Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Frank W. Abagnale - Złap mnie, jeśli potrafisz

Beletryzowana biografia jednego z bardziej znanych amerykańskich oszustów finansowych z lat 60., który wsławił się przede wszystkim fałszowaniem czeków na ogromną skalę i bezczelnością, pozwalającą mu na udawanie pilota PanAm, lekarza-pediatry czy adwokata. Abagnale rozpoczął swoją karierę jako 15-latek, korzystając z karty kredytowej ojca, dzięki której zawierał fikcyjne transakcje na stacjach benzynowych, pozyskując gotówkę (na spotkania z kobietami). Po rozwodzie rodziców uciekł z domu do Nowego Jorku, gdzie okazało się, że życie niewykwalifikowanego nastolatka oznacza głodowe stawki i ciężką pracę (i zupełny brak pieniędzy na życie, nie wspominając o funduszach na spotkania z kobietami). Stąd naturalnym wydał mu się pomysł udawania kogoś starszego o wyższych kwalifikacjach, który szybko przerodził się w udawanie drugiego pilota.

Większość fałszerstw i oszustw, dokonywanych przez Abagnele’a była możliwa dzięki niedoskonałości systemu finansowego, w większości kontrolowanego przez ludzi, z małą (i niedoskonałą automatyzacją). Częściowo pomagała też oczywiście bezczelność, bo zaskakująco łatwo było wszędzie wejść, jeśli szło się z pewnością, która doskonale pokrywała niedoskonałość podrobionych identyfikatorów. Książka kończy się dość znienacka, kiedy po szeregu oszustw, odsiedzeniu wyroku w dramatycznie ciężkim więzieniu we Francji oraz zupełnie przyjemnym pobycie w półotwartym więzieniu w Szwecji, Abagnale dwukrotnie ucieka spod opieki FBI. Dygresyjnie przemycone są informacje, że w pewnym momencie wielka ucieczka zakończyła się i Abagnale rozpoczął karierę jako tester zabezpieczeń bankowych i ceniony konsultant, ale tego już w powieści nie ma.

#44/#9

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 2, 2018

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2018, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Berlin - Altes Museum

Bilety do Altes Museum kupiłam z wyprzedzeniem, ale w przeciwieństwie do zimowego doświadczenia z Pergamonem, nie było w ogóle kolejki. Muzeum to piękny, monumentalny budynek tuż obok równie pięknego i monumentalnego budynku Berliner Dom, nie sposób nie trafić. W środku chłód i - jeśli nie myśli się o tym, że wszystkie eksponaty powinny wrócić do krajów pochodzenia - ogromna dawka starożytności. Majutowi najbardziej podobała się biżuteria i wyrywki mitów greckich, serwowane przeze jako komentarz głosowy dla pieczołowicie malowanych tarcz z czarnofigurowymi historiami.

GALERIA ZDJĘĆ.

Garść adresów restauracji:

  • Ach! Nico Ach! - restauracja grecka, Kurfürstendamm 97-98. Błyskawiczna obsługa, porcje powyżej moich możliwości (a greckie mogę w każdych ilościach).
  • Tugra - restauracja turecka, Kurfürstendamm 96. Dłużej się czeka, ale bardzo familijna atmosfera.
  • Vapiano - bistro włoskie, Mittelstraße 51-52. Trochę z przypadku - chcieliśmy coś małego przed podróżą i żeby długo nie czekać; na wejściu dostaje się kartę, którą się zamawia przy stoiskach (pizza, sałatki, kawa, słodycze), a przy wyjściu płaci. Fantastyczne podwórko tuż obok Unter den Linden, ale raczej nie pierwszy wybór, żeby zjeść coś dobrze po włosku. [2022 - nie ma już tej lokalizacji, są inne]
  • Cafe Bilderbuch - kawiarnia śniadaniowa, Akazienstraße 28. W niedzielę śniadaniowe bufety, w pozostałe dni śniadania z karty (dużo!). Również piękne podwórko.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 1, 2018

Link permanentny - Tagi: berlin, niemcy, sztuka - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Skomentuj


