Stokrotki
Bez względu na to, jak brudne są paznokcie, to i tak są to najpiękniejsze łapki na świecie.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Bez względu na to, jak brudne są paznokcie, to i tak są to najpiękniejsze łapki na świecie.
Ten tom przygód Thursday Next jednak bardziej mnie zmęczył niż ucieszył mimo wszystkich zalet. Chyba poczułam, że wyczerpała się formuła - było już wszystko, co mogło być (Jurysfikcja, interakcja autor-postać, SpecOp, zła korporacja, neandertalczycy i ptaki dodo).
Thursday urodziła syna, spędziła z nim dwa lata w Jurysfikcji, szukając zbiegłego Minotaura oraz usiłując wyjaśnić, z jakiej książki pochodzi polityk Yorrick Kaine. Młody Friday nauczył się mówić, niestety - jak to w Jurysfikcji - posługuje się tylko frazą "lorem ipsum". Po dwóch latach więc matka z synem pojawili się w Swindon, żeby dokończyć to, na co czytelnik czekał dwa tomy: przywrócić eradykowanego przez Goliatha męża Thursday, Landena. Świat aktualnie żyje tym, że właśnie w Swindon ma się pojawić XIII-wieczny prorok, który przepowiedział, iż imperium Goliatha się rozpadnie. Imperium w celu uniknięcia rozpadu zaczyna przerabiać się na kościół, w ramach odkupienia dawnych win odzyskuje męża agentki, a kształt dalszej konstrukcji świata zależy od meczy krykieta, w którym - niespodziewanie - gra Thursday. Mecz krykieta zasługuje na wszystkie opisy świata, albowiem mniej chodzi o uderzanie młotkiem w piłkę (choć zasady są chyba żywcem wyjęte z "Alicji w Krainie Czarów", może poza użyciem żywych flamingów), tylko o przepychankę prawników obu stron. Epizodycznie pojawia się płatny morderca, pani goryl - opiekunka do dziecka, pożyteczny stalker oraz zaświaty, w które przypadkiem wjeżdża prezydent. Końcówka książki jest należycie wzruszająca, jak na koniec cyklu. Chociaż to wcale nie koniec!
Inne tego autora tu.
#28
W samochodzie, wracając z przedszkola, śpiewamy razem z madame. Kiedy już skończy się piosenka o kolorowym lecie, stryszakach, o mamie na antydepresantach[1], przychodzi czas na kołysanki, mimo że nie jest jeszcze pora utulania i usypiania. Fascynuje mnie łatwość, z jaką Turnau i Magda Umer śpiewają o tym, że tak naprawdę najlepsze życie jest we śnie: "We śnie wszystko jest ciekawsze. We śnie wierzysz, że na zawsze tak szczęśliwie i tak dobrze może być, może być. We śnie mogą wszyscy wrócić. we śnie możesz się nie smucić, we śnie możesz jeszcze piękniej żyć". Często wraca w moich snach motyw katharsis. Że ktoś, z kim drogi mi się rozeszły na tyle dawno, że na jawie o tym nie pamiętam, był tuż obok, zrozumieliśmy się i wybaczyliśmy sobie wzajemnie. Budzę się wtedy z takim poczuciem wewnętrznego spokoju i zazdroszczę tej sobie ze snu, że rzeczywiście jest tam łatwiej i bez myśli, które jednak mówią, że wcale tego nie chcę. Miałam taki okres w życiu, że nie chciałam się budzić. Umiałam po obudzeniu zapadać jeszcze w drzemkę, podczas której było tak, jak chciałam, a nie jak chciał świat. Można przespać tak całe życie, jak bohater "Jak we śnie". A to nie jest wniosek, którym chcę się dzielić z melodyjną trzy-i-pół-latką z fotelika na tylnym siedzeniu.
[1] Albo się do spartakiady młodzieżowej szykuje.
Pochwaliłam się TŻ-owi zakupem legginsów, wyjątkowo modnych, w pionowe czarno-białe pasy. TŻ obejrzał i skonstatował: O, takie same miał Obelix. Kazałam mu przemyśleć odpowiedź. Przemyślał. Jakbym była trunkowa, to bym już wyciągała trzeci korek.
