Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Erich Kästner - Zaginiona miniatura

Berliński rzeźnik Külz, analog boomera z początku XX wieku, ucieka z domu, żeby odpocząć od prozy prowadzenia sklepu i robienia kiełbas. Trafia do Kopenhagi, gdzie poznaje pannę Trübner, oczywiście śliczną, która zwierza mu się - bo najlepiej zwierzyć się świeżo poznanej osobie - że ma ze sobą cenną malarską miniaturę i boi się, że ją okradną. Zaiste, obserwuje ją, a zatem i rzeźnika, cała szajka sarkastycznych rzezimieszków. Wtem pojawia się jeszcze gładkolicy Rudi Struve, który niezbyt sprytnymi metodami usiłuje pannę poderwać. Po nieudanej próbie upicia Külza i wybadania, czy jest rzeczywiście naiwniakiem czy jednak super cwaniakiem, gang podąża za naszą trójką pociągiem i promem do Warnemünde, gdzie dochodzi do kradzieży najpierw kopii, a potem oryginału miniatury. Akcja przenosi się do Berlina, gdzie w czasie licznych pościgów i zaskakujących zwrotów akcji okazuje się, kto ma oryginalną miniaturę, jak zareagowała żona na powrót rzeźnika, kim jest pan Struve oraz że oczywiście młodzi się w sobie zakochali.

To bardzo leciutki, zabawny kryminał, trochę w stylu cyklu Waltariego. Nikomu nie dzieje się krzywda poza okazjonalnym poturbowaniem w zamieszaniu. Gang profesora Holza jest dość niezdarny, ale za to zabawny:

— Szybciej! — rozkazał. — Nie wszyscy mają tyle czasu co pan.
— Jak wpadniemy na drzewo, nie będziemy szybciej w Warnemünde — zauważył szofer.
— Szybciej! — przynaglał siwobrody pan. — Bez gadania! Zwrócę panu koszt drzewa.
— Po czym poznałeś, że to kobieta, przecież było ciemno?
— Po imieniu — oświadczył pan Achtel cynicznie.

Pan Külz to taki wąsaty wuja z wesela, dzięki czemu jest cała porcja ówczesnego - jakże komicznego, boki zrywać - szowinizmu:

— Nie chciałaby się pani podpisać [na pocztówce]? Moja Emilia będzie zazdrosna, a to jest zawsze bardzo komiczne.
— Niezupełnie. Henryk IV był cesarzem Niemiec, a Henryk VIII królem Anglii. Najbardziej znany był z tego, że często się żenił i kazał stracić kilka żon.
— To były czasy! — powiedział pan Külz i mlasnął językiem.
— Ale kazał swoje żony nie tylko tracić, ale i malować.
— Chyba przedtem! — Külz zaśmiał się głośno i uderzył dłońmi po impregnowanych zielonych spodniach.
— Pan wprawdzie sądzi, że moje przeczucia przeszłyby po pierwszym dziecku. Ale ja już panu powiedziałam…
— Że nie jest pani w stanie tak długo czekać.

Się nosi: pantofelki rozmiar 35.

Się pije: żytniówkę, piwo jasne, beaujolais, koniak, rosół z jajkiem.

Się je: wszystko, od homarów po szwedzkie owoce ze śmietaną (w bufecie na promie), ponczowy tort i placek z czereśni (na balu w Warnemünde).

Się pali: cygara, Lucky Strike.

Się wciera: spirytus mrówczany w bolące nogi.

Rudi Struve powiedział: — Powinniśmy tu zostać. Moglibyśmy zbudować trzy szałasy. Co pani o tym sądzi? Pan Külz robiłby z dzikich królików cielęcą wątrobiankę i sznycle po wiedeńsku. Pani mogłaby zbierać jagody i gotować herbatę z lipowego kwiatu. A z owoców buczyny można podobno piec bułeczki.
— A pan? — zapytała Irena Trübner. — Pan by nic nie robił?
— Ja przynosiłbym węgorze i flądry.
— Łowi pan ryby? — zapytał Külz.
— Nie. Jeździłbym codziennie tramwajem do Warnemünde i kupował ryby w wędzarni.
Roześmieli się i było im bardzo wesoło. Dopóki nie zauważyli, że siedzą w mrowisku.

