Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Autoplagiat

Jest mi tak gorąco, że mogę tylko zacytować siebie sprzed roku. Mam słonecznik, stragany jeszcze stoją, nie czuć zupełnie zimnego oddechu jesieni, za 14 dni wylatuję na wakacje, ale splątanie rekurencyjnie dalej definiuje się splątaniem.

Maj rozpoczął miesięczne wakacje od przedszkola. Zdecydowanie nie podoba mi się życie z mijaniem się w drzwiach, żeby mieć zaopiekowanego Maja przez cały dzień. Na szczęście jeszcze półtora tygodnia tak.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 1, 2013

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 3


Joe Alex - Powiem wam jak zginął

Jak wielokrotnie wspominałam, mam sklerozę, więc ze spokojem mogę przeczytać po raz kolejny kryminały Joe Alexa, do samego końca nie domyślając się nawet, kto zabił. Aczkolwiek nie do końca winna jest moja skleroza, ponieważ Słomczyński bardzo unika podawania jakichś tropów i do ostatniej sceny publicznego ujawnienia ("zebraliśmy się tutaj") i detektyw cały czas biczuje się i wyzywa się od durniów i głupców, bo "jak mogłem tego nie zauważyć". Maniera autora jest dość męcząca, z monologami wewnętrznymi, z katastroficznym ogłaszaniem, że przyszłość jest ustalona i "gdyby detektyw wiedział, co stanie się za kilka godzin". Jakby wiedział, to by go autor położył.

To pierwszy tom przygód błyskotliwego i nie do końca skromnego londyńskiego autora kryminałów, prawej ręki Benjamina Parkera, inspektora ze Scotland Yardu. 15 lat temu Ben, Ian Drummond (aktualnie znany naukowiec-wynalazca) oraz Joe Alex wyskoczyli z płonącego samolotu, strąconego przez hitlerowców, ratując się jako jedyni z 10-osobowej załogi samolotu. Alex ma depresję, PTSD, nic go nie cieszy (do czasu), nawet życie osobiste ma miałkie, bo niby ma pannę - Karolinę Beacon, znaną archeolożkę, ale nie jest to wielka i dramatyczna miłość, ot, towarzystwo do teatru. Ben prosi Alexa o przeprowadzenie śledztwa w posiadłości ich wspólnego przyjaciela, Iana, ponieważ przyszedł anonim sugerujący, że obce mocarstwo chce przejąć wynalazek i nie zawaha się przed krwawą robotą. To - absurdalnie - wyrywa Alexa z marazmu, jedzie więc do Sunshine Manor wraz z żoną naukowca, znaną aktorką Sarą (w której mógłby się oczywiście zakochać). Na miejscu jest kochanek Sary, współpracownik Iana, piękna żona współpracownika, Lucy - chirurg-neurolog, kochający się w niej sekretarz obu naukowców oraz Amerykanin, który chce obu panów zatrudnić do pracy na rzecz USA. Co uwielbiam - jest plan budynku z rzutami pokoi poszczególnych aktorów dramatu. Posiadłość jest odizolowana, pilnowana, a jednak Ian zostaje znaleziony zasztyletowany, dokładnie w taki sposób, w jaki Oresteja (którą ma grać Sara) zabiła męża.

Oprócz typowego kryminału jest trochę zabawnych drobiazgów: pełne żalu zdania Alexa o tym, że zamiast pisać obrzydłe mu powieści kryminalne, w których jest nadzwyczaj sprawny, wolałby zajmować się Jamesem Joyce'em. Jest też trochę mniej zabawnych - szowinizm wychodzi wielopoziomowo, czy to w stosunkach państwo-służba, czy w kwestii ról damsko-męskich (Sara o mało co nie przejechała dziecka, którego lekkomyślna matka nie dopilnowała, po czym opieprzyła kobietę, sugerując, że gdyby był jej mąż, to by kazała mu jej złoić skórę za głupotę).

Technicznie: jest chyba tylko jedna seria (z komiksem na okładce), w której wyszedł komplet (8 tomów). Można kupić audiobooki, czytane przez Zborowskiego, nie można kupić e-booków. Smuteczek.