Sarah Waters - Złodziejka

Susan, 17-letnia sierota wychowana przez parę londyńskich cwaniaczków, których traktuje jak rodziców (złodzieja/pasera/włamywacza i płatną opiekunkę niechcianych dzieci), zostaje wysłana na "akcję". Wraz z hochsztaplerem zwanym Dżentelmenem, obracającym się w wyższych sferach, udaje się jako służąca do posiadłości na prowincji, aby tam nakłonić chimeryczną, acz bogatą dziedziczkę na ucieczki z Dżentelmenem, który dzięki temu położy rękę na posagu panny. Na miejscu okazuje się, że panna Maud jest rzeczywiście dziwna, ale dość szybko przywiązuje się do nowej służącej. Plan wypala - po wielu przeszkodach Maud ulega Dżentelmenowi, ale Susan już nie jest taka pewna, że to dobre rozwiązanie; zdążyła poznać Maud, która - tak jak i ona - żyła w cieniu swojej wcześnie utraconej matki. Poznać i chyba pokochać. Kiedy po ukradkiem przeprowadzonym ślubie Dżentelmen i Susan zawożą przerażoną do skraju psychozy pannę Maud do domu wariatów, Susan prawie pęka serce. Po czym następuje nagły zwrot akcji.

Łotrzykowska powieść, dziejąca się w wiktoriańskim Londynie i na pobliskiej prowincji, okazuje się jednak historią o fizycznym dojrzewaniu do bycia kobietą i do miłości. Podzielona jest na trzy części - w pierwszej narratorką jest Susan, w drugiej Maud, trzecia zaś - ponownie z perspektywy Susan - opowiada o ponownym spotkaniu obu dziewcząt i dramatycznym finale. Nie jest to opowieść przyjemna, raczej mroczna i brudna, nie tylko dlatego, że higiena wówczas pozostawia wiele do życzenia; brud moralny jest tak samo obecny wśród wysoko urodzonych (acz zdegenerowanych), jak i wśród pospólstwa (a i czasem okazuje się, że więcej miłosierdzia i uczciwości jest u złodziei). Jak to częste w powieści współczesnej, stylizacja jest pretekstem do pokazania odważnych przemyśleń o nienormatywnej miłości.

Niestety w kategorii "powieść z twistem" książka nie wypada rewelacyjnie - zwroty akcji głównie dotyczą postrzegania świata (i siebie) przez bohaterki, które dowiadują się w różnych momentach zaskakujących rzeczy. Dla czytelnika jest to dość obojętne i od pewnego momentu oczywiste.

#43

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 1, 2018

Link permanentny - Tagi: 2018, beletrystyka, panie - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Berlin - Funkturm

Rzutem na taśmę[1] udało się wjechać[2] na wieżę widokową Funkturm (na wysokość 125 metrów), absolutnie przypominającą wieżę Eiffla. Na górze są dwa tarasy - jeden oszklony, ale z dość sensownie umieszczonym oknami, pozwalającymi na robienie zdjęć, drugi osiatkowany, przez co zdjęcia można robić dowolnie, ale potrafi rzetelnie wiać (niektórym spódniczka uniosła się jak Marylin Monroe i byli obrażeni, że zła matka się śmieje). W wieży na niższym poziomie jest restauracja, wjazd jest nieco tańszy niż na platformę.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] ponieważ od 2 lipca jest zamknięta z powodu remontu, warto sprawdzić przed wizytą, czy jest ponownie otwarta. Dodatkowo taras widokowy bywa zamknięty przy silnych wiatrach.

[2] Jako alternatywę miałam w zapasie wspinanie się na 270 (chociaż niektóre źródła podają 285) stopni Kolumny Zwycięstwa, ale przeczołgana przez zoo rodzina odmówiła.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 30, 2018

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy - Skomentuj


Tierpark Berlin

Jeśli planujecie wizytę w Zoo Tierpark, ważne są dwie rzeczy: to jest zupełnie inny ogród zoologiczny niż Zoo Berlin (z Akwarium), o czym warto pamiętać kupując bilety[1], jeśli się nie ma chęci zwiedzić obydwu tego samego dnia oraz że bynajmniej nie mieści się w Tiergarten (na co nabrała się wcześniej yours truly, nie mogąc zlokalizować ogrodu w centrum). W przeciwieństwie do dość kompaktowego Zoo Berlin, Tierpark przypomina obszerne poznańskie Nowe Zoo, z dużą powierzchnią, lasami i darmową kolejką jeżdżącą co 40 minut dookoła zoo (dość zatłoczoną). Maj był rozczarowany, bo trafiliśmy akurat na remont pawilonu drapieżników i nie udało się zobaczyć białego tygrysa (warto wrócić w 2019). Do zoo są dwa wejścia, przy obu są parkingi (4 euro bez względu na czas, a czasu można sporo spędzić[2]), znacznie fajniejsze jest to przy zamku, bo wchodzi się przez pawilon z krokodylami do francuskich zadbanych ogrodów. Nie wiem, czy jest coś w samym zamku, bo zaczęliśmy od drugiego wejścia i po dotarciu na koniec byliśmy nadzwyczaj złachani. Najlepsza zagroda: lemury katta, biegające z młodymi na plecach. Najlepszy pokaz: karmienie słoni jabłkami z rozkosznym słoniątkiem, które przy okazji nurkowało i świetnie się bawiło oraz słoniem leniwym, który ograniczał się do emitowania pomarańczowego gardła i znaczącego wskazywaniem trąbą na otwór, w którym można zdeponować pożywienie. Karmienie pingwinów też było sympatyczne, ale bez rewelacji.