Nie mogłam się też w sklepie oprzeć narzędziu do wyczesywania przędzy z kotów. No ale kto się może oprzeć, jak w sklepie na półce leży gustownie opakowany Furminator. Kot Koka już je kocha (dwa kłębki burego futra), Burszyk nie zaszczycił, pozwolił sobie przejechać po grzbiecie i oddalił się na z góry upatrzone pozycje, a Szarsz uznał, że to świetny cel polowania (tak samo jak wielka i ciężka miska z wodą, którą w nocy przepchał z odgłosami brzmiącymi jak suwanie nocnika na sam środek kuchni; dalibóg - nie wiem, po co).
+19 stopni, wspominałam?
PS Niespodziewanie przy okazji wiosennych porządków TŻ odkrył w jednym z plecaków GPS, który zginął nam chyba 4 lata temu. Ja z kolei odkryłam w kieszeni kurtki (na swoją obronę mam, że odpadł guzik i czeka na zmiłowanie) zagubione prawie 3 lata temu rękawiczki.
Żadną tajemnicą jest, że łyknę cokolwiek Deaver napisze, bo bez względu na to, jakie komunały sadzi albo jak bardzo nakomplikuje akcję i nawtyka fałszywych poszlak, to i tak z zachwytem przerzucam kolejne tomy, odrywając się na fizjologię i przerwania typu "Mama, poskacemy?".
"Przydrożne krzyże" to blogosfera i czesanie danych pod kątem wyciągnięcia kompromitujących informacji. Kathryn Dance, agentka CBI (patrz: Mentalist) o umiejętności interpretowania ludzkiego zachowania, szuka nastolatka, który o mało co nie zamordował najpierw jednej, a potem drugiej koleżanki ze szkoły, a dodatkowo jakiś czas wcześniej uczestniczył w wypadku, w którym zginęły również dwie dziewczyny. Sytuację komplikuje fakt, że znany w okolicy blogger, który napisał kilka słów o wypadku, nie chce zamknąć swojego bloga, a kolejne osoby, które wypowiadały się na blogu, giną. Przed każdym morderstwem ktoś ustawia na poboczu drogi krzyż z przyszłą datą. To sprawia, że śledztwo jest trudne, a wszyscy w okolicy panikują. Dance też nie jest bardzo skupiona, bo jednocześnie wydział wewnętrzny aresztuje jej matkę, pielęgniarkę w klinice, pod zarzutem eutanazji jej poparzonego w poprzedniej akcji kolegi po fachu. Deaver niestety, poza niezłą akcją, wziął sobie do serca maksymę "bawiąc-uczyć", bo pieczołowicie objaśnia, co to HTML, przedstawia ważność RSS we współczesnym świecie i wyjaśnia, o co chodzi w blogosferze. W roku 2009. Czekam na kolejny tom o niebezpieczeństwach korzystania z komunikatorów.
"Hak" to kilkudniowa historia ochrony świadków, myląco pisana w pierwszej osobie (myląco, bo zawsze spodziewam się, że autor wyskoczy zza rogu i zezna, że tak naprawdę to narrator był kimś innym). Corte, funkcjonariusz specjalny, ochrania rodzinę Kesslerów - policjanta, jego żonę, córkę z pierwszego związku i siostrę żony. Ochraniani niespecjalnie chcą być pod ochroną, bo uważają, że to pomyłka. Oczywiście do pierwszego ataku na nich. Ataków jest coraz więcej, dlatego Corte zamiast tylko trzymać ich z daleka w bezpiecznym domu, jednocześnie szuka płatnego zabójcy, który kilka lat temu torturował i zabił jego mentora oraz usiłuje zorientować się, kto z Kesslerów jest celem (co nie jest do końca zgodne z poleceniem zwierzchnika, więc toczy się też walka wewnętrzna o to, kto ma dłuższego). Jak to u Deavera - co chwila myli się trop i czytelnikowi, i policji. W tle pojawia się błyskotliwa acz nieco roztargniona analityczka, która z jawnych i tajnych informacji umie na żądanie wyciągnąć wszystko, co trzeba.
