Drugiej części opowieści o Kidzie brakuje chyba wszystkiego - zwalających z nóg hitów, pokazywania zgrabnej kobiecej piersi, sugestii pożycia intymnego, napięcia, dramy, a mimo to jest chyba lepszym filmem niż Purple rain. To dalej jest pretekstowa fabuła, przetykana teledyskami, ale udało się stworzyć jakąś magię, może i kartonową (bo tytułowy graffiti bridge jest tak boleśnie studyjny, że wygląda jak żywcem wyjęty ze scenografii sitcomowej), ale magię. I nawet mniej mnie raziły przeplatające tę magię sceny z Morrisem, który nieodparcie przypomina mi połączenie Gliniarza z Beverly Hills z lemurem z Madagaskaru; ba, czekałam na nie (scena z pokazem machismo, polegającym na publicznym jedzeniu ostrych papryczek w zalewie - profesjonalna). Muzyka mnie nieco rozczarowała, jednak. Bo to całkiem przyzwoity i dość jednorodny funk, ale bez czegoś, co sprawia, że stopa wybija rytm, a w żyłach krążą nuty.
Kida zostawia dziewczyna, bo Kid zamiast zapewnić jej byt i pracę w swoim klubie, woli, żeby panna się nim zajmowała. Demoniczny Morris chce przejąć klub w połowie należący do młodego i utrudnia mu życie. Kid ze swoim mikro-motocyklem wzdycha do nowej panny, która malowniczo rozłożona przy malowanym mostku szepcze swoje zmysłowe wiersze[1], chociaż ogólnie jest aseksualna. Morris nie wzdycha, tylko podjeżdża drogim autem i pobiera pannę, Aurę, do swojego klubu, gdzie ochocze podlewa ją alkoholem, żeby była łatwiejsza. Plan po części się udaje, bo staje się na tyle łatwa, że można ją jedynie przerzucić przez ramię i położyć spać, więc Morris rzuca na nią czar, że zakocha się w pierwszej osobie, którą zobaczy po obudzeniu. Long story short, chłopiec poznaje dziewczynę, zakochują się, dziewczyna ulega wypadkowi, a chłopiec z żalu struga balladkę, dzięki której wygrywa z Morrisem muzyczną walkę i odzyskuje klub.
[1] Aktorka, grająca Aurę - Ingrid Chavez - jest rzeczywiście poetką i ma bloga, m.in. z wierszami.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 7, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Czasem jest tak, że jest jakieś miłe miejsce, ale z różnych przyczyn jest zawsze second choice, mimo że samo w sobie ma wszystko, co trzeba. I tak mam z Filigrando w Starym Browarze - przegrywało najpierw z włoską restauracją w starej części, gdzie dają najlepszą sałatkę z tuńczykiem, a potem z Taste Barcelona, dopóki było. Tymczasem to doskonała kawiarnia Gruszeckiego, z opcją na śniadanie czy lekki lancz. Bagietki na ciepło, jajecznica, śniadania tradycyjne (do wyboru z kiełbaskami, muesli i twarożkiem), doskonała kawa. Lubię też zestawienie prowansalsko-pastelowych ścian w pasy (te dekoracje z pudełek na jajka!) z niepokojącą, prawie lynchowską podłogą w czarno-białą kratę.
I to całkiem fajne miejsce na ukradkową randkę z TŻ w całym środku miasta, zaraz przed kupowaniem szarych mikrorękawiczek z różową aksamitną kokardą i podobnego dresiku w rozmiarze 98 cm.
Wiem, wiem, wpisuję się w kanon odświeżanych kotletów sprzed tygodnia, trudno.
Technikalia:
- Schody: nie ma, do SB można wjechać pochylniami i windami, tylko czasem trzeba jechać dookoła. W środku dość wąsko.
