, że z gęby cholewę robię), ale nie umiem z TŻ-owego laptopa za bardzo.

PSS Doklikałam trochę zdjęć.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 19, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 3


Pod dwoma gejami

Na pierwszej stacji benzynowej podjechał za nami wypasiony porszak z dwoma bardzo zadbanymi młodymi ludźmi płci męskiej. Chciałam napisać, że byli metroseksualni, ale całowali się jak zwykli geje, więc.

Po wjeździe do Amsterdamu rozbolała mnie szyja od rozglądania się w obie strony. Proszę pana, tu wszystko jest smaczne. Chcę tu kupić kamieniczkę nad kanałem i przylatywać na weekend. Wyszliśmy z hotelu o 22 w sam środek żyjącego centrum, które niechcący okazało się być Red Districtem, dodatkowo wypełnionym Polakami, którzy jako jedyni zwracali mi uwagę na aparat, mimo że nie fotografowałam pań w bieliźnie, a neony (panie całkiem całkiem, niektóre w wieku mocno postbalzakowskim, ale większość to młode i ładne chicks). Miljon knajp z pełnego wachlarza (nie zarejestrowałam kuchni holenderskiej ;-)) na przestrzeni kilometra kwadratowego, we włoskiej pracowali Hindusi i polski kelner. Czemu tak nie ma w Poznaniu (pomijając polskich kelnerów)?

Laptopowa klawiatura ssie, jeszcze zapowiedziany deszcz nie pada, idę oddać się szeroko pojętej konsumpcji.

EDIT: Znalazłam knajpkę z Holland Cuisine. Mięso i owoce morza. Z przyczyn różnych nie poszliśmy.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 19, 2008

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 5



Video kills radio stars

Przy okazji porządków zgrywałam zdjęcia analogowe, skanowane z klisz w ramach wywoływania odbitek. Po krótkim przeglądzie wyszło, że mizeria. Ale nie taka z ogórkami, tylko te zdjęcia mocno byle jakie. Ograniczał mnie fakt, że 36 klatek i że jak już zrobię, to pozamiatane. Nie było miejsca na kiepskie ujęcia, na jakieś pierdoły typu nowy lakier do paznokci, śniadanie czy zachód słońca. Jak za czasów Stalina, kiedy to kręciło się tylko 10 filmów rocznie, ale wszystkie dobre. No więc to tak nie działa - przeglądam te zdjęcia i one byle jakie są, mimo że nad każdym myślałam wnikliwie ze świadomością, że zużycie klatki tu może oznaczać brak potem. Czekanie na znalezienie dobrego ujęcia w zasadzie zabija cokolwiek, co dzieje się pomiędzy i zostanie 30 takich sobie, dokumentalnych zdjęć, z których nic nie wynika. Jeśli usłyszę jeszcze raz, że fotografia cyfrowa zabija fotografię, to opiniodawcę zniszczę stanowczym "phi". Hail cyfra.

I dzięki temu mam kilkanaście tysięcy mniej lub bardziej udanych zdjęć, z których w razie gdyby co mogę coś zrobić. Niekoniecznie coś robię, ale mogę. I ta świadomość jest fajna.

PS Co, ja nie napiszę notki o niczym? ;-)

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 15, 2008

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 3


Grillowanie w deszczu

Deszcz popsuł mi niedzielne plany, bo miałam takie, że deszczu nie będzie. Idea była, że rozpali się pod grillem, podymi, upiecze i zje. Życie pokazało, że jak pada, to się słabo pali i ostatecznie zamarynowana karkówka skończyła na patelni. Ale ja nie o tym. Została podjęta heroiczna próba rozpalenia ognia, TŻ szuka tzw. rozpałki, która zwykle występuje w postaci brązowej tafli, podzielonej na kostki. Brązowe kostki się znajdują, opakowane w folię aluminiową, niestety - czekolada z orzechami się słabo pali.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 14, 2008

Link permanentny - Kategoria: Śmieszne - Skomentuj


Kelly i Elanie Crawford - Kuchnia z Zielonego Wzgórza. Przepisy L. M. Montgomery

Książki typu "fusion", które łączą w sobie jakieś dwa elementy, rzadko są udane. I tak w "CK Kuchni" Makłowicza czy książkach Herve Thisa przepisy mają zwykle rolę drugorzędną, a właściwym mięskiem książki są opowieści obok przepisów, natomiast w "Przepisach z Zielonego Wzgórza" połączenie jest harmonijne. Kawałki biografii autorki cyklu o rudej dziewczynce z nadczynnością wyobraźni są przeplatane zestawami klasycznych kanadyjsko-wyspiarskich przepisów na tzw. domową kuchnię. Nie rzuciłam wszystkiego, żeby - jak w przypadku kolorowych książek z obrazkami - piec i gotować, ale głównie z tego powodu, że to kuchnia na dużą skalę. Obiad na 6 osób, deser na piknik, pieczona gęś czy nastawianie nalewek na kilka tygodni. Ja jestem w skali mikro i kuchenna godzina to dla mnie górny limit, na więcej jestem za leniwa.