W "Porzuconych ofiarach" Brynn, prowincjonalna policjantka z Wisconsin, jedzie po służbie (w zamian za obiecane pół dnia urlop) do urwanego wezwania w swojej okolicy. Na miejscu zastaje zamordowane małżeństwo, ich cudem ocalałą znajomą oraz dwóch płatnych morderców. Traci broń, samochód tonie w jeziorze, ale zgarnia pannę w drogich kozaczkach i mimo uszkodzeń własnych (rana w policzku oraz wybity rykoszetem ząb) ucieka z nią w las. Ta historia nie opiera się na analityce ani mikrośladach, a na umiejętnościach surwiwalowych Brynn, na przewidywaniu kilku ruchów naprzód sprytnych przestępców, który mylą potencjalną ekipę ratowniczą i na nieustającej walce z pechem. Prywatnie policjantka ma też sporo do przemyślenia w związku ze swoją przeszłością, więc przedziera się przez las i robi sobie psychoanalizę.
Inne tego autora tu.
#25-27
Phillip ma rodzinę, składającą się z owdowiałej matki i dwóch sióstr. Matka spotyka się z pewnym rokującym, w porywie uczucia obdarowuje go zabytkową rzeźbą ogrodową. Rokujący przestaje rokować, mama jest smutna. Młody człowiek przypadkiem odnajduje rzeźbę w jednym z ogrodów i niewiele myśląc, kradnie ją, po czym chowa w szafie, bo nie chce wspominać matce o byłym a niewiernym kochanku (poza tym jednak to obciach, że ukradł). Na ślubie siostry poznaje piękną i jednocześnie dziwną Sentę, przypadkiem podobną do ukradzionej rzeźby. Zakochują się już po pierwszej wspólnej nocy w łóżku. Phillip wybacza srebrnowłosej nimfie każde dziwne zachowanie, nawet awanturę, bicie i wrzaski, kiedy w żartach oskarża ją o kłamstwo i zgadza się, że dla podkreślenia, jak to bardzo się kochają, oboje zabiją kogoś dla udowodnienia, że to na serio. Phil dalej uważa, że jego bogdanka to fajna panna, więc wybiera sobie z gazety jakieś niewyjaśnione morderstwo i się do niego przyznaje. Kiedy Senta wraca o poranku i opisuje, kogo właśnie zabiła, nagle do niego dociera, że to, co do tej pory brał za łagodne fantazjowanie i małe przeinaczenia, są brutalną prawdą - dziewczyna jest chora psychicznie. W tym momencie na głowie ma rodzinę, szefa w pracy oraz policję.
Nie jest to typowy kryminał, raczej thriller z elementami erotycznymi, bo łóżko zajmuje poczesną rolę. Niestety, jeden z tych, w których czytam i co kilka kartek mam ochotę rzucić książką w bohatera, bo słabo się czyta o kimś tak bezmyślnie głupim.
Apel dla czytających mnie panów: jeśli poznana panna sugeruje, że moglibyście kogoś dla niej zabić i zaczyna to planować, to jednak uciekajcie, nawet jak jest chętna i ogólnie przyjemna z wyglądu.
Inne tej autorki.
#24
W ramach uprawiania parapetowej tęsknoty za wiosną nauczyłam się, że jak się sieje rzodkiewki, to jednak lepiej je nieco przysypać, bo inaczej wyrastają śliczne liście z czerwonymi łodyżkami.
Weszłam do Arsenału; wprawdzie nie miałam ochoty kupować żadnej książki, ale na zapowiedź urlopu (bo to już w sierpniu!) kupiłam sobie eye-candy z pięknymi zdjęciami nadatlantyckiej prowincji. I konsekwentnie w ramach postanowienia, że mam do przeczytania kilkadziesiąt książek w domu, kupiłam nowego Ćwirleja.
Zirytowało mnie moje ulubione lokalne radio. Ale tak naprawdę. Poranna audycja z udawaniem menela, który dzwoni do personelu szpitala w Goleniowie, żeby zapytać przepitym głosem, jak ta kobieta z 10 promilami uciekała, piechotą czy na rowerze, przekroczyła moją barierę obciachu.
Napisałabym coś o proporcji chętnych do pomocy w trakcie w stosunku do tych, którzy wyrażają opinię po, ale nie napiszę.
Tajemniczy dentysta, dr Schultz, negocjuje za pomocą elokwencji oraz pistoletu odkupienie od handlarzu niewolników rosłego Django. Uwalnia go, pozwala mu wybrać sobie strój[1] i razem z nim zaczyna polować na ściganych listem gończym przestępców, bo z zawodu jest łowcą nagród. Django się świetnie znajduje[2], sugeruje też, że chętnie by odzyskał swoją żonę, ukaraną za ucieczkę i wysłaną na morderczą plantację Candyland. Doktor jest miły i jadą odzyskać żonę, a po drodze mają różne zabawne przygody.