GALERIA ZDJĘĆ

[1] Bilety można kupić on-line[3], ale w czerwcową sobotę nie było żadnej kolejki przy kasach. Ceny takie same przy obu opcjach (dość słone, aczkolwiek korzystniejsze dla dużych rodzin).

[2] Tym bardziej można zaplanować cały dzień, że restauracja w zoo (Patagona) to przyzwoite marche ze sporym wyborem świeżych dań, a nie jakichś odgrzewańców z mikrofali.

[3] Bilety kupuję na tiqets.com, pewnie można w innych miejscach, ale tu nie miałam nigdy problemu z pokazaniem kodu w telefonie.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 30, 2018

Link permanentny - Tagi: berlin, niemcy, ogrod-zoologiczny, zoo - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Skomentuj


Usual Suspects[1]

Dzień po malowniczym wybuchu i pożarze na statku przemytniczym policja i straż celna przesłuchuje jednocześnie dwóch ocalałych - ciężko poparzoną ofiarę, mówiącą tylko po węgiersku i prawdopodobnie jednego z zamieszanych w napad przestępców, niepełnosprawnego Rogera Kinta. Kint w zamian za immunitet zgadza się opowiedzieć całą skomplikowaną intrygę, która pięciu drobnych przestępców skłoniła do wielkiego, choć prawdopodobnie nieudanego, skoku na ładunek narkotyków. Panowie poznali się na policyjnym okazaniu kilka tygodni wcześniej; zirytowani fałszywym oskarżeniem zdecydowali się utrzeć nosa organom, napadając na nielegalnie pracującą firmę świadczącą usługi ochroniarskie, zrzeszającą niezbyt legalnie funkcjonariuszy. Napad zakończył się sukcesem, 50 policjantów zostało skompromitowanych, ale podczas sprzedaży łupu okazało się, że grupka nadepnęła na odcisk mitycznemu przestępczemu bossowi - Kayserowi Soze. Soze zaproponował im wybór - śmierć lub wielki skok. Panowie na początku nie byli chętni, ale po zamordowaniu jednego z nich i zaszantażowaniu pozostałych rozpoczęli planowanie akcji, którą rozpoczęła się fabuła. Kint po kolei odsłania wydarzenia, odpowiadając na wiele pytań policji, ale nie na trzy najważniejsze - kto zabił napadający na statek gang już po tym, jak została wymordowana cała załoga, gdzie jest szef gangu, były policjant oraz czy Kaiser Soze w ogóle istnieje. Wspominałam o poparzonym świadku, jednocześnie przesłuchiwanym w szpitalu? Kiedy już udaje się znaleźć tłumacza i rysownika, powstaje portret pamięciowy przestępcy, na widok którego policja i straż celna prawie mdleje.

Ponad 20 lat po premierze chyba już wszyscy wiedzą, kim był Kayser Soze, ale na wszelki wypadek polecam nie wpisywać tego w google przed pierwszym obejrzeniem. Film oglądałam wiele lat temu, już ze świadomością, jaki jest twist, chyba mi się podobał. Ponowne obejrzenie pozwoliło mi docenić kunszt scenariusza i gry aktorskiej, ale pozostawiło mnie z poczuciem, że poza wprowadzeniem ciekawego zabiegu formalnego (aneengben, xgóel cenjqbcbqboavr xłnzvr) to nie jest specjalnie ciekawy film.

[1] Film ma polski tytuł "Podejrzani", ale zdecydowanie nie oddaje oryginalnego tytułu, znaczącego "Ci, co zwykle".