Inne z tej serii.

#104

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 3, 2023

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2023, klub-srebrnego-klucza, kryminal, panowie - Skomentuj


Lizbona, Oriente

[4.11.2023]

W zasadzie już post factum dowiedziałam się, że Oceanarium leży na terenie dawnego Expo 1999, stąd monumentalne budynki, nowoczesność i rozmach. Wysiada się z czerwonej linii metra na przepięknej, ażurowej stacji Oriente i już stamtąd widać kolejkę teleférico, o której za moment. Zaczęliśmy od śniadania, bo wprawdzie ja już zdążę zawsze coś opędzlować, zanim rodzina się ogarnie do wyjścia, ale oni nie. I głodni. A głodna rodzina = marudna rodzina. Zjedliśmy w bezpretensjonalnym Re-Sugar Brunch & Coffee z widokiem na zatokę; bezpretensjonalnym, bo lokal kawiarni współdzielony jest z hipsterskim punktem restaurowania dizajnerskiego obuwia sportowego. Bo czemu nie. Trochę padało, potem nie padało, jak się przypatrzycie, to gdzieś będzie widać delikatną tęczę. Ponieważ po drodze mijaliśmy Oceanarium i ogromną kolejkę do, poszliśmy w zakup biletów on-line - da się na następną pełną godzinę, a dodatkowo można bilet łączony na przejazd kolejką wagonikową (w dwie strony). I tu druga pułapeczka na turystów - jakkolwiek bardzo miło zawsze w kolejce, zwłaszcza jak popaduje, tak jedzie się wzdłuż wybrzeża i przy ładnej pogodzie można się przespacerować po parku i nabrzeżu, mijając sztukę i architekturę, po czym - tak samo jak kolejką - dociera się do futurystycznego hotelu Myriad i widoku na most Vasco da Gamy. W kolejce robią nieobowiązkową fotkę, którą za jedyne 10 euro można odebrać na drugiej stacji. Być może ją odebraliśmy.

Oczywiście przy podejściu pod Oceanarium okazało się, że kolejki już nie ma, ale i tak wykonałam klasyczną Zuzankę, podchodząc do losowych ludzi i anonsując, że mam e-bilety. Pogratulowali, bo też mieli. Samo Oceanarium jest… no fajne, ale szczerze mówiąc bardziej podobało mi się to w Stralsundzie, sorry. Straszliwy hałas, tłum ludzi, dużo chodzenia, przy czym cały czas krąży się wokół jednego wielkiego akwarium, obserwując to samo z różnych perspektyw. Na jeden raz, ale nie ma sensu wracać.

Adresy:

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 2, 2023

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: lizbona, portugalia - Skomentuj


