Dzień dziecka. Miasto prześciga się w organizowaniu niepłatnych i płatnych uciech dla dzieci i nawet nieco dla rodziców. Portale się licytują - tu 13 miejsc, w których Coś Się Dzieje, tam z kolei 14 rozrywek. Świetnie, radość mą duszę nie do końca cyniczną zalała, ale jednak cały czas mam takie nietrudne pytanie - czemu nie może być tak co weekend?
Wprawdzie madame od rana nie współpracowała, ale bańki mydlane na Gołębiej i parę innych drobnych przekupstw pozwoliły na przejście przez Jarmark Francuski i wyjść pachnącym mydłem, kiełbasą czy słodyczami.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 1, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 4
Świat współczesnej Kołymy w dziennikach Hugo-Badera to świat nawet nie nad przepaścią, tylko już w przepaści. On się skończył, teraz trwa szabrowanie resztek tego, co zostało z lodowato zimnej krainy i czekanie na naturalną erozję. W tle wyprawy autostopem, bogato zakrapianej różnej jakości wódką, są historie ludzi, których zesłanie do obozu pracy dotknęło bezpośrednio (byli więźniami) lub pośrednio (dziećmi więźniów). To opowieści o miastach, które niszczeją przypadkiem bądź celowo, opuszczane przez ludzi. Dziennik nie jest nawet smutny per se, tragedie są ukryte pod opowiadaną historią. On jest tylko zupełnie bez nadziei.
Inne tego autora
#39
Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 29, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, panowie, reportaz
- Komentarzy: 3
Kiedy TŻ oznajmił, że kupuje bilety na przedstawienie z bajkami, nie spodziewałam się, że to ja się przeniosę w dalekowschodni świat baśni. W historie o małym wielbłądzie, Aiszy, której umarła matka i Jasmin, której zaginęła córka Varda. I wcielę się w rolę widza nie tyle spektaklu, co benefisu jednej aktorki, która tańczyła pod sceną, skakała, śmiała się i czekała na moment, kiedy będzie spróbować instrumentów. A zwłaszcza talerza. Bo żeby talerz zabrzmiał, trzeba mieć rozmach i pałeczkę, najlepiej owiniętą gałgankiem. Spektakl na dzień matki (to był mój trzeci dzień matki!) przygotowała grupa Baśnie Właśnie - bosonoga dziewczyna o pięknych włosach i dwóch niesamowicie utalentowanych chłopaków, też boso, za to wyposażonych w zestaw świetnych, prostych instrumentów, dzięki którym łatwo można się było znaleźć na morzu czy na pustyni. A nawet w Japonii. Podobało mi się, chcę na następne takie, żeby posłuchać baśni i patrzeć, jak moja córka chłonie historie. I komentuje; nie wiem po kim to ma, zupełnie.
Na przedstawienie poszliśmy do budynku, o którym już kiedyś pisałam - na pierwszym piętrze kamienicy na Nowowiejskiego 8 mieści się wegetariańska kawiarnia Stara Baśń. Wysokie wnętrza z białą stolarką, na ścianach zasiedlony skrzatami Poznań, w barze fantastyczne ciasta i dobra kawa. Bogato wyposażony kącik dla dzieci i scena, na której można być kim się chce, zwłaszcza jak ma się 3 lata i 3/4. Bo to w niedzielę było, ale potem pojechałam na wschód i mi się nie składało.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 28, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 8
Przełamując własne lenistwo (a wierzcie mi, nie chciało mi się[1]), trzymając się zasady JFDI, wyszłam z domu wieczorem. Na randkę ze szparagiem. Jakiś czas temu zapisałam się na warsztaty kulinarne w restauracji "Dąbrowskiego 42". Restauracja mieści się w pięknym zabytkowym budynku, pokrytym drewnianym szalunkiem, który przez wiele lat niszczał zaraz obok rynku Jeżyckiego, aż wreszcie został wyremontowany (i nie powstał w nim bank, czego się można w Poznaniu spodziewać). Do tej pory bywałam tylko w restauracji; tym razem wspięłam się na trzecie piętro. Warsztaty były przygotowane świetnie - sala jest dość jasna, na środku duża wyspa (starczyło miejsca dla 12 osób) z nożami, kuchenkami, naczyniami i toną szparagów. Bo ze szparagów miała być zupa, tarta, sałatka i szparagi zapiekane. Warsztaty prowadził szef kuchni z hotelu Sheraton, Krystian i - mimo moich obaw, bo pierwszy raz i przecież nie może być AŻ TAK sympatycznie - było świetnie. Wprawdzie ostatecznie przekonałam się, że jednak nie chcę mieć restauracji i być pełnoetatowym kucharzem, to dzięki wspólnemu gotowaniu z profesjonalistą przestałam się bać ciasta kruchego, chociaż to nie ja gniotłam, zdecydowanie lepiej wychodziło mi krojenie, kroić mogę bez oporów. I mieszać sos.