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 25, 2018

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 3


Stephen King - Zielona mila

Uwaga - poniższa notka zdradza fabułę; książka ma ponad 30 lat oraz była ekranizacja, którą chyba wszyscy widzieli. Jeśli nie czytałaś/-eś, nie kontynuuj.

Współcześnie (lata 90. XX wieku). Paul Edgecombe, był strażnik więzienny, aktualnie mieszkaniec "ośrodka wypoczynkowego dla starszych" (czytaj: domu starców), opowiada historię, głównie dziejącą się w 1932 roku, kiedy na blok śmierci, gdzie pracował, przywieziono Johna Coffeya, skazanego na krzesło za gwałt i morderstwo dwóch 9-latek. Ogromny, ale łagodny, ewidentnie niesprawny intelektualnie mężczyzna okazuje się mieć lecznicze moce - usuwa u Edgecombe'a ostre zapalenie pęcherza. To i kilka innych sytuacji daje strażnikowi przyczynek do rozważań, czy rzeczywiście Coffey jest przestępcą.

Według kilku przedmów książka pisana była eksperymentalnie jako powieść w sześciu odcinkach, zdarzają się powtórzenia i opisy tych samych sytuacji oraz na końcu każdej "części" następuje mniej lub bardziej dramatyczne zdarzenie. Ze względu na formę pamiętnika, narrator ma o wiele szerszą wiedzę niż podczas opisywanych wydarzeń, dodatkowo opisuje historię nieliniowo, bogato ją obudowując dygresjami. Absolutnie nie przeszkadza to w lekturze, bo proza jest soczysta, dialogi żywe. King jest świetnym obserwatorem, jego postaci są przemyślane od postaw, a do tego doskonale umie zbudować napięcie.

Inne tego autora tutaj.

#42/#8

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 24, 2018

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: sf-f, 2018, panowie - Komentarzy: 4


Instapoznan Photowalk - Sheraton

Hotel Sheraton był pierwszym poznańskim pięciogwiazdkowym hotelem (od 2006 do 2008, kiedy otwarto Blow Up Hall 50 50 i Hotel City Park Residence), postrzeganym jako szczyt luksusu i powiew wielkiego świata. Dzięki spotkaniu fotograficznym zorganizowanym przez team @Instapoznan mogłam zajrzeć do środka; nie tylko do lobby, gdzie odbyłam kiedyś jedną z dziwniejszych rozmów o pracę (long story short, jakby nie kryzys 2008, pewnie byłabym CIO albo innym trzyliterowym skrótem).

Absurdalnie, najbardziej imponującym miejscem jest wspomniane lobby hotelowe. Basen i SPA na jednej z wyższych kondygnacji to miejsce ciekawe, ale takie zwykłe (klasy Term maltańskich), zaś apartament prezydencki jest duży (100 m2), ale poza tym wygląda jak większość pokoi hotelowych.

Apartament prezydencki

Dodatkowo, jeśli chcecie zobaczyć zdjęcia zrobione przez resztę uczestników, a warto - przejrzyjcie tag #poznajpoznan8 na instagramie (jak widać, przepuściłam okazję spaceru numer 7, na poznańską Arenę).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 23, 2018

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tagi: photowalk, instapoznan - Skomentuj


Deadpool 2

Podobnie jak dwa lata temu dziecko spędziło noc poza domem (pod opieką, z innymi dziećmi, nie że wystawiłam do ogródka), więc obejrzałam film dla dorosłych, w kinie i bez dubbingu.

Zaczyna się grubo, bo od spektakularnego samobójstwa Deadpoola. Problem w tym, że dzięki mutacji chłopak się naprawia i niebawem już jest na nogach[1], chociaż bardzo nieszczęśliwy, bo chęć życia skutecznie wyprało z niego zabicie (spokojnie, to się dzieje na samym początku filmu) jego ukochanej tuż po tym, jak zaproponowała, żeby mieli dziecko. Decyduje się przyłączyć do niemarkowych X-manów (człowieka-blachy, panny wyglądającej jak Justin Bieber i jej azjatyckiej ukochanej), ale podczas akcji ratowania młodego mutanta w rozmiarze XXL trafia do więzienia dla mutantów, gdzie o mało co nie umiera, bo na miejscu mają obroże blokujące moce mutanckie (serio?). Potem jest przybysz z przyszłości, zawiązanie drużyny X-force (nie na długo, ale zawsze) oraz zaskakujące zakończenie. W zasadzie kilka zaskakujących zakończeń.