- Krzesełka dla dzieci: są, zabawek i kredek nie ma.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 7, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
stary-browar
- Komentarzy: 3
TŻ jest prawie najbardziej wyluzowaną osobą w domu[1]. Prawie, bo bardziej wyluzowany jest Szarszyk, ale koty wszystkich zostawiają w tej dziedzinie w tyle, więc żaden wstyd. Dlatego też TŻ wozi w bagażniku samochodu latawiec i kiedy tylko mocniej dmuchnie za oknem, spogląda tęsknie i mówi, że może by dziś. I dziś tak. Dobrze robi człowiekowi, jak trzyma w ręku walczący z wiatrem kawałek kolorowego materiału.
[1] Ja mam tak 0.8 Filifionki, więc w ogóle nie biorę udziału w żadnych rankingach.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 5, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 5
Latchetts to spokojna posiadłość rodziny Ashbych na angielskiej wsi. Beatrice zwana Bee wychowuje osierocone dzieci swojej siostry - Eleanor, Simona i bliźniaczki Jane i Ruth. Ponieważ Simon niedługo kończy 21 lat, posiadłość i spadek po rodzicach przechodzi na niego, wszyscy szykują się do uroczystości i zmian z tym związanych. I nagle pojawia się uznany za samobójcę brat-bliźniak Simona - Patrick. Wszyscy się cieszą, mimo że przez 8 lat się z nimi nie kontaktował, oprócz Simona - który jako jedyny nie wierzy, że podobny do niego młodzieniec jest jego bratem. I ma rację, bo Patrick, do tej pory znany jako Brat Farrar, oczywiście zaginionym dziedzicem nie jest, został jedynie do tej roli przeszkolony przez chciwego kuzyna żony pastora, którego uderzyło jego podobieństwo do rodziny Ashbych. Tym bardziej dziwne jest zachowanie Simona, który nie chce oszustwa ujawniać, chociaż oszust pozbawia go połowy majątku. Brat wrasta w rodzinę i stadninę, co jest o tyle łatwe, że kocha konie, a rodzina - poza Simonem - niesamowicie sympatyczna. Dodatkowo jest całkiem - mimo uczestnictwa w oszustwie - uczciwym człowiekiem i dociera do niego, że zachowanie Simona nie jest do końca normalne.
Najfajniejszą rzeczą w tej książce jest to, że nie jest to w zasadzie kryminał, tylko pełna ciepła rodzinna powieść obyczajowa o historii pechowej rodziny ze stadniną i małym wiejskim społeczeństwie, w którym wszyscy o sobie wiedzą - z panią sklepikarką, która roznosi plotki, piękną żoną pastora, mądrym i wnikliwym pastorem, dzierżawcami i ich córkami i szkołą dla trudnej młodzieży w okolicy. Taka "Ania z Zielonego Wzgórza" z twistem. Małe siostry Brata - Jane i Ruth - są szczere i zabawne, Bee ("wygląda jak luksusowy kot") lubi sobie strzelić kielicha, a do Eleanor ustawiają się adoratorzy. I na drugim planie kwitnie sobie ten szwindel o majątek i pada pytanie, co się stało z 13-letnim Patrickiem 8 lat wcześniej. I kim jest Brat, którego podobieństwo nie ulega wątpliwości?
Inne tej autorki.
#69
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 4, 2011
Link permanentny -
Tagi:
mwa, cwa, 2011, panie, kryminal, klub-srebrnego-klucza -
Kategoria:
Czytam
- Komentarzy: 3
Chciałam odpocząć od morderstw, śledztw i świata przemocy, wyciągnęłam więc wczoraj z półki comfort food dla głowy - "Dolinę Muminków w listopadzie". Do tej pory co roku przechodziłam do porządku nad tym, że Paszczak miał ciężką depresję, że Wuj Truj miał Alzheimera, Filifionka nerwicę, Homek był sierotą spragnionym domowego ciepła, Włóczykij uciekał od siebie, Mimbla nie umie przyznać się do tęsknoty za małą siostrą, a wszyscy podążali do doliny Muminków jak do raju, gdzie miała na nich czekać kawa na werandzie i spojrzenie kogoś bliskiego. W tym roku, kiedy siedząc przy Maju taplającym się radośnie w wanience, głośno czytałam, starając się skorzystać z tego, że delikwentka nie może z wanny uciec i zabrać mi książki, dotarło do mnie, że to może być równie dobrze książka o żałobie. O tym, że mieszkańcy tego pustego, ciemnego i pełnego uśpionych sprzętów domu już nie wrócą, bo nie mogą. Że zostali tylko w myślach tych, którzy przyszli. A ci, co zostali, czekają na próżno i wreszcie wpadają na jedyny sensowny pomysł, żeby wzajemnie dla siebie samych stworzyć namiastkę rodziny Muminków. Żeby przestać tęsknić, zapełnić brak i iść dalej.