Jest coś przyjemnie pierwotnego we wspólnym gotowaniu. Podsuwanie sobie składników, drobne rozmowy nad garnkiem, czytanie receptur ("ile to jest 0,01 kg mięty?"), zaglądanie sobie w talerze i różnice w daniach mimo identycznego sposobu przygotowania. Wprawdzie najbardziej lubię dania małoskładnikowe (może dlatego najbardziej mi się spodobały szparagi w szynce serrano i z sosem orzechowym), ale jest niesamowicie fascynujące przechodzić przez poszczególne etapy skomplikowanego i czasochłonnego przepisu, kiedy nigdzie się nie spieszysz, a na samym końcu dostajesz do złączenia kilka elementów i nagle masz danie.
Zabawne jest to, że nawet w wielkim mieście, spotykając kilkunastu nieznajomych, okazuje się, że człowiek niespecjalnie jest anonimowy, kiedy wyjaśni, że najpierw pracował przy jednej megabudowie (zwanej lejem po bombie), a potem przeniósł się służbowo w drugie rozkopki, to już wszyscy wiedzą, gdzie pracuje. I, mental note to self, wizytówki nosić i przy pogodzie.
Więcej zdjęć z warsztatów na stronie "Akademii 24".
[1] Całe moje życie to nieustająca walka ze sobą. Najchętniej nie wychodziłabym z łóżka (chyba że w ciepłych krajach, wtedy bym wychodziła, żeby iść na hamak i spać na zewnątrz).
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 23, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
JFDI, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Londyn z czasów Sweeneya Toda, Karola Dickensa, Roberta Peela, Bena Disraeliego i młodej królowej Wiktorii. Pod miastem znajduje się drugie miasto - kanalizacja, powoli używana nie tylko do odprowadzania brudnej wody, ale i do odbierania z domostw fekaliów oraz stanowi miejsce pracy dla zbieraczy. Jednym z najlepszych jest Dodger, który sprawnie pozyskuje monety, drobną biżuterię i inne walory. I którejś ciemnej o burzliwej nocy pozyskuje wyrzuconą z powozu pobitą dziewczynę zaraz po tym, jak spuszcza łomot jej dręczycielom. Dziewczyna mówi z nieco zagranicznym akcentem, ma na palcu pierścień i szybko się okazuje, że jest przyczyną sporego konfliktu dyplomatycznego oraz celem kilku płatnych morderców. Dodger w porozumieniu z Karolem Dickensem oraz swoim mentorem żydowskiego pochodzenia, Salem Cohenem, usiłuje uratować życie dziewczyny, nie zważając na wiele konwenansów. I politykę. Muszę, naprawdę muszę wspomnieć o tym, że Dodger i Sal opiekują się śmierdzącym psem o dźwięcznym imieniu Onan.
I jak z poprzednimi książkami Pratchetta, niezwiązanymi z cyklem o Świecie Dysku, mam poczucie, że szkoda czasu i ręki Pratchetta na nie. Historia z tej książki świetnie mogłaby się zdarzyć w sztafażu dyskowym, z dyskową Nocną Strażą i wszyscy byliby zachwyceni. Osadzając ją w XIX wieku zapewne świetnie spełnił postulat "bawiąc-uczyć", co zresztą jawnie opisuje w posłowiu, licząc na to, że historia londyńskiej biedoty nie zniknie zapomniana. Tyle że ja chcę Vimesa, trolle i Vetinariego. Oczywiście nawet bez Świata Dysku jest to książka dobrze napisana, płynną a cyniczną pratchettowską frazą; tłumaczenie też wydaje mi się niezłe, mimo że nie tłumaczył PWC.
Inne tego autora tu.
#38
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 21, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, panowie, sf-f
- Komentarzy: 1
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 20, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
solacz
- Komentarzy: 3
Wyjątkowo udało mi się dotrzymać danej sobie obietnicy, bo z tym u mnie przeraźliwie krucho, i pojechałam obejrzeć poznańskie wydanie Restaurant Day. Cała rodzina zachwycona - Maj grzebała w piasku i skakała na kanapie, TŻ dostał wegańskie ciasto z rabarbarem i Fritz Kolę, a ja widok na sporą część mojego poznańskiego startu - Wartę, most Rocha i Politechnikę Poznańską. W KontenerART (-arcie?) byłam po raz pierwszy i chyba polubiłam mimo tymczasowości miejsca (a może właśnie dzięki temu?). Na piasku, rozsypanym między kolorowymi kontenerami, na paletach i oponach, kłębił się tłum dzieci, psów i dorosłych w różnym wieku. Ludzie w mieście chcą być razem, chcą przestrzeni bez samochodów, tylko na relaks. I to jest to miejsce. Scena, na której można skakać, bębny do bębnienia i jedzenie, którego nie można dostać gdzie indziej. Idea Restaurant Day jest taka, że otwiera się restaurację na jeden dzień i sprzedaje coś, co się przygotowało - ciasta, przekąski, warzywa, hummus, kanapki. I ta idea do mnie bardzo przemawia. Następna odsłona 18 sierpnia, polecam.