Scenarzyści powtórzyli wszystkie numery z poprzedniej części - zburzona czwarta ściana, cameo Wolverine'a i kilku innych X-menów (oraz Brada Pitta!), niemagiczni sojusznicy (barman[2] i taksówkarz[3]), fekalny humor, mnóstwo szydery z konsorcjów komisowych i popkultury oraz doskonałe dialogi. Spłakałam się ze śmiechu, chociaż oczywiście nie wiem, czy stałam się przez to lepszym człowiekiem.

[1] Nogi traci również w trakcie filmu. Odrastają, ale nie chciałam tego oglądać. Nikt nie chciał.

[2] Bardzo skromna rola, w zasadzie pojawia się dwukrotnie, rzuca dwoma ciętymi ripostami i to by było na tyle. Trochę szkoda, że kosztem ostatniego sezonu "Silicon Valley".

[3] Hinduski taksówkarz Dopinder, który chce zostać płatnym mordercą. Mój idol.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 21, 2018

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Hakan Nesser - Jedenaście dni w Berlinie

Szwed Arne Murberg, nieco opóźniony w rozwoju (często zapomina wielu słów, wolno się uczy, często nie rozumie związków przyczynowo-skutkowych), ale bardzo rezolutny 30-latek dostaje od umierającego ojca misję. Ma odnaleźć swoją matkę, Violettę, która - jak się okazuje, wcale nie umarła, kiedy miał rok, tylko znudzona życiem rodzinnym zwiała z, jak to określił poetycznie ojciec, wędrownym trubadurem do Berlina. Po odnalezieniu matki ma przekazać jej zamknięte pudełko z nieznaną zawartością. Arne, wyposażony przez nadopiekuńczego wuja w dobre rady, zapas gotówki i pobieżną znajomość niemieckiego wsiada do samolotu i rozpoczyna przygodę. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżał z rodzinnego miasteczka, wszystko jest nowe - ludzie, zapachy, jedzenie, ulice. Odkrywa restauracje, próbuje alkoholu nie zdając sobie sprawy ze skutków, gubi telefon komórkowy (jedyny kontakt z wujem i ciotką), ktoś kradnie mu buty, bo drzemka na ławce w Tiergarten to nie jest jeden z najlepszych pomysłów. Absurdalnie, Arne wcale nie traci ducha - każde z tych zdarzeń jest przyczynkiem do czegoś dobrego: kupna żółtych butów w KaDeWe, przypadkowego spotkania matki czy wreszcie poznania Beate, mówiącej po szwedzku Niemki.

To zupełnie inny typ książki niż wszystkie inne tego autora. W zasadzie to powieść obyczajowa z elementem mistycyzmu, brak w niej śledztwa i fabuła jest raczej drugorzędna (oczywiście cały czas szukałam tropów i czekałam, aż do akcji włączy się bardziej rzeczywisty detektyw niż wyimaginowany Perry Mason). Arne odkrywa, jak przyjemne może być życie, kiedy nikt mu nie organizuje czasu; owszem, nie jest najbystrzejszy, bywa łatwowierny, ale ostatecznie zaczyna wierzyć we własne siły. Drugoplanowa Beate, od dziecka traktowana jako słaba, jeżdżąca na wózku, uwolniła się spod presji ultra-religijnej rodziny już wcześniej; teraz pokazuje Arnemu, że mimo choroby jest mądrą, umiejącą się samodzielnie utrzymać osobą.

Pozostaje ten nieszczęsny element mistyczny, który, mam wrażenie, został wprowadzony nieco na siłę, żeby wszystkie elementy układanki się zazębiły. Wypuszczony z zakłady psychiatrycznego profesor Litvinus, wynajmujący mieszkanie w domu, w którym mieszkała matka Arnego, planuje wykonanie rytuału, dzięki któremu przeniesie się w czasie. Hipnotyzuje Arnego, który podczas hipnozy trafia do XVI wieku, gdzie - jako wiejski chłopak Aron - ma uratować skazaną na stos Beate, uznaną za czarownicę. Do uratowania przydaje się pudełko, które ma przekazać matce; rzeczywistość miesza się tu ze snami, Arne przemieszcza się w magiczny sposób między zagrożonym mieszkaniem profesora a Kolumną Zwycięstwa, gdzie budzi się z hipnotycznego snu po wykonaniu zadania.

Inne tego autora tutaj.

#41

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 17, 2018

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2018, panowie, kryminal - Skomentuj