Tak, też sobie comfort book znalazłam, wiem. Ale nawet w takim ciepłym i słonecznym listopadzie tęsknię za fotelem na werandzie, za kocem chroniącym przed zimnem, za gromadzeniem w głowie zapasów na zimę. Za możliwością zapadnięcia się we własne myśli, braku poczucia, że trzeba wstać, iść i być gdzie indziej. Zawsze myślę o tym, żeby być gdzie indziej, gdzie lepsze światło i więcej drżenia liści. Ale ciężko tam dotrzeć, bo trzeba się zatrzymać i przejść kawałek, a ja zawsze jestem spóźniona, chociaż kilka minut niczego by nie zmieniło.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 3, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Fotografia+ -
Tagi:
2011, dla-dzieci, panie
- Komentarzy: 6
Po przygodach w Australii Harry leci do Bangkoku, co jest jakąś tam odmianą po piciu kiepsko smakującego piwa i usiłowaniu wykrycia, kto mu zgwałcił niepełnosprawną siostrę. Na miejscu jest gorąco, dziwnie, egzotycznie i to trochę pozwala Harry'emu zapomnieć.
Zginął ambasador Norwegii, znaleziono go w jednym z moteli-burdeli, kiedy czekał na prostytutkę. Harry ma wykryć sprawę tak, żeby w prasie nie było skandalu. Niestety, nie pomaga w tym zawartość aktówki dyplomaty, w której leżą kompromitujące zdjęcia kogoś, kto korzysta z nierządu nieletnich. Harry łatwo nawiązuje kontakty z barwną i pomysłową lokalną policją, łatwo też wpada na bandyckiego Chińczyka z Mandżurii, który go poniewiera w celu zaprzestania przez niego śledztwa. Harry nie zaprzestaje, tylko chodzi i gada, a w efekcie po trupach dochodzi do wyjaśnienia kilku, a nie tylko jednego, morderstw.
Dalej wolę spójną i zaplanowaną podwójną trylogię z Oslo, tu jeszcze brakuje spinania się wszystkich wątków, za to na początku pojawia się występujący później Waaler, już w charakterze wroga. Dużo, nawet za dużo makabry, szczegółowych opisów mordowania i detalicznego wyjaśniania tortur. Niepotrzebne poniewieranie siostry Harry'ego i takie trochę sprawdzanie, ile jeszcze biedny policjant jest w stanie znieść i jak bardzo go można skrzywdzić.
Inne tego autora tu.
#68
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 3, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, kryminal, panowie
- Skomentuj
Jest takie miejsce na Wildzie, które przypomina Genewę - małe, szare, brukowane uliczki, kamienice, droga w górę, droga w dół, podwórka, przez które się przechodzi na place, gdzieś z tyłu za światem i frontem domu. Niestety, tu się kończą podobieństwa, bo na Wildzie uliczka obok mini-skwerku między dwiema ukośnie postawionymi kamienicami prowadzi tylko na pół dziki, ale płatny i czynny 24h parking, na którym z budki wybiega wściekły szary człowiek i zaczyna opieprzać nas za wjazd na parking. Że państwo bez pytania, że sami sobie wybrali, gdzie stanąć, no patrzcie, no. Że potrącili słupek, którego nie było zza maski widać, bo wjazd pod górkę. Że co sobie pan w ogóle wyobraża, że tak wjeżdża. Kłóci mi się to nieco z ideą parkingu i frontem do klienta, ale może dlatego, że rzadko na Wildzie bywam.
