Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Tom Holt - Przenośne drzwi

Dwójka nieudaczników - Paul i Sophie - ku swojemu zdziwieniu po zupełnie niekorzystnej rozmowie kwalifikacyjnej dostają pracę w firmie J. W. Wells & Co. Paul się od razu w Sophie zakochuje, mimo że Sophie nie jest dla niego miła. Firma jak firma - zszywacz, sterty papierów, ksero, bardzo atrakcyjna sekretarka oraz kategoryczny zakaz przychodzenia przed 9 i zostawania po 17:30. Po jakimś czasie sortowania dziwnych arkuszy z cyframi nowi pracownicy zaczynają się zastanawiać, czym się właściwie zajmuje firma. Do myślenia daje im inwentaryzacja skarbca, w którym znajdują się takie zakurzone klamoty jak "Mapa kopalni króla Salomona", "Niedokończona symfonia" Schuberta z dopiskiem "Das Ende" na ostatniej stronie czy "Atlas samochodowy krainy Oz" (jedna strona z żółtą kreską przez sam środek), ale dość dużym przyczynkiem do tego, żeby uznali, że coś nie gra, są gobliny, które zasiedlają budynek po 17:30. Podróże w czasie, gumowe składane drzwi oznaczone napisem ACME, przez które można przejść w dowolne miejsce, ludzie, którzy prawdopodobnie żyli również w XIX wieku i do teraz cieszą się dobrym zdrowiem, a do tego ciągi przedziwnych wydarzeń - wszystko pogłębia wzajemne ukrywanie się przed sobą przez Paula i Sophię.

Sympatyczne czytadełko na pograniczu Douglasa Adamsa i niedyskowego Pratchetta. Wprawdzie Paul poraża swoją ofermowatością i nieumiejętnością zadawania pytań, Sophie jest irytująca, a akcja zawiązałaby się znacznie szybciej, jakby ze sobą porozmawiali, ale całość jest do jednorazowego przeczytania.

#27

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 22, 2012

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2012, panowie, sf-f - Komentarzy: 1


No a potem to mija mi

Raz na jakiś czas mnie nachodzi, żeby zostać wzorową panią domu. Z naczyniami pod kolor, z kuchnią pachnącą ciastem i serwetkami z materiału. Kupiłam więc rabarbar, bo serwetki z materiału trzeba prasować (i odplamiać, a z tym mi słabo idzie). Ale ponieważ moją największą zaletą jest lenistwo, poszłam czytać, a zamiast ciasta w 15 minut zrobiłam mały garnuszek konfitury rabarbarowej.

(Już ostatni raz z polaroidami, na razie).

Jakimś cudem udało mi się wygrać w konkursie Esensji "Niuch" Terry'ego Pratchetta. Ponieważ swój egzemplarz już przeczytałam, chętnie oddam drugi w dobre ręce. Ponieważ dobrych rąk może być więcej niż ma Bogini Kali, książkę wylosuje kot Burszyk[1] wśród osób, które napiszą, czemu mnie czytają[2].

Losowanie w niedzielę 27.05 o 12:00. Chyba że Burszyk będzie spał, to później.

[1] Czy są jakieś zasady losowań, w których szczęśliwy los wyciąga kot?

[2] Nie trzeba chwalić. I bardzo proszę - nie wierszem. Wiersze dyskwalifikują.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 21, 2012

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 20


Nowe słowo na dziś: analematyczny

Lubię odkrywać nowe drobiazgi w mieście. Nowe chyba tylko dla mnie, bo znaleziony dziś na Malcie Ogród czasu powstał w 2003 roku. Oprócz dwóch poniżej - analematycznego i poziomego - są jeszcze trzy inne, ale nie wiedziałam, więc nie szukałam więcej. A szkoda. W roli wskazówki na jednym z zegarów - TŻ.