Alien: Covenant

Jest sobie twórca androidów, który sprzecza się z dziełem swoich rąk, Davidem, czy android jest w stanie być kreatywny na miarę ludzką. Z tym pytaniem zostajemy aż do finału. Akcja właściwa rozpoczyna się, gdy Covenant, statek kolonizacyjny lecący przez szeroki, długi i głęboki (wszak 3D) przestwór kosmosu, wpada w obszar zaburzeń, trochę go turbuje, więc prowadzący statek android Walter wybudza załogę. Tu pojawia się krótkie cameo Jamesa Franco, kapitana, który niestety zamiast wyjść z hibernacji, płonie żywcem. Gdy załoga odkrywa dziwną transmisję z niedalekiej, niespodziewanie idealnej do życia planety, pojawiają się drobne kontrowersje, kto decyduje - wdowa po kapitanie czy zastępca kapitana. Wdowa jest za tym, żeby kontynuować lot, bo akurat tutaj ta planeta wydaje się zbyt idealna, żeby uwierzyć w przypadek. Zastępca rzuca, że co szkodzi, więc lecą. I tu wchodzimy w taki sam schemat jak w przypadku “Prometheusa”, bo - ekipa po pobieżnym odczycie, że atmosfera zdatna - nie zabezpiecza się w jakikolwiek sposób i chwilę potem kolejne osoby zaczynają wdychać alieńskie zarodniki, co owocuje (pun intended) krwawymi wybuchami, kiedy słodkie i niesamowicie szybkie maleństwa wykluwają się ze swoich nosicieli. Drugi błąd, jaki popełniają niedobitki załogi, to uwierzenie Davidowi, mieszkającemu na planecie androidowi (który wygląda tak samo jak Walter, przez co ja z moją prozopagnozją zgubiłam się całkowicie, a przez moment w ogóle uważałam, że dwóch Fasbenderów to dwie różne osoby), że są w strefie bezpiecznej. No halo. Nic im nie daje do myślenia - ogromna przestrzeń wypełniona skamieniałymi pozostałościami mieszkańców, niepokojące rysunki, wreszcie jajka Obcych. Kilka trupów później, ocaleńcy po ostatniej walce z Super Obcym, opuszczają planetę i tu następuje niespodziewane (w teorii, bo ja się akurat tego spodziewałam, ha!) mrugnięcie oczkiem do widza, że będzie trzecia część trylogii. Ale chyba nie będzie, bo to też może ciut lepszy, ale dalej równie słaby co “Prometheus” film. A, jest też wyjaśnienie, jakie wyżyny kreatywności w końcu osiągnął David.

Zalety: mocne role kobiece, nie że jakieś słabe kwiatuszki, co tylko wyglądają, sarkastyczne dialogi i bardzo dobre efekty wizualne. Wady: przewidywalność i wołająca o facepalm nierozważność załogi. Tak, wiem, mogli nie wiedzieć, co się stało z załogą “Prometheusa”, armia nie jest skora do chwalenia się porażkami. Ale i tak.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 1, 2023

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Jakub Żulczyk - Czarne słońce

Immanentną cechą Gruza jest nienawiść. Nienawidzi każdego, kto jest wrogiem katolickiego rządu i/lub nie jest prawdziwym, białym, heteroseksualnym Polakiem, nie ma problemu więc, żeby zabić czy zniszczyć każdego, jeśli dostanie takie polecenie. Tak naprawdę jednak Gruz może zabić każdego nawet i bez polecenia, bo zwyczajnie lubi przemoc. Jest tylko jedna osoba, którą Gruz bezwarunkowo kocha - to Suchy, jego kamrat i jedyny człowiek na świecie, który w Gruzie wyzwala łagodność i czułość. Tyle że Suchego już nie ma. Ale tego się czytelnik dowiaduje z licznych dygresji, podczas gdy właściwą akcję zaczyna akcja naprawcza - Gruz z ekipą ma wyprostować ideologiczne pewnego reżysera-degenerata. Prostują nawet nieco za mocno, robi się chryja, ekipa ginie, a sam Gruz trafia do więzienia. Dostaje od swojego “prowadzącego” ostatnią szansę - ma przywieźć tajemniczą przesyłkę z obozu dla uchodźców w Republice Karpackiej. Kiedy dociera do niego, co to za przesyłka, jego życie się zmienia. Nie że chce, tylko zostaje założona na niego smycz, której pierwszy raz w życiu nie może zerwać.

To nie tak, że inne książki Żulczyka są miłe, przyjemne i łatwe. Bo nie. To nie pierwszy raz też, kiedy główny bohater wcale nie jest sympatyczną osobą, bynajmniej. Albo gdzie świat przedstawiony to przerażająca, przegięta dystopijna wizja Polski, w której w imię Chrystusa giną ludzie. Ale w innych książkach nie ma: autora, Jakuba Żulczyka, łysola w dresie, jako głosu w głowie głównego bohatera; Matki Boskiej i Jezusa (oraz innych bytów) jako pełnoprawnych bohaterów; wielokrotne sugerowanie, że może te rzeczy się wcale nie dzieją czy rozbijania czwartej ściany. Wierzę, że to - jak sam autor mówi - jego magnum opus, najlepsza książka, z której jest dumny. Ale mnie się może nie podobać, bo serdecznie nie lubię realizmu magicznego, nawet jeśli doceniam wymowę i przymus podzielenia się przerażającą wizją, którą można wyekstrahować z tego, co dochodzi codziennie z mediów. Tak może być, jeśli nikt nie zablokuje nacjonalistów, przemocowców, pieczeniarzy; jestem pełna podziwu (nie zachwytu, oczywiście), jak bardzo mocne są wizje Żulczyka, mocne i niestety prawdziwe. Szanuję, nie rozumiem. Przemęczyłam się czytając, odkładałam i wracałam po kilku minutach, ale finalnie skończyłam i jednak żałuję czasu na lekturę. Z innymi książkami tego autora tak nie miałam, nawet jeśli mi nie leżały tematem.