Inne tego autora:

#56

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 31, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, panowie, kryminal, klub-srebrnego-klucza - Komentarzy: 7


Wielkopolska weeekend - Olandia

Wprawdzie nie w weekend, a w tygodniu i w zasadzie to tylko wizualna reklamówka, bo na miejscu zajmowałam się czym innym niż okolicznościami przyrody, ale było ładnie. Jest jezioro zdecydowanie pływalne z pomostami (i dość zmotywowanymi wędkarzami), leżaki, restauracja i kolekcja miniaturowych budynków. I wiatrak nieminiaturowy.

Strona hotelu, GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 30, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: olandia, polska - Skomentuj


Daria Doncowa - Poker z rekinem

Eulampia, zwana Lampą, odbiera o 6 rano omyłkowy telefon. Umierająca kobieta z bloku obok wybiera uparcie jej numer, zamiast swojej przyjaciółki, i twierdzi, że on ją zabił. Lampa dociera na miejsce, ma blisko, bo to blok obok, znajduje kobietę w agonii, szepczącą coś o podróbce. Zabiera kota, bo nie wierzy, że milicja wezwana do zwłok (pogotowie zwłok nie zabiera) się zwierzęciem zaopiekuje. Kot Moris (na to imię zareagował miauczeniem) ma obróżkę z medalionem i robi sztuczki. Lampa - wyjątkowo - szybko zapomina o sprawie, bo na prośbę Katii szuka żony bogatego biznesmena (pacjenta Katii), która zniknęła zimą w letniej sukience wprost z teatru. Ksenia ma mętną przeszłość, w pewnym momencie okazuje się, że są dwie Ksenie. Jedna z nich pochodzi z małej miejscowości pod Moskwą, tyle że jej rodzina twierdzi, że nie żyje (i ma na to niekoniecznie wiarygodny akt zgonu), druga okrada każdego, kogo spotyka, kłamie i jest bezwzględna, a za sobą zostawia zgliszcza i wściekłych ludzi.

Akcja się zagęszcza, kiedy Lampa zapomina wyłączyć alarmu po wejściu do domu, zabiera się za mycie zabytkowej porcelany, odkrywczo ładując ją do poszewki, żeby zanieść do łazienki, po czym zostaje zgarnięta przez zaalarmowaną milicję pod zarzutem włamania. ponieważ nie chce się pochwalić dokumentami wystawionymi na imię Eufrozyna, spędza nieco czasu w areszcie, gdzie obserwuje aresztowanie syna znanego reżysera Burlewskiego. Oddaje mu przysługę, informując ojca o losach potomka oraz bierze dodatkową sprawę wyjaśnienia, kto wrobił młodego w morderstwo kochanki. Jak się łatwo domyślić, trzy sprawy (poszukiwanie żony bogacza, umierająca kobieta blok obok oraz jej kot Moris i wrobienie syna reżysera) się ściśle łączą.

W domu, oprócz zwykłego składu, pojawia się gruba i leniwa Walentyna, Katia przyprowadza ją do domu, żeby nabrała zdrowia przed powrotem do rodzinnego miasta. Walentyna nie sprząta, nie gotuje, tylko je słodycze, w zasadzie nie przykłada się do akcji, tylko irytuje (na samym końcu zostaje postrzelona i wtedy się okazuje, po co przyjechała do Moskwy z prowincji).

W pociągach podmiejskich w ramach przekąsek występują gotowane ziemniaki oraz kawa, herbata i kakao z termosów handlarzy (oraz anonsujący się przenikliwym szeptem sprzedawca "czegoś rozgrzewającego", również z zakąską).

Dodatkowo rodzina Romanowów dowiaduje się, że muszą natychmiast zmienić mieszkanie, bo zaraz pod ich blokiem ma iść linia metra. Wierzcie mi, rynek nieruchomości w Moskwie z zamienianiem z dopłatą przy niekoniecznym udziale świadomości to jest dopiero zabawne zjawisko.