(W ogóle to pojechaliśmy na puszczanie latawców, tylko bez latawca).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 19, 2012

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tag: malta - Komentarzy: 1


Pretty Little Things

Coraz trudniej układa mi się słowa w zdania. Kołyszę się w obojętnej mgiełce rutyny - do pracy, praca, z pracy, zakupy, dom; założyć ciepłą bluzę, bo wiatr. I przeciwsłoneczne okulary na nos, bo od mrużenia oczu robią się zmarszczki (jakbym się kiedykolwiek tym przejmowała). Zazdroszczę dziecku tej niesamowitej łatwości, z którą wyławia potrzebne frazy do dialogu ("Daj mokrą chuśtećkę! A co[1] mówimy, kiedy chcemy, żeby ktoś nam coś dał? Tida tida!"), ja ważę słowa na szalkach półkul i najczęściej w ich meandrach pozostają. Już kilkanaście lat temu Stephenson w "Diamentowym wieku" wymyślił mediaglify, które zastąpią długie słowa. Dla mnie słowa ostatnio zastępują obrazki.

Bo jak jednym słowem opisać moje pełne nadziei oczekiwanie na Dzień Dziecka, kiedy Maj rozpakuje skarbonkę w kształcie Kota Simona? Jak zbudować zdania, opisujące świeżość zapachu różowej piwonii (a wcześniej wizytę w kwiaciarni, kiedy wśród kilkunastu gatunków kwiatów muszę wybrać ten jeden)?. Zapach skóry nowej torebki, układ fałd tworzących kokardę; poczucie, że jest dla mnie za elegancka (i złośliwy komentarz TŻ-a, że jak będę wreszcie miała okazję z nią wyjść, to jej nie będę mogła znaleźć)? Smak i zapach pomarańczowego owocu physalisu, który kupiłam zamiast brzydkich truskawek? Wygodę nowych pantofelków z paseczkami i fikuśnie wycinanymi brzegami skórki i kwiatkiem na podeszwie? Przyjemność nalewania aromatycznej herbaty, kupionej specjalnie dla mnie przez TŻ-a; stary czajnik rozlewał, a poza tym pojawiły się na nim złowieszcze pęknięcia - nowy i zupełnie niedrogi kremowy z niebieskim wzorkiem jest stabilny i nalewa szerokim, pewnym strumieniem. Czy wreszcie widok Mai zaangażowanej w rysowanie małymi kredkami w 36 kolorach w kolorowym notesiku, którego brzegi mozolnie powycinałam we wzorki dziurkaczem z Tchibo? Brakuje mi przymiotników, związków frazeologicznych i lingwistycznego kleju, żeby to wszystko połączyć.

A najbardziej lubię, jak moja córka na widok moich szpilek czy sukni robi okrągłe oczka i pyta: "Mamusiu, mogę pozicić?". I wiem, że pożyczę, kiedy mała stopka urośnie, a wystający dziecięcy brzuszek zamieni się w płaski brzuch podlotka, który będzie może jeszcze chciał wyglądać jak mama. Może. Bo może już nie.



[1] Dla ułatwienia dodam, że chodziło o "proszę".

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 17, 2012

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 6


Cowboys and Aliens

Bardzo lubię złe filmy. Takie, w których niewiarę zawieszam na bardzo mocnym kołku, a każde pojawienie się absurdu witam śmiechem (wersja dla twardych: #4morons drinking game - za każdym razem, kiedy...). Nie lubię natomiast filmów nudnych i nielogicznych, a niestety C&A takie jest. Niby wszystko w porządku, bo zestawienie dojrzałego Dzikiego Zachodu wyekwipowanego w marne pistoleciki, konie czy kapelusze ładnie kontrastuje z klasycznymi, tryskającymi kwasem i nienawiścią jaszczuropodobnymi Obcymi, latającymi na zwrotnych dwuskrzydłowcach.

