Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Przydasie

Sycylia - po co jechać

Będąc turystką skupioną na patrzeniu (o tym w poprzednich i następnych odcinkach) i jedzeniu, zostawiłam w bagażu miejsce na lokalne zakupy. Część zjadłam na miejscu, część przywiozłam do domu (a części żałuję, że nie kupiłam). Można te wszystkie rzeczy kupować w miejscach turystycznych, na lotnisku tuż przed odlotem (ceny wyższe, ale w przypadku alkoholi czy kremów można przewieźć w wolnocłowym worku) albo w dobrze wyposażonych marketach, gdzie zwykle są standy z lokalnymi produktami w cenach o kilka euro korzystniejszych.

  • Pistacje - bo lokalne.
  • Provolone al pistaccio - wersja łagodna sera z krowiego mleka, o specyficznym kształcie (efekt wiązania sznurkiem), z lokalnymi pistacjami.
  • Miody (miele) - głównie z okolic Etny: kasztanowy, cytrynowy, eukaliptusowy i z pomarańczy. Sprzedający są najczęściej dobrze przygotowani i mają wskazania "zdrowotne" dla poszczególnych rodzajów miodu również po polsku.
  • Kremy - z pistacji i migdałów. Warto patrzeć na skład, bywają takie, które zawierają tylko pistacje, cukier i tłuszcz, są takie z dłuższą listą składników.
  • Pasty - z migdałów i pistacji. To w zasadzie elastyczny marcepan (czysty) albo z pistacjami. Uwaga - ma kształt mydła, warto czytać, żeby kupić pastę (pasta), a nie mydło (sapone), które występuje w wielu owocowych zapachach.
  • Czekolady - różne smaki z lokalnymi dodatkami, wybierałam raczej gorzkie. Mam mieszane uczucia - są bardzo intensywne, raczej kruche (50% miazgi kakaowej), ale jako jedna kostka do kawy niż pół tabliczki do zjedzenia w chwili słabości.
  • Nugaty - sporo smaków (pistacja, migdały, czekolada, pomarańcza, cytryna), w sklepach turystycznych zwykle są wystawione kawałki do próbowania. Spodobała mi się wersja cytrynowa.
  • Likiery - fantastyczne kolory, niewielki woltaż (kilkanaście %), czasem absurdalne kształty butelek, rzecz typowo deserowo-prezentowa (zwłaszcza w butelkach w kształcie włoskiego buta czy wyspy). Pistacja zielona, melon pomarańczowy, białawe migdały. W najbardziej unikalnych kształtach butelek (w jakże zabawnym kształcie penisa z jądrami czy w butelce z lawy) sprzedawany jest mocny, 70% czerwony likier Fuoco dell'Etna (Ogień z Etny).
  • Oliwki - wiadomo, część zjedliśmy na miejscu, część się dowiozła, ale jutro zjemy.

Dodatkowo lista restauracji, w których jedliśmy. Żadna nie rozczarowała, niektóre droższe, niektóre tańsze, wszystko było świeże i smaczne. Uwaga - Sycylijczycy bardzo przestrzegają pory sjesty i większość restauracji w godzinach 13-16 może być nieczynna. W okolicach turystycznych bywają otwarte, ale to raczej wyjątek. Nie ma napiwków, za to płaci się za "nakrycie" - 1-3,5e (w zależności od restauracji) od osoby.

PS Oczywiście wróciłyśmy też z lokalnymi wytworami niespożywczymi - bransoletkami z lawy (Maj i ja) oraz lawowym kotkiem, glinianym delfinkiem i kawałkiem obsydianu (Maj).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 2, 2017

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: lipari, sycylia, taormina, giardini-naxos, syrakuzy, zafferana-etnea, wlochy - Skomentuj


Sheridan's Cheeesemongers

Kiedy na blogu Agnieszki przeczytałam o tym, jakie sery można w SC kupić, nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Dubliński sklepik na 11 Anne Street South jest nieduży, ale w środku miał tyle dobrego, że zazdrościłam klientce przede mną, która kupowała serów chyba dla pułku wojska, bo wyszła z dwiema wielkimi siatami (trzema, bo jedna z wielką ćwiartką sera się podarła pod ciężarem). Po wielu tęsknych spojrzeniach wybraliśmy po kawałku Sparkenhoe Red Leicester, wędzonego Gubbenna z czarną skórką, Maasdamera z Tilbury i klasycznego Cheddara. Do tego pastę z jabłka i pigwy i chutney owocowy. I wprawdzie panie w sklepie nie robiły pokazu serowej wirtuozerii, a sam sklep jest dość pretensjonalny, to warto go mieć na trasie którejś z wycieczek po centrum Dublina (zwłaszcza że mieści się na jednej z przecznic handlowego deptaka na Grafton Street, gdzie nie sposób nie trafić).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 4, 2010

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2010, irlandia, dublin - Komentarzy: 2