(...) Nawalony jak bela?! Za kółkiem, kiedy na drodze taka szklanka?!
Popowa chyba wyczuła moją konsternację, ponieważ zaczęła się tłumaczyć:
- Nic mu nie jest. Jak tylko wsiada do auta, momentalnie trzeźwieje.
(...) Monsieur Popow nie był w stanie podpisać żadnego dokumentu. Notariusz, który miał zatwierdzić umowę, tylko burknął:
- Znasz mnie, Zinowij, i wiesz, że zawsze staram się iść klientowi na rękę. Nie czepiam się o byle co. Potrafię przymknąć oko nawet na nieważny dowód osobisty. Ale ten tu nie da rady utrzymać długopisu, co dopiero mówić o złożeniu podpisu.
- A może zawrzemy umowę w samochodzie? - rzucił propozycję Sierioża.
- A co ma do tego samochód? (...)
- Żona twierdzi, że kiedy wsiada za kierownicę, z miejsca dochodzi do siebie - wyjaśnił.

Na samym końcu do sprawy włącza się zaprzyjaźniony milicjant, Wołodia Kostin, który wszystko wyjaśnia, prosząc jednak Lampę o podpisanie dokumentu, że już więcej sama nie będzie śledztwa prowadzić (oraz konfiskując jej kupioną w metrze legitymację oficera milicji). Sądząc po akcji z następnych dwóch tomów, papierek nie miał specjalnej mocy prawnej.

Inne tej autorki tu.

#55

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 28, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panie - Skomentuj



Nigel Slater - Tost. Historia chłopięcego głodu

To nie jest książka kucharska, chociaż to typowy food pr0n z lekkim akcentem autobiograficznym. Króciutkie epizody, opisujące potrawy (słodycze, nawynosy czy domowe jedzenie, czasem z półfabrykatów, ale jednak domowe), jakie jadał przy różnych okazjach mały Nigel, przeplatają się z historią nietypowego dzieciństwa. Umierająca na astmę matka, w coraz rzadszych momentach gotowała synowi rzeczy, które na zawsze zapamiętał (mimo że nie były jak z książki kucharskiej). Zakupy w luksusowym sklepiku, namiastka starszego brata w osobie młodego ogrodnika Josha, wuj-pedofil, bawiący się w poszukiwanie monety w strefach intymnych, oschły i nieumiejący kochać ojciec, śmierć matki i druga żona ojca; to wszystko się przewija w tle opowieści o batonikach, kożuchu na mleku, pieczeni jagnięcej czy gumie balonowej. Fascynacja kulinariami, równie intensywna, jak budzące się zainteresowanie płcią przeciwną, prowadzi Nigela do pracy w kuchni hotelów i restauracji (i do poznawania licznych kobiet, koniecznie w sensie biblijnym).

Małomiasteczkowa Anglia wcale nie jest sielankowa - ekshibicjoniści wyglądający zza krzaka, młodzież wyrywa się spod rodzicielskiej kontroli i gwałtownie dojrzewa na tylnym siedzeniu samochodów, praca w hotelu/kurorcie to nieustające żonglowanie naczyniami albo w łóżku. Mimo to książka jest zachwycająco naiwna i niewyrachowana, ciepła i nostalgiczna. W zamkniętym chłopięcym pokoju słychać Beatlesów, Marca Bolana i Rolling Stones.

Zachęciła mnie Barb; też chcę zobaczyć Helenę B-C w roli macochy.

#54

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 26, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, beletrystyka, panowie - Komentarzy: 1



Daria Doncowa - Manikiur dla nieboszczyka

Postaram się racjonować tutaj radość przebywania z nową bohaterką cyklu Doncowej, która - zupełnym przypadkiem - jest również domorosłym detektywem, ale z nieco innym pochodzeniem. Racjonować, bo właśnie kończę czwartą część, a hurtem chyba nikt tu nie wytrzyma.