Inne tego autora.

#103

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 30, 2023

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2023, beletrystyka, panowie - Skomentuj


7 żyć Lei

Głównym bohaterem serialu jest kanion Verdon, tzw. przełom Rodanu (zerknijcie sobie w obrazki w Sieci, zrozumiecie o czym mówię). W tych pięknych okolicznościach przyrody 17-letnia Lea idzie na nieudaną imprezę muzyczną w plenerze, nadużywa substancji i w zasadzie już ma dość życia, ale wtem trafia na szkielet z charakterystyczną bransoletką. Nagła trzeźwość, policja, przesłuchanie, powrót do domu, wreszcie sen. Lea budzi się rano, ale nie jest sobą - jest Ismaelem, 17-latkiem z 1991 roku, a na nadgarstku ma charakterystyczną bransoletkę. Na początku jest zagubiona, ale kiedy przeżywa dzień w skórze chłopaka, jak się okazuje przyjaciela swoich rodziców, o czym nie wiedziała, zaczyna rozumieć, że dostała szansę na uratowanie jego życia, zwłaszcza że jej działania w przeszłości mają wpływ na teraźniejszość. 7 nocy, 7 dni w skórze różnych osób z 1991 roku pozwala jej odkryć, co złego zdarzyło się czerwcowej nocy 30 lat temu i jaki to wpływ miało na jej rodzinę.

Nie jest to “Dzień świstaka”, bo za każdym razem Lea przeżywa inny dzień, ale motyw jest podobny - tylko ona zna przyszłość, a nikt w przeszłości jej nie wierzy. Trochę to film dla nastolatków, bo sporą część zajmuje eksploracja seksualności w ciałach innych, również autoerotyki, czasem bywa zabawnie, czasem refleksyjnie. Jest też o przyjaźni i o samoświadomości, zwłaszcza dość wzruszający finał, gdzie Lea musi zdecydować, kto zasługuje na to, żeby żyć.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 28, 2023

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Jadwiga Kaflińska - Powikłane ślady

Emerytowana redaktor Kalkowska pośrednio przyczynia się do rozwiązania sprawy niebieskiego taunusa, usiłowania zabójstwa, zabójstwa i bezczelnej próby uwiedzenia w celu uzyskania korzyści. Pośrednio, bo kapitan Kosiński, jedna z gwiazd[1] komendy, zapamiętał audycję radiową, w której Kalkowska opowiadała o swoim pobycie w niemieckim więzieniu podczas okupacji i poznał charakterystyczny przydomek, jakim więźniarki obdarzyły śliczną Sarę Gruber. I tak powieść to właśnie beletryzacja śledztwa pióra Kalkowskiej.

Mecenas Korczyński obawia się o swoje życie i słusznie, bo w drodze do kancelarii zostaje potrącony, cudem przeżywa. Samochód zamachowca ląduje na drzewie, ale przestępcy udaje się uciec. Śledztwo wykazuje, że pojazd został skradziony urzędnikowi PZU, który wprawdzie ma alibi, ale zachowuje się podejrzanie. Kapitan Kosiński rozpytuje o wydarzenia sprzed wypadku i dochodzi do relacji z proszonej kolacji, gdzie mecenas opowiadał historię z czasów wojny o pewnej szmalcowniczce, niejakiej Wiklinie. Traf chce, że niedługo potem zwłoki wspomnianej Wikliny zostają znalezione w jej splądrowanej willi pod Warszawą. Sprawę udaje się wyjaśnić dzięki - poza audycją radiową - pięknej pannie Iglińskiej, która nie dość, że daje kapitanowi do myślenia, to jeszcze pozwala na dość bliskie spoufalanie się[3]. W ramach metod śledczych milicja stosuje też szantaż[4], ale nieskutecznie oraz mistyfikację, tym razem efektywnie.