Ciepło

IKEA, co by nie mówić, nie sprawia problemów. Jedno z pudełek na buty okazało się być pęknięte, pojechałam, przyjęli reklamację bez słowa, dali nowe, do widzenia. Byłam wczoraj bardzo dzielna, z garderoby wyekspediowałam na śmietnik koło 10 par starych butów, co to "jeszcze można w nich iść do sklepu". Jasne, można. Tylko po co? Podobnie ze starymi koszulami, znoszonymi sukienkami sprzed 15 kilo (jasne, można "po domu", ale w efekcie mam pół szafy "po domu", a szafa - jak wiadomo - nie jest z gumy). Wprawdzie jeszcze skrzynki z ciuchami nie rozdysponowałam między śmietnikiem a koszem PCK, ale powiedzcie - czyż nie jestem dzielna? (dobra, dzielna byłabym, jakbym przestała kupować nowe ciuchy. I książki. I jedzenie. Jassne).
Jest pięknie:

Z okazji zaoszczędzonego miejsca zainaugurowałam na balkonie wiosnę za pomocą kupionej od przemiłego pana lawendy:

Sadzenie lawendy nie obyło się bez towarzystwa konsumentów:

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 5, 2007

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Koty, Fotografia+ - Komentarzy: 7 - Poziom: 2


Strumień świadomości z samolotu

Oczywiście pech - dzisiaj się rozpogodziło i zamiast ostatnich chmur i ciapiącego z różnym natężeniem deszczu było przeładne słońce, w sam raz na łażenie po SF czy pojechanie do Alcatraz (mniej mi żal, bo "nasi" byli wczoraj, ale dość narzekali, że fajniej byłoby w słońcu). Poza tym od wczoraj się pozbyłam jetlaga, rychło w czas. Celowo nie przestawiam zegarka, w Monachium będziemy koło północy czasu kalifornijskiego (aktualnie połowa drogi).

Latanie jest fajne, ale pod jednym warunkiem - miejsce koło okna. Inaczej jest jak w intercity w nocy. No, oczywiście przynoszą jedzenie, napoje i przemiło się do człowieka uśmiechają. Żarcie samolotowe jest zaskakująco dobre, mimo że typowo preprocesowane w plastiku (ale z drugiej strony patrząc na śniadanie hotelowe, gdzie dosłownie wszystko było z paczki, nawet "peeled hardboiled farm[1] eggs" pakowane próżniowo w workach ca 50 sztuk czy krojone w porcje ciasto "ready to eat"). Fajniej też mieć przesiadki - łatwiej przeżyć 3,5 h jednego lotu i 8 h drugiego (a potem 1h trzeciego) niż hurtem w jednym samolocie 12 h.

[1] Farm, my ass. Małe i w kolorze leciutkiej pastelowej żółci.

Lubię lotniska. I jak jestem w stanie się jakoś opanować w zwykłym miejskim otoczeniu, tak na lotnisku ręka sama mi leci do portfela i nabywam kolejne goodies. W ten oto nieopanowany sposób stałam się właścicielką zegarka Swatch z serii(?) "Chiński zodiak" ze świnką (to oczywiście wina AMG, było nie pokazywać). Oprócz zegarka w komplecie jest okrągłe pudełko ze złotą świnką-skarbonką i monetą, bo świnka przynosi właścicielowy okrągłe kwoty w dowolnie wybranej walucie.

Do Chicago leciałam obok Koreanki z Chicago, która zdziwiła się, że na tyle dobrze mówię po angielsku, że chyba w Polsce jesteśmy dwujęzyczni urzędowo. Ale potem przypomniała sobie, że do tej pory spotkani Polacy mówili tak dziwnie, że od razu było widać, że nie są z tej bajki, a ja mam "very fluent and good pronounced English". Wprawdzie nie umiem tak ładnie mówić Borat-like jak P. (i zasób cenzuralnych tekstów do zaserwowania 50-letniej Koreance z mężem, który prawie całą drogę czytał Biblię po koreańsku, mam dość znikomy), ale o ten efekt dokładnie chodziło. Dzięki sympatycznej pani dowiedziałam się też, że lecieliśmy nad jeziorem Erie, że zima latoś dość trzyma, a pani wraca od siostry z Sacramento, gdzie było 25 celsjuszów. Nie wiem, czy to specyfika Azjatów, bo w zasadzie tylko oni się tak dość dokładnie pytają, co, gdzie i jak (nie narzekam - z KJ rozmawiało się bardzo miło i mam nadzieję, że nie utytłałam jej moim krabem w knajpie ;-)). Reszta zlewa, jest zdawkowo uprzejma i nie zagaduje (może to i lepiej?). Lotnisko w Chicago jest duże po byku, szczęśliwie są tam ruchome chodniki (zdążyłam sobie obetrzeć piętę nowymi butami; dobrze, że dopiero dziś). Niestety, przyjechaliśmy kiedy się zmierzchało, więc na fotkach nie będzie aż tak dobrze widać, jakim ładnym korytarzem szliśmy - ściany wyglądały jak próbniki Decoralu, a na suficie zapalały się kolorowe neoniki (chyba założyli, że pasażerowie generalnie nie są na psychotropach i dadzą sobie radę z kolorkami).