Eufrozyna Andriejewna Romanowa jest z zawodu harfistką, ale nieczynną, ponieważ jest żoną przy mężu. Leży na kanapie (bo jest chorowita), wcina luksusowe czekoladki (dostarczane przez męża), czyta kryminały (bo lubi i się nudzi), aż do momentu, kiedy piękna dziewczyna przynosi jej kasetę wideo z nagraniem siebie w sytuacji niedwuznacznej z mężem Eufrozyny. Froza rzuca wszystko i jedzie w Bieszcz^W^W^W, pisze list pożegnalny i idzie się zabić. Na szczęście nieskutecznie, bo o mało co nie wpada pod samochód Katii, która ją doprowadza do pionu i zabiera do swojego domu. Niedoszła samobójczyni przedstawia się jako Eulampia, bo nie lubi swojego imienia. Dom Katii, bardzo dobrej, choć niebogatej doktor chirurgii (specjalizacja tarczyca), jest bałaganiarski, mieszka w nim Sierioża, syn jednego z eks-mężów Katii, z aktualną (i wyjątkowo, jak na Moskwę, jedyną) żoną Julią, nastoletni Kiriusza, rodzony syn Katii oraz trzy psy, dwa koty i ropucha. Eulampia, zwana pieszczotliwie Lampą, zostaje gospodynią domową, co jest o tyle zabawne, że nie zna wartości pieniądza, nie umie gotować, przerastają ją urządzenia AGD, nie wie, jak robić zakupy i, wychowana w cieplarnianych warunkach, w życiu nie jeździła metrem. Na szczęście ma dużo zapału, po pierwszej fali niepowodzeń (#ludziektórzy nie umieją wyprowadzić psa na spacer oraz gotują mydło zamiast makaronu), którą miła rodzina wybacza, zaczyna odkrywać radości prostych czynności. Przepisy pozyskuje od straganiarek, ubrania kupuje na bazarku (chińską kurtkę łatwiej wyprać w pralce, a płaszcz z wielbłądziej wełny i zamszowe pantofelki nie) i po raz pierwszy od dzieciństwa jest szczęśliwa.

Tyle że nagle ktoś porywa Katię, a Lampa ma dostarczyć schowane w bezpiecznym miejscu dokumenty. Bezpieczne miejsce u znajomego Katii, aktora Antona, okazuje się być miejscem zbrodni, albowiem ktoś mężczyznę stuknął (oraz obciął mu ręce). Lampa, tak jak Dasza, kupuje sobie podrobioną legitymację milicyjną, korzysta też z tego, ze ludzie uważają, że wygląda "zupełnie jak milicjantka" i chodzi po Moskwie od człowieka do człowieka, pytając o kolejne tropy. Na szczęście na końcu trafia na sympatycznego milicjanta, Wołodię Kostina, który pomaga jej rozwiązać sprawę i jednocześnie - splątane wątki z życia osobistego.

Lampa jest mniej irytująca niż Dasza, nie emituje odoru bogactwa (chociaż, jak się okazuje, nie jest biedna), jej perypetie z życiem codziennym są żenująco zabawne. Rodzina Romanowów (bo zupełnie przypadkiem Katia nazywa się tak samo jak Eulampia) jest miła, wspierająca, a mopsy grzeją i się przytulają.

Inne tej autorki tu.

#53

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 24, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panie - Komentarzy: 6


O widokówkach oraz o tym, że warto do Mosznej

[21.07.2013]

Wszystkie chyba widokówki, jakie zachowały się z bujnych lat 60., 70. i 80., pokazywały słoneczny dzień, błękitne niebo, obłoczki, a poniżej soczystą zieleń (chyba że jesień, wtedy złoty, rudy i czerwony). Chmurki rozwieszone w równych rządkach jak na sznurze do bielizny, złote pola, miękkie jak sierść labradorka. I potem się pamięta, że kiedyś tak cały czas było, a nie tylko przez kilka lipcowo-sierpniowych dni. Dlatego, kiedy jest taki weekend, że całe niebo wygląda jak materiał do miliona instagramów, to jest to czas, żeby jechać w świat. Ten dalszy, ale jednak cywilizowany (jest autostrada!).