Twardy Daniel Craig z amnezją, ale zaopatrzony w tajemnicze gizmo na ręku (nie da się zdjąć, a amnezja powoduje, że nie wie, co się z tym robi) wkracza do miasteczka, w którym rządzi Harrison Ford z pyskatym synem. Miasteczko nie chce obcego, robi się mała awantura, w barze, snuje się urocza acz tajemnicza Olivia Wilde, po czym na miasteczko napadają statki kosmiczne i porywają co atrakcyjniejsze egzemplarze. Mimo niesnasek wszyscy jadą odbić swoich, docierają do statku-matki Obcych; tu trochę ich zatyka, bo wehikuł jest spory, ale Craig w międzyczasie odkrył, że jego bransoleta może skutecznie obcych demolować.

Co jest słabe: Obcy zdecydowanie nie wyglądają, jakby mieli możliwość rozwinąć cywilizację techniczną, Olivia Wilde wygląda cały czas na bardzo przerażony szkielet obciągnięty atrakcyjną skórą (a wątku z feniksem już zupełnie nie rozumiem) i naprawdę nie jestem w stanie uwierzyć, że kilku niedomytych panów w skórzanych spodniach jest w stanie rozwalić kogoś, kto używa laserowych noży i prowadzi zaawansowane eksperymenty na ludziach.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 16, 2012

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 3



2 Broke Girls

To serial o stereotypach, doskonale sobie zdaję z tego sprawę, ale tak świetnie zagrany, że nawet powtarzanie żartów o końskiej kupie, niskim wzroście Azjatów, jurności Ukrainców oraz nielitościwe nabijanie się z hipsterów nie nudzi przez cały sezon. Jest pieprznie, bez dyplomacji i zabawnie, ale czasem spod tej warstwy widać melancholię i smutek niespełnionego życia.

Kelnerki - Max i Caroline są zupełnie różne, mają tylko jedno wspólne - pusty portfel. Max Black jest dziewczyną z Bronxu, twardą i doświadczoną pesymistką, dorabia sobie jako opiekunka dzieci u bogatej i przeraźliwie głupiej Peach, a do tego piecze świetne babeczki. Caroline Channing jest obiecującą absolwentką prestiżowej uczelni ekonomicznej, do niedawna wraz z ojcem milionerem mieszkała w wielkim apartamencie na Manhattanie, po czym nagle ojciec został aresztowany za malwersacje, wszelkie zasoby skonfiskowane, a Caroline ląduje na bruku (i w bistro, jako kelnerka). Dla odmiany jest wieczną optymistką i uważa, że każda sytuacja oznacza szansę na coś lepszego. Wbrew początkowej niechęci Max, Caroline (wraz ze swoim koniem i walizką z odzieżą od Chanel) wprowadza się do małego mieszkanka Max i zaczynają - również wbrew niechęci Max - planować założenie babeczkowej kawiarenki.

Na drugim planie same smakowitości. Przy wejściu bistro siedzi Earl - fantastyczny 75-letni ciemnoskóry z wielką klasą, kasjer i muzyk, przyjaciel obu dziewcząt. W kuchni Oleg - ukraiński żigolo, mistrz patelni, dwuznaczności i sugerowanego pożycia intymnego. Han - właściciel knajpki, Wietnamczyk nikczemnego wzrostu - bardzo chce spotkać dziewczynę oraz usiłuje prowadzić knajpkę twardą ręką. W trakcie serialu pojawia się Johnny - barman z okolicznego baru, a po godzinach artysta-grafficiarz, który czuje miętę do Max i pełna wdzięków wszelakich emigrantka z Polski - Sophie (Oh, Stiffler's Mom!), prowadząca z sukcesami własne przedsięwzięcie.

Wprawdzie do końca pierwszego sezonu dziewczynom udało się uzbierać raptem $927.00 na otwarcie kawiarni, ale liczę, że przez następne sezony sytuacja się nieco poprawi. Wspominałam, że zakochałam się w Max?