Się ma: pomoc domową (jeśli się jest mecenasem).

Się nie pracuje zawodowo: jeśli się jest żoną mecenasa.

Się je: smażone jajka, tort (w kawiarni), ogórki i salceson (pod wódkę), kanapki (od sekretarki szefa).

Się pije: kawę, lody i włoski vermouth, wódkę, herbatę.

Się pali: pali Kosiński, ale pojawia się tylko jedna wzmianka, że szef mu pozwala na palenie w gabinecie.

Szowinizm codzienny: - Niezbadane są reakcje kobiet - powiedział sentencjonalnie kapitan.
- Ach, te kobiety! Trzeba będzie jednak jakoś rozsupłać ten węzełek - pomyślał z humorem.

- A można wiedzieć, o czym to piękne panie rozmawiały?
- Jak to kobiety, o wszystkim i o niczym: o kłopotach zaopatrzeniowych, o niesłownych krawcowych, o psujących się stale programach telewizyjnych.

[1] Kapitan Stefan Kosiński cieszył się dużą popularnością na terenie komendy. Pracował cicho, bez zbytniego rozgłosu i szumu, ale przeważnie, jak to mówią, „trafiał w dziesiątkę". Jego miły, spokojny sposób bycia, przyjazne spojrzenie, zachęcający uśmiech - jednały mu przyjaciół zarówno wśród kolegów, jak i podwładnych. (...) Szczupła, zwinna sylwetka, jasne, zaczesane do góry włosy oraz wesołe oczy nadawały mu wygląd raczej młodziutkiego sportowca niż dojrzałego mężczyzny, mającego już za sobą kilkadziesiąt rozwikłanych zagadek kryminalnych, a także dwie blizny: jedną po bandyckiej kuli, a drugą od noża młodocianego ”gitowca”[2].

[2] Pozdrawiam plebiscyt na Młodzieżowe Słowo Roku AD 2023.

[3] Iglińska spojrzała na niego uważniej. Spodobał jej się ten sympatyczny blondyn w dobrze skrojonym ubraniu, spodobała się jego bezpośredniość i szczere spojrzenie błękitnych oczu wpatrzonych w nią teraz jakby z sympatią i jakimś szczególnym oczekiwaniem. No cóż... Wiedziała, że jest ładna, a milicjanci to przecież również mężczyźni - pomyślała z humorem.

- Proszę sobie nie robić żartów z biednego milicjanta. Przecież milicjant też człowiek.
- Ja bym to ujęła nieco inaczej: milicjant też mężczyzna. I to - w naszym przypadku – stuprocentowy. - Nie ocenia mnie pani trochę na kredyt?
Roześmieli się oboje; było im ze sobą dobrze.
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zamknął jej usta niespodziewanym pocałunkiem. Oddała mu go z gwałtownością, która ją samą zaskoczyła najbardziej.

[4]

- A co zrobicie ze mną? - spytał cicho Markowski.
- Na razie nic. Dopóki nic nie podważa pańskiego alibi, dla milicji jest pan niewinny, ale wyobraża pan sobie, jak będą na to patrzeć pańscy koledzy, znajomi? W oczy będą współczuli, a za oczami... zresztą pan bardzo dobrze wie, jak wygląda taka szeptana propaganda i do czego może doprowadzić; kto wie, czy nie będzie pan musiał nawet zmienić pracy. Prawo jest prawem, ale opinia publiczna bywa nieubłagana. Podobno najcięższy wyrok - to uniewinnienie z braku dowodów.