Nie że jestem rozczarowana, bo oglądając "Django" śmiałam się jak norka, ale zdecydowanie to nie jest film klasy "Pulp fiction" czy "Kill Bill". Na plus: doskonałe dialogi, scenografia (ząbek kiwający się na sprężynie), obłędne filmowanie i kolory, obsada (Samuel L. Jackson!, krótka rola Dona Johnsona i fantastyczny Di Caprio) czy wreszcie coup de grace - muzyka (chyba tylko Tarantino potrafi z taką gracją wprowadzić hip-hop na Dzikie Południe). Na minus: akcja liniowa, bez tajemnic, z nierówno stopniowanym napięciem. Brakowało tego smaczku, tego gorączkowego zastanawiania się w trakcie, czy to, co widzę, jest na pewno tym, co jest naprawdę.
[1] Betina: So you're really free?
Django: Yes.
Betina: You mean, you wanna dress like that ?
[2] Dr. King Schultz: How do you like the bounty hunting business?
Django: Kill white people and get paid for it? What's not to like? [3]
[3] I jeszcze: D'Artagnan, motherfuckers!
Dzisiejszy poranek wzbudził we mnie uczucia mieszane, albowiem - zobaczywszy kątem oka napis na ciężarówce "Przesyłki drobnicowe", przeczytałam je jako drobiowe - prześladowała mnie wizja gustownie opakowanych kurczaków z kokardką, rozwożonych przez kurierów. Za pokwitowaniem.
Moje słowo zostało boleśnie dotknięte wygładzeniem stylistycznym i śródtytułami w stylu "Cukier krzepi", tyle że bez nowatorskości tej frazy; nie żebym uważała, że jest doskonałe, ale każdorazowa ingerencja niezgodna z zamysłem irytuje.
Przez szarość za oknem zapomniałam, w której ręce się trzyma aparat fotograficzny.
W Littlebourne najpierw znaleziono ludzki palec, potem resztę zwłok. Zwłoki należały do młodej kobiety, której nikt w miasteczku podobno nie znał. Oprócz zwłok spora grupa mieszkańców miasteczka otrzymała anonimy, dopasowane nieco treścią do adresatów, acz niespecjalnie precyzyjne, tyle że napisane kolorowymi kredkami. I wprawdzie, korzystając ze złotego angielskiego września, nadinspektor Jury miał się udać do Ardry End z wizytą, ale jego zwierzchnik - komisarz Racer - wysłał go w celu śledztwa. Melrose przyjechał więc do Littlebourne, udając ad hoc kupca na posiadłość niegdyś bogatej wdowy.
Pal diabli akcja, w toku której pojawiają się jeszcze dwie denatki oraz ktoś nastaje na kolejną osobę płci pięknej, ale jakże smaczne jest tło. Melrose Plant zupełnie nie ma brania (a od razu zakochuje się w lokalnej pisarce kryminałów, Polly Praed), z kolei nadkomisarz Jury i owszem - kocha się w nim wspomniana pisarka z pięknymi oczami (i w paskudnych okularach) oraz przedsiębiorcza 10-latka, hobbystycznie zajmująca się barem w pubie oraz ujeżdżająca konie. Po otaczających wieś lasach chodzą, mimo zagrożenia, że morderca jest na wolności, członkowie stowarzyszenia miłośników ptaków, a w lokalnym dworze mieszka bucowaty arystokrata z równie niesympatyczną rodziną (Polly używa ich jako wprawek do pisania fragmentów o morderstwach, uśmiercając na papierze wszystkich kilkunastokrotnie). Odbywa się jeden kiermasz staroci przy plebanii, kilka gier RPG, a kiedy akcja przenosi się do Londynu, zostaje wprowadzona malownicza rodzina Crippsów - gruba White Ellie, zwana słoniem, jej mąż, Ash (często odwiedzający celę z powodu zachowań obscenicznych w miejscach publicznych) i całe stado dzieci, machających Jury'emu na pożegnanie ("Machaj ręką, Friendly! Ręką!").
Inne tej autorki: tu.
#23