W województwie opolskim do łez doprowadziły mnie dwujęzyczne tablice. Do łez ze śmiechu, albowiem jak głęboko rozumiem sens dopisywania na tablicy, że Strzeleczki to Klein Strehlitz, a Zielina to Zellin, tak pójście na łatwiznę i robienie z Kujaw Kujau czy z Mokrej Mokrau to jest takie bardziej wyjście na leniucha. Tym bardziej wyczekiwałam, jak się będzie nazywać marketingowo dwuznaczna Moszna (odrzuciliśmy sugestię z sali, że może będzie to Das Wuur, za to stawialiśmy na przechrzczenie jej na Moschnau); Moschen nas zupełnie nie zaskoczyło. Nawet brew nie drgnęła.

Więc pomijając lingwistyczną pułapkę (bo lokalizacja zamku odmienia się nie tak, jak homonim), naprawdę warto zakochać się w Mosznej. Wprawdzie nie ogarniam jak pacjenci Centrum Terapii Nerwic Moszna-Zamek leczą sobie te nerwice z setkami turystów w pałacu parku i przylegającej stadninie, ale może - jak celnie zauważyła H. - trzymają ich w lochach i wypuszczają, jak wyjdą ostatni turyści. Bo są lochy, chociaż ich z zewnątrz nie widać. Widać za to wieże. Mnóstwo wież, każda inna, a niektóre ściany ze spokojem mogłyby robić za hanzeatyckie kamieniczki. Na ścianach wmurowana zwierzyna (dziki, bardzo zaskoczony niedźwiedź), z okna malowniczo zwisa szkielet, na podwórku lew wyglądający nawet dość godnie i drugi - tak już zupełnie głupio. W parku przeważnie komary, mimo upału, więc albo się idzie w słońcu i smaży jak na patelni, albo gryzą. I jest oranżeria, ale zamknięta. Chociaż może to i dobrze przy 32 stopniach celsjusza.



Obok zamku jest stadnina, w której trzymają pełnokrwiste, półkrwi oraz małe kotki i ostronosa. Konie jak konie, wiadomo. Ale serio, to jest trudne. Bo najpierw nie mogłam się odkleić od klatki z dwoma radosnymi ostronosami (ciekawość: 10), które wystawiały z klatki łapeczki, wspinając się na wysokość niewysokiego nosa i bardzo chciały się zaprzyjaźnić (nawet z dziećmi[1], które kopały w klatkę[2]). Bardzo, bardzo, bardzo chcę ostronosa, nawet jeśli trochę śmierdzi i jest hałaśliwszy od rozpędzonego Szarszyka oraz marudniejszy od kota Koki. Ale, wracając do trudne, chwilę potem, jak już obejrzałyśmy z Majem konie, w tym czempiona o imieniu Roman, to zupełnie przypadkiem wpadłam na trzy małe kocięta, parkujące opodal stajni. Takie małe, nawet nie dwumiesięczne, z zadartymi ogonkami, jeden szary makowczyk, dwa białe w rudo-czarne łatki. I wyznam, że to nawet nie było tak, że ja chciałam dokonać catnappingu, tylko córka ma, okazuje się, ma również gen zachwytu małymi łapeczkami, miękkim futerkiem oraz obficie na okoliczność emituje słowa pełne słodyczy pod adresem. Więc trudne, bo nie wiem, czy fajniejsze były kotki, czy ostronosy. Czy zamek ze szkieletem.


Wstęp do wszystkiego płatny, oddzielnie do zamku, oddzielnie do stadniny (rząd wielkości 4-6 zł od łebka, są bilety zbiorcze), ale warto - małe zoo urocze, w stadninie przeraźliwie tania kawiarnia i plac zabaw (ale nie dotrwaliśmy, co nie dziwi, bo jak ktoś utknie przy małych kotkach, to wiecie jak jest).

Strona zamku i GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Nie wiem, co to, ale nie chytaj!

[2] Serdecznie pozdrawiam niesfornego chłopca i jego olewczą mamusię, wróżę synkowi karierę w egzekwowaniu długów czy innym zajęciu, w którym przydaje się ręka szybsza od rozumu.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 22, 2013

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, moszna - Komentarzy: 6