Inne z tej serii, inne tej autorki:

#102

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 25, 2023

Link permanentny - Tagi: 2023, kryminal, panie, prl, klub-srebrnego-klucza - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Kawałek metra (6)

Jeśli macie opcję przyjechania do Lizbony samochodem, to serdecznie odradzam, zwłaszcza do centrum. Bo w centrum, to wiadomo, imperatyw turystyczny to charakterystyczne zatłoczone tramwaje, aczkolwiek tym razem nie przejechałam się takim, za to z przyjemnością jeździłam metrem. Metro jest stosunkowo nowe, budowa rozpoczęła się w latach 50. Cztery linie - Czerwona (Amarela, linia Oriente), Zielona (Verde, linia karaweli), Żółta (Amarela, linia słonecznika) i Niebieska (Azul, linia mew) - dowiozą chyba wszędzie poza zachodnią częścią miasta (tam, gdzie Tor de Belem), ale można przesiąść się w ramach biletu na pociąg. Stacje są różne - od malutkich i niepozornych jak Telheiras do widowiskowych jak Oriente, za to w większości ozdobione kaflami albo muralami.

Dotychczas: Berlin * Budapeszt * Buenos Aires * Dublin * Praga * Lizbona * Porto. Niebawem: San Francisco * Taipei * Paryż * Londyn

Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 22, 2023

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: lizbona, metro, portugalia - Skomentuj


Informacja zwrotna

Wtem nowy serial w oparciu o prozę Żulczyka, więc jeśli nie chce Wam się czytać książki, to jest to legitna opcja. Serial jest bardzo kameralny, ale grający główną rolę Jakubik jest fantastyczny i wiarygodny zarówno w bólu dziecka DDA, ojca, którego syn zaginął, jak i w brutalności osoby niepoczytalnej z powodu mózgu zepsutego alkoholem. A jak już obejrzycie serial, to jednak rozważcie, czy nie wziąć książki do ręki, bo mimo wszystkich zalet serial jest płytszy. Wprawdzie sporo historii zza kamery opowiada voiceover głównego bohatera, ale znika spora część jego życiowych rozkmin, radzenia sobie z byciem oszukanym i skrzywdzonym przez chyba każdego, kogo napotkał w życiu, manii prześladowczej i racjonalizacji własnego krzywdzenia i traktowania przedmiotowo innych, bo już nie ma w głowie żadnych hamulców.

Mimo że czytałam książkę raptem 2 lata temu, przeczytałam sobie ponownie, bo kto bogatemu zabroni.

#101

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 21, 2023

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale - Skomentuj


Grzegorz Sobaszek - Wszystkojedność

Barbara, zwana Pyszczydełkiem, jest ładna, ma dobrą pracę, mieszkanie w stolicy, pieniądze, ale nie ma po co żyć - jej ukochany mąż zginął w wypadku (spokojnie, informacja o tym pojawia się na stronie 11). Buja się tak w tytułowej wszystkojedności przez kilka lat, łyka kolejne nie działające leki, wreszcie po półtora roku oczekiwania trafia na Podlasie do “Prałdy”, nietypowego ośrodka dla kobiet. A tu jest dziwnie. Nie ma terapii jako takiej, jest za to praca w kuchni, w ogrodzie, w pralni, codzienne, męczące czynności, każdy, na zmianę. Z rzadka z “pustelni” schodzi gura (feminatyw od “guru”), 18-letnia córka założycielki i mówi rzeczy z jednej strony oczywiste, tu wstaw przewracanie oczami, Barbie już słyszała to setki razy w swojej nieprzepracowanej ciągle żałobie, z drugiej strony - patrząc na wszystkie pokiereszowane życiowo kobiety i jednego geja, którym tradycyjna medycyna nie pomaga, może jest w tym metoda. W leczeniu jednak przeszkadza to, co dzieje się dookoła ośrodka, który - mimo że pośrodku niczego - jest solą w oku lokalnych mieszkańców, bo wcale nie chcą ośrodka u siebie. Nie będą lizbijki pluły im w twarza, więc zdarzają różne szykany, a podczas pierwszej nocy Barbie w ośrodku ktoś podpala przed bramą ludzkie zwłoki. Nie żeby lokalesi narzekali na brak wrogów - tuż obok mieszka Jerzy Majer, aktywista-ekolog, który ma takie hobby, żeby nie wycinać Puszczy Białowieskiej, za nim ciągnie się całe stado wspierających go wolontariuszy oraz nienawidząca go żona i córka. Kolejne zwłoki, z Białegostoku przybywa całkiem niegłupi podkomisarz Ćwik i zaczyna rozplątywać problemy dookoła lokalnych układów.