#30

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 13, 2008

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2008, kulinarne, panie - Skomentuj


Człowiek musi sobie czasem polatać

A żeby polatać, to trzeba bilet na samolot kupić. Wydawałoby się, że kupić bilet to jak ogórków nakisić, ale po pierwsze jeden bilet musiał być na fakturę, bo to dla TŻ służbowo na statek, a drugi niekoniecznie kosztować majątek. Szybko okazało się, że ubiegłoroczne stawki za przelot skoczyły o 1/4, a mało pomocna pani z biura podróży dodaje następne 20% narzutu tylko za to, że kliknie w wybrane przeze mnie loty i wydrukuje mi kilka kartek (podobno to "różnica kursów", bo ceny biletów w dolarach, a oni - niech zgadnę - mają rozliczenia w euro). Ostatecznie przeklikałam się przez stronę Lufthansy, gdzie mimo kolejnych komunikatów o awarii głównej bazy i licznych błędów ortograficznych[3] (i chwilowego mojego zawieszenia się w momencie wyboru daty 9/11 na powrót[1]) udało mi się wypluć dwa numery rezerwacji. To polecę, nie? Muszę zjeść kraba w Crab Shack, zrobić sobie dobre turystyczne zdjęcie pod Golden Gate i zobaczyć, jak wygląda Dolina Napa pod koniec lata.

[1] Może i jestem przesądna, ale kiedy przesuwając daty w jedną i drugą trafiłam w okienku na 9/11[2], to poczułam dreszczyk i szybko przeklikałam się w innym kierunku - ostatecznie proszę do mnie machać 2 września o 12:35 oraz w okolicach 17:50 18, pewnie będę przelatywać przez miasto.

[2] Jako osoba z małą wyobraźnią nie odczułam jakoś specjalnie zagrożenia związanego z atakiem na WTC. Znajomi mocno panikowali, mimo że nikt z ich bliskich nie był akurat w okolicach Nowego Jorku, wieszczyli, że "it's the end of the world as we know it" i że jutro już będzie zupełnie inaczej. Ta ostatnia opcja spodobała mi się o tyle, że przestałam wykonywać obowiązki służbowe, stwierdzając leniwie, że skoro świat się kończy, to nie ma sensu, żebym pisała ten kawałek skryptu, jedynie w ramach troski ogólnoludzkiej wysłałam e-maila do kołorkerów aktualnie przebywających w Nowosybirsku, żeby wracali w miarę szybko, bo potem może już nie być jak.

[3] No jak rany, nie wiem, kto germańskim oprawcom z lufthansy tłumaczył komunikaty na polski, ale zrobił im kawał niedobrej roboty. Zaatakowało mnie najpierw, że "Nie należy stosować polskiej trzcionki", a potem zostałam dobita potwierdzeniem przy checkboksie: "Rozumię, iż w każdej chwili mogę wycofać swoją zgodę przez swój osobisty profil użytkownika na stronie programu Miles & More". Poczułam się jak podczas podpisywania zeznań na komisariacie przy okazji zgłaszania kradzieży telefonu, kiedy to pani w mundurze dała mi do złożenia autografu kartkę, na której niegramatycznie i z błędami stało zapisane, że był telefon i nie ma. Czy to jest poświadczanie nieprawdy?

EDIT: Przeklikałam się przez notkę jeszcze raz, bo koślawa wyszła.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 10, 2008

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tag: usa - Komentarzy: 1



Siądź pod mym liściem

Ponieważ jest ciepło, poszłam w niedzielę do Palmiarni, po tam cieplej. Seriej, to dlatego, że była wystawa roślin mięsożernych. Wystawy już jako takiej nie było, był stragan z potworkami na sprzedaż i mnóstwo rozemocjonowanych dzieci, które koniecznie chciały nakarmić roślinkę muchą. I żółwie ryćkające się pod czerwoną lampą (no, jeden był bardziej czynny, drugi tylko leżał; mam nadzieję, że nie był martfy).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 8, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tag: ogrod-botaniczny - Komentarzy: 2


Czasem się nie rozumiem

Nie umiem przejść obok staruszek sprzedających kwiaty (jasne, czasem przechodzę obok, ale zawsze mam wyrzuty sumienia). Kupuję, choćby bukiecik był taki sobie i choćbym chciała inne kwiaty kupić. Wczorajszy pachnący groszek odżył po kąpieli w zimnej wodzie, ale kiedy jechałam z marniejącymi kwiatkami autobusem, zastanawiałam się już tylko, czy nie lepiej zostawić po drodze. I zastanawiałam się, czemu to robię. Bo mi szkoda, że siedzą w upale na składanym krzesełku, półlegalnie (bo w każdej chwili może podejść straż miejsca i ukarać za sprzedaż bez pozwolenia)? Bo te kwiaty związane są nitką? Bo pochodzą z ich ogródków? Bo może moje 10 zł wystarczy, żeby przeżyły do następnego dnia? Bo jak sprzedadzą, to wrócą do ogródka z zakurzonej ulicy?

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 7, 2008

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 2