Skończyło się tak, że pan się obraził i nie chciał od nas pieniędzy za 15 minut parkowania, jakich potrzebowaliśmy, żeby kupić mielone w "Prosiaczku". Nie rozumiem, prawda?
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 1, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 9
... Will she trick or treat - i bet she will.
Do drzwi zapukało pięć nastoletnich panien, przemalowanych na zombie (1) i na gotyckie lolitki-wampirzyce (4). Tym razem byłam przygotowana, pomna amerykańskich horror stories miałam zapas słodyczy foliowanych firmowo (bo w domowych wypiekach mogą być żyletki). Maj jeszcze nie robił obchodu dzielnicy w celu pozyskania walorów cukierniczych, ale nie widzę problemu w tym, żeby za rok-dwa zrobić obchód po znajomych domach. Zdecydowanie wierzę w radość zabawy maluchów w kostiumach dyń, piratów, wróżek i biedronek. Na razie ze słodyczy wygrywają jelly belly i czekoladowe wafelki, a pracowicie upieczone przeze mnie paluchy wiedźmy moczę sobie w herbacie brzoskwiniowej.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 31, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 6
Najlepsze koty to - poza moimi - oczywiście dachowe, zwane krótkowłosymi europejskimi. Ale jak już do Poznania zjechał mi z całego świata tłum ludzi z tłumem miękkich, puszystych, kolorowych i pięknych kotów, to - mimo dotychczasowej niechęci - poszłam pokazać dziecku kotki (a przynajmniej tak to się oficjalnie nazywa, bo młodzież się znudziła po godzinie, a ja wróciłam następnego dnia). Niechęć trochę mi wystawa przełamała, bo koty wyglądały na znudzone i senne, ale nie zestresowane i w złej formie. Za kratami, ale to kraty dla ich komfortu.
Co fajne: że w Poznaniu. Że niektórzy hodowcy pozwalali głaskać puchate ślicznotki. Że były kocięta, bo zaprawdę kociak bengalski to widok wart wszystkich pieniędzy. Że było dużo ludzi i większość z dziećmi (miasto, zobacz - ludzie chcą wychodzić, zwłaszcza jesienią i zimą!). Że mnóstwo okołokocich gadżetów i karm lepszych niż te na w i k.
Co mniej: cena - przeboleję 20 zł za bilet dla dorosłego, ale trochę nie fair ściągać 15 zł za bilet nawet od kilkumiesięcznego pędraka na ręku. Zepsuty jedyny bankomat przed wejściem, a w środku wszystko za gotówkę; przypadek, ale słabe. Brak szatni - jest koniec października, kurtki i płaszcze, a w środku bardzo ciepło. Brak programu i chociaż orientacyjnej mapy stoisk w ramach biletu (nie domagałabym się wymienienia na mapie każdego kota, ale chociaż krajów i ras).
I pomiędzy: rozumiem chęć zapewnienia kotom bezpiecznego i chociaż nieco wyciszonego schronienia, ale owijanie klatki grubą, półmatową folią słabo się sprawdza, jeśli gawiedź chce kota sfotografować. Siatka, kraty - tak, z tym da się coś optyką zrobić. I flesze. Pierwszym obowiązkowym punktem w instrukcji każdego najmarniejszego telefonu, automatu i aparatu powinna być umiejętność wyłączenia lampy błyskowej. Tak, wiem, wtedy by się okazało, że w słabych warunkach oświetleniowych nie da się zrobić dobrych (czytaj: ostrych i kolorowych) zdjęć czymś mniej wyrafinowanym zrobić w ogóle. Nie, nie podoba mi się zachowanie pani, która błyska w oczy kotu i z chichotem wyjaśnia, że wie, że bez flesza, ale - hihi - nie umie wyłączyć. Pani pokazałam, ale wszystkim nie pokażę.
(Powstrzymam się od opinii na temat hodowli kotów jako takiej).