[EDIT] Niestety, kolejne sezony to równia pochyła - te same żarty, coraz bardziej natrętny śmiech z puszki i coraz wyżej ustawiane przeszkody przed bohaterkami. Wytrzymałam do końca, ale Wy nie musicie.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 14, 2012

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 10



Georges Simenon - Tajemnica komisarza Maigret

Prawdą jest to, że Simenona się po wizycie w Paryżu czyta zupełnie inaczej. Niedaleko Porte Dauphine, w Lasku Bulońskim, zostają znalezione zwłoki bardzo sprytnego włamywacza-dżentelmena, jednak - co zniesmacza komisarza Maigreta - prokuratura uznaje to za "porachunki osobiste" i nie zamierza sprawy wyjaśnić. Maigretowi nie podoba się polityka, jaką od kilku lat uprawiają pracownicy quai des Orfèvres numer 36, więc, mimo że oficjalnie powinien się zajmować się pijarowo nośną sprawą napadów na banki, zaczyna wraz ze znajomym z dawnych czasów szukać zabójcy znanego mu włamywacza.

Paryż Maigreta pachnie jedzeniem. U matki zamordowanego pyrkocze w garnku baranie ragout, w knajpce, w której przesiadywał denat można zjeść pyszne przysmażane kiełbaski (a rachunek kelnerka podliczała na papierowym obrusie), tu i ówdzie nawet na służbie każdy się pokrzepiał to koniakiem, to śliwowicą, a do smacznego obiadu ze znajomym lekarzem schodzi flaszka rocznikowego Saint-Émilion.

A o zielono-różowym na blogu obok.

Inne tego autora tu.

#26

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 12, 2012

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2012, kryminal, panowie, klub-srebrnego-klucza - Skomentuj


Pierwsza trasa Lucifera

Zawsze zastanawiałam się, co mieści się w kamiennym budyneczku ze śliczną bramą, zupełnie nie pasującym do nieco postpegeerowskiej okolicy, który czasem mijałam, skracając sobie drogę spod salonu Citroena do Koszalińskiej. I już wiem, bo dziś zatrzymałam się obok. I znalazłam jedną z placówek Uniwersytetu Przyrodniczego.

Nie wiem, co rozbraja mnie bardziej - geneza nazwy katedry ("Katedra Hodowli i Produkcji Owiec, która od roku 1996 nosi nazwę: Katedra Hodowli Owiec i Kóz. W roku 2006, po połączeniu z Katedrą Hodowli Zwierząt Futerkowych, zmieniono nazwę na Katedra Hodowli Owiec, Kóz i Zwierząt Futerkowych. Od roku 2009, po połączeniu z Katedrą Surowców Pochodzenia Zwierzącego, Jednostka nosi nazwę Katedra Hodowli Małych Ssaków i Surowców Zwierzęcych") czy osiągnięcia (poprawieniem użytkowości wełnistej białej świniarki, wytworzenie polskiego corriedale, w wyniku krzyżowania polskiego merynosa z Kentem czy wyhodowanie pierwszej krajowej rasy syntetycznej - owcy wielkopolskiej [1]). Mylące zdecydowanie są te małe ssaki albowiem za płotem spotkałam ogromne, futrzaste bydlątko, które usiłowało mnie polizać przez bramę, przyjazność 10. Chyba ze to była owca.

A zatrzymałam się, bo to miłe miejsce na zrobienie pierwszych zdjęć nowego samochodu. Citroen C3 w kolorze lucifer rouge, w mdłym tłumaczeniu intensywna czerwień; uprzedzając pytania - tak, też nowy[2].



[1] A może rzucić to wszystko i w Złotnikach krzyżować owce?

[2] De facto chyba nawet wyjdę na całym interesie na plus na kilku płaszczyznach, pomijając stres, czas i konieczność zmian organizacyjnych w komunikacji domowej[3].

[3] Mam niesamowicie fajnego TŻ, wspominałam?

Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 9, 2012

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 10