Właśnie odkryłam, że pokładowy monitorek ma możliwość wyświetlania mapki. Prędkość 974 km, 10668 m (oczywiście to okrągła liczba, bo 35000 stóp - mówiłam, że kocham te jednostki?) nad poziomem morza, -57 stopni celsjusza i wlatujemy właśnie na Atlantyk w okolicach St John's. Czekam na turbulencje.

Jak już wspominałam, samolot oprócz spożywki zapewnia też spyżę duchową. Odrobiłam kinowe zaległości, niestety nie puścili "Prestiżu", mimo że było umówione. Przypomniałam sobie Volvera, obejrzałam jeden odcinek "The Office" i kilka kinowych nowości, co to jednak się na nie do kina nie wybrałam.

Kupiłam parę książek, ale bez specjalnych zachwytów. Nigelli w Barnesie i Noble'u nie wypatrzyłam, znacznie bardziej podobał mi się Borders. Tyle że poza jedynym brakującym Pratchettem i Erikiem Idlem z obniżki nic fajnego nie znalazłam. Leżał wprawdzie nowy (a przynajmniej nie wydany w PL) Doyle, ale coś czuję, że doylowej angielszczyżnie bym nie dała rady, poczekam na wydanie po naszemu. I Starbucksem się nie zachwyciłam - ot, kawa jak kawa, tyle że w kartonowym kubku, a nie w porcelanie.

Wygląda na to, że tym razem nie będzie Grenlandii, bo kierujemy się nad Irlandię. Żałuję, że ciemno (6:39 czasu naszego, a według mojego nowego zegarka - 21:39, za nami 2641, przed nami 1545 mil) i nic nie widać, nawet jak się ma miejsce przy oknie i że nie da się mieć on-line podglądu na google.maps.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 12, 2007

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tag: usa - Komentarzy: 2



Calvin & Hobbes

Spóźnili się wczoraj z fajerwerkami we wsi - miały być na przedwczorajsze urodziny TŻ, ale IM nie wyszło. Niestety, były na tyle krótko, że ledwo wyszliśmy na balkon, a koty zwiały z piskiem opon do garderoby, to już się skończyły. Fajnie mieć wieś, w której od czasu do czasu coś wybucha (może komuś wyleciał w powietrze podręczny składzik z materiałami pirotechnicznymi?).

Poczta Polska jest niezawodna. Niezawodnie coś zrobi zupełnie nie tak, jak powinna. Dostałam wczoraj awizo, wstępnie spodziewałam się, że może to być prezencik od Amazona (chociaż miałam niejakie wrażenie, że powinien był przyjść DHL-em), aczkolwiek oczywiście mogło to być Cokolwiek Innego. Poczta mnie wyjątkowo zaskoczyła - klimatyzacja i pusto przy okienkach. Poszukiwania paczki, wyjątkowo zaanonsowanej na awizie numerkiem i opisanej jako "duża", trwały 20 minut. Mimo moich nieśmiałych sugestii, że to może być solidnie duża paczka, pani uparcie ryła w kopertach A4. Wreszcie wyszła jednymi drzwiami, wróciła drugimi i z radością oznajmiła, że "Pani, przecież to jest worek!" i wręczyła mi (a konkretnie to TŻ-towi) plastikowy, pleciony wór, zawierający Complete Edition of Calvin & Hobbes. Kto chce mnie dotknąć? Niestety, paczuszka na razie spoczywa w samochodzie, bo nie za czytanie C&H mi tu płacą. Bawi mnie nieco w tej sytuacji dzielny Amazon, który na www podaje tracking paczki co do minuty. Oczywiście poza Polską, bo tutaj tracking się urywa (pani pocztowa nie zostawia śladów, co znakomicie ułatwia różne rzeczy, w tym znikanie przesyłek). Nieco, bo jak pomyślę, że mój piękny, 10-kilowy komiks mógłby powędrować w rączki pani pocztowej, to mi trochę zimno. Albo to efekt nadczynnej pracowej klimy.

No nie mogę się powstrzymać, C&H jest wydany prze-prze-przepięknie. Polskie cło wsadziło go w pleciony worek, Amazon - w karton, gruby papier i folię. W środku jest płócienno-kartonowe pudło, w którym są trzy oprawne w płótno i nibyskórę tomy. Każdy dodatkowo obłożony w papier. Niam.

Poniżej pierwowzór Hobbesa:

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 11, 2006

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Koty, Fotografia+ - Komentarzy: 3