Już nawet nie będę się egzaltować zbiegiem okoliczności miejsca akcji[1], ale jaka to jest pyszna książka. Napisana świetnym, bezpretensjonalnie ironicznym językiem, a mimo że autor jest mężczyzną, fantastycznie oddaje perspektywę kobiecą na wiele spraw - miłość, rodzinę, odpowiedzialność, cel w życiu. Nawet zniekształcona perspektywa wiecznie pijanego Majera, który chce dobrze, ale wychodzi jak zwykle, doskonale pasuje do dezorganizacji środowisk ekologicznych, które walczą o słuszną sprawę, ale niekoniecznie sensownymi metodami. Oraz o nierówności stron, bo nikt nie obiecywał, że druga strona nie użyje przemocy, kłamstwa czy oszustwa. Idźcie czytać, nie rozczarujecie się.

[1] Otóż rzecz się dzieje tuż obok miejscowości Zwierzyniec i Teremiski, kilka kilometrów od miejsca, gdzie swoje dzieciństwo przeżyła moja matka.

Inne tego autora.

#100

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 20, 2023

Link permanentny - Tagi: kryminal, panowie, 2023 - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Lizbona, Bairro Alto

[3.11.2023]

W poprzednim odcinku zatrzymałam się w jednej ze starszych kawiarni w Lizbonie, żeby nieco, pun intended, odrestaurowana, udać się przez psychodeliczny plac Rossio i plac Carmo w kierunku Windy Świętej Justyny, zwanej też Windą Carmo (tak, to powinno mi dać do myślenia). Oczywiście samej windy nie żałuję, bo Elevador de Santa Justa to przepiękna ażurowa stalowa konstrukcja w stylu neogotyckim, stałam pod nią z szeroko otwartymi oczami i mam nadzieję, że zamkniętymi ustami, ale mogło mi też co nieco i w kwestii szczęki opaść. A stałam ponad 40 minut, bo to sztandarowe miejsce turystyczne i chyba połowa turystów miała plan nią wjechać; eloy rozpoznał nawet pasażerów lotu z Poznania. A kiedy już swoje odstałam (ignorując sklep MUJI, który był tuż obok), kupiłam bilety i wjechałam na górę, zachwyciłam widokiem, okazało się, że można było na platformę widokową wejść darmo z placu Carmo, na którym chyba tylko ze złośliwości nie było wielkiej strzałki “TĘDY PUNKT WIDOKOWY”. A może była, a ja nie znalazłam. Nie zapomnę ci tego, Lizbono, złamałaś mi ufne serduszko. Na placu Carmo oczywiście pominęłam ruiny klasztoru, bo cóż ciekawego mogłoby się w czymś tak antycznym znaleźć, nie poklepałam się za to po ramieniu. Na szczęście kolejny przystanek - Miradouro de São Pedro de Alcântara w Jardim António Nobre był darmowy, a widoki jeszcze piękniejsze, bo właśnie zaczęło zachodzić słońce. W roli wisienki na czubku obiad w restauracji o dźwięcznej nazwie La Paparrucha (“Nonsens”) z tarasem widokowym oraz - już po zapadnięciu zmroku - powrót przez park, wzdłuż trasy ukośnego tramwaju Glória i do metra przy placu Rossio.

Oficjalnie chwalę moją rodzinę, która przeszła kilkanaście tysięcy kroków bez specjalnego narzekania, chociaż warunki terenowe bywały trudne.

Adresy:

Śniadanie w "Dear Breakfast", reszty nie sfotografowałam(!)

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 19, 2023

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: lizbona, portugalia - Komentarzy: 2