Dzieciństwo, dojrzewanie i wczesna dorosłość młodej Iranki, ascetycznie wyrysowana w postaci czarno-białego komiksu. Mocna, gruba kreska i uproszczone rysunki. Co mnie ujęło - znalazłam bardzo dużo podobieństw do życia w PRL-u. U nas wszyscy pamiętali czy to czasy sprzed wojny czy gierkowskie, gdzie nie było dobrze, ale było lepiej (zaopatrzone sklepy, jakaś tam wolność, również w głowach), w Iranie - czasy Szacha. Potem przyszedł wojujący Islam (stan wojenny) i nagle z 3000 więźniów politycznych zrobiło się 300 tysięcy, ze sklepów zniknęło zaopatrzenie, a ludziom zabrano tę resztę wolności, którą mieli. Mała Marjane jest takim samym dzieckiem (a potem nastolatką) jak dzieci w krajach, gdzie sięga telewizja - nie chce nosić chusty, chce dżinsową kurtkę z samodzielnie napisanym napisem "PUNK NOT DED", kasetę Michaela Jacksona czy Iron Maiden (kupowaną pokątnie od handlarzy na targowisku) czy firmowe obuwie Nike. Rodzice w obawie o