A dzisiaj byłam na pikniku na Cytadeli, ale ponieważ wczoraj pojawiła się urocza przygodówka z nawiedzoną posiadłością, to zrobiłam tylko lemoniadę truskawkową. I kupiliśmy wraz ze współpiknikowiczami pizzę w Umberto. To był nader świetny piknik.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 19, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
cytadela
- Komentarzy: 2
Fjällacka, małe szwedzkie miasteczko letniskowe, koło 1000 mieszkańców. Zimą się nic nie dzieje, nie licząc znalezienia zwłok 35-letniej kobiety, która jako dziecko wychowywała się we Fjällbacce. Erika, pisarka-biografka, porządkuje rzeczy w domu, który otrzymała w spadku po nagłej śmierci rodziców i zupełnie przypadkiem wplątuje się w sprawę. Potencjalna samobójczyni, Alex, która szybko okazuje się zamordowaną, jest jej przyjaciółką ze szkoły, z którą nagle się urwał kontakt. Nie dość, że rodzice Alex uważają ją za godną zaufania i proszą o napisanie artykułu wspomnieniowego o córce, to jeszcze na posterunku w miasteczku obok spotyka zakochanego w niej w czasach szkolnych Patrika. I tak im się udaje sprawnie połączyć romans ze śledztwem.
Niby wszystko jak trzeba, ale pozostawia niedosyt. Erica, wtrącająca się w śledztwo, jest dość irytująca (nie tak, jak Chmielewska w najlepszym okresie, ale jednak). Dodatkowo jest to kryminał typowo "babski", z narzekaniem na wagę, opisami bielizny i kulinariów (co pewnie jest zaletą, skoro autorka opublikowała książkę kucharską z Fjällbacki). Chętnie pożyczę kolejne, ale nie chce mi się kolekcjonować na półce.
O tym, że autorka niespecjalnie korzysta w opisach z sielskiego uroku miasteczka, pisała na swoim blogu Theli.
Inne tej autorki:
#37
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 18, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panie
- Komentarzy: 4
Bardzo lubię uliczne jedzenie. Niekoniecznie w postaci cieknącego kebaba z surówką z kapusty kiszonej (z wiadra), ale lokalne, zrobione ze świeżych składników, unikalne i specyficzne dla danego miejsca. Wiem, pod tę definicję niekoniecznie łapie się zapiekanka z Mostu Teatralnego, ale zwyczajnie mam sentyment do tego miejsca. W poprzedni weekend ucieszyłam się bardzo, że na ulicy Żydowskiej pojawiły się stoły, scena, stragany i klimat z okazji święta ulicy [link nieaktualny - 2018]. Wszędzie było pełno kropel, bo mżył deszcz całe przedpołudnie, ale podobało mi się, że można na ulicy zjeść bajgla. I zupę z soczewicy. I że nagle pojawiło się mnóstwo ludzi, również starszych (a nie tylko hipsterów).
W tę sobotę z kolei będę pewnie się kręcić w okolicy niektórych z otwartych na Restaurant Day jednodniowych restauracji. Chcę odwiedzić KontenerArt i ulicę Zieloną ze względu na spore natężenie restauracji na metr kwadratowy. A Wy?
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 16, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Kolejny tom historii Kobiecej Agencji Detektywistycznej z Botswany. Tym razem nie ma tu spraw jako takich (w tle przewija się poszukiwanie defraudanta z Zambii oraz niewyjaśniony wątek spodni[1]), jedynie jest kilka dni z życia bohaterów. Już po ślubie pani detektyw z właścicielem warsztatu samochodowego sprawy zaczynają się komplikować. Rra Matekoni ma zgryz, bo nie dość, że jeden z jego terminatorów prowadza się z mężatką i rzuca pracę, to jeszcze w domu będącym własnością Matekoniego pojawił się nielegalny wyszynk. W życiu mmy Ramotswe po raz kolejny pojawia się jej brutalny eks-mąż, Note Mokoti. I mma Makutsi też ma problem, bo na kursie tańca towarzyskiego ma niezgrabnego partnera. Ale to ciepła, słoneczna Afryka, pełna życzliwych, mądrych ludzi. Nawet jeśli zdarza się coś złego, udaje się skończyć dzień nad filiżanką herbaty z poczuciem dobrego dnia.
[1] Mma Ramotswe znajduje pod łóżkiem w swoim domu nieznajomego mężczyznę, który ucieka, pozostawiwszy spodnie, zaczepione na sprężynie. Następnego dnia spodnie znikają z werandy, a zamiast spodni leży dynia. Obrażam się na autora, bo jak to tak nie wyjaśniać zagadek!
Inne tego autora tutaj.
#36
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 14, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, beletrystyka, panowie
- Skomentuj