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 30, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 7
Czemu? Po wizycie w maju umieściłam na blogu notkę (o treści aktualnie wykreślonej). Na początku lipca w serwisie citeam.pl ze sporym zdziwieniem odkryłam moje zdjęcia skopiowane z notki bez pytania. Zdjęcia zostały nadesłane do serwisu z komentarzem, że są "pobrane z internetu, bo na mocy [bliżej nieokreślonego] prawa unijnego można brać wszystko, co nie jest podpisane". Dotarłam do pracownika restauracji, pana FB, który emailowo sprawę zaczął wyjaśniać:
Przepraszam za zaistniałą sytuację. Zdjęcia osobiście znalazłem w internecie na stonie z blogiem. Z doświadczenia wiem, że Goście zarówno restauracji jak i pałacu w Popowie bardzo entuzjastycznie reagują na umieszczanie ich zdjęć zarówno na stronie internetowej jak i inne publikacje. Oczywiście jeżeli w tym przypadku jest innaczej zdjęcia jeszcze dzis znikną. Przykro mi, że musiała Pani w tej sprawie interweniować.
Jeszcze raz przepraszam i rozumiem Pani reakcję. Jeżeli zgadza się Pani na pozostawienie zdjęć(świetnych zdjęć!), proszę o przesłanie egzemplarzy podpisanych, niezwłocznie wymienimy. Kwestię dotyczącą rekompensaty jeszcze dziś przedyskutuję z właścicielem, który już został powiadomiony o całej sprawie.
Wyjaśniliśmy sobie kwestię entuzjazmu bez wiedzy, zdjęcia zostały podmienione (bo - uwaga - jestem człowiekiem z maksimum dobrej woli) i na tym sprawa - mimo mojego przypomnienia po tygodniu milczenia - się zakończyła. Nie lubię załatwiania spraw metodą zamiatania pod dywan, dlatego na początku października zmodyfikowałam notkę do stanu dzisiejszego, bo jakoś nie widziałam powodu robienia reklamy osobie, która na mnie i na moich umiejętnościach żeruje. I już po ponad 3 (słownie: trzech) miesiącach pracownik bądź właściciel restauracji (nie zapamiętałam nazwiska) nawiązał ze mną kontakt telefoniczny, w którym w tonie agresywnym oznajmił, że umieściłam w internecie treści obelżywe oraz że NIE MIAŁAM PRAWA robić zdjęć w PRYWATNYM MIESZKANIU i publikować ich na swoim blogu (i nie, nie było zakazu fotografowania, restauracja nie jest prywatnym mieszkaniem, a podczas robienia zdjęć był na sali kelner, który nie poinformował mnie, że zdjęć nie wolno robić; zresztą - jakoś trzy miesiące wcześniej wymowa e-maili była nieco inna). Na tym rozmowę zakończyłam, bo jakoś nie lubię wysłuchiwać pretensji, zwłaszcza od osoby, która łamie prawo. Kolejnych rozmów nie będzie.
I tak, szanowny pracowniku/właścicielu restauracji Pałacowa Spiżarnia Pałacu Popowo w Poznaniu, mogłeś nieprzyjemną sprawę kradzieży zdjęć załatwić szybko, pokojowo i małym kosztem, płacąc mi niewygórowaną kwotę za zdjęcia bądź zapraszając na kawę, proponując współpracę, cokolwiek. Moje zdjęcia zarabiały na restaurację w serwisie kuponowym, a ja w nagrodę dostałam telefon z pogróżkami. Świetny pokaz antyreklamy w działaniu, zwłaszcza w epoce fanpage'ów na facebooku, serwisów społecznościowych i wiary w polecanie.
Nie zamierzam usuwać ani poprzedniej notki, ani zdjęć. Cała sprawa jednocześnie budzi moje niesamowite zdziwienie tupetem i bezczelnością, budzi niesmak i każe mi powątpiewać w kondycję ludzkości. Miłego dnia, panie pracowniku/właścicielu restauracji Pałacowa Spiżarnia, jest pan z siebie zadowolony?
Pisałam już o tym w końcówce tej notki, ale jeszcze raz powtórzę: wierzę w dialog, w pozytywną reklamę, w polecanie miłych miejsc; da się ze mną rozmawiać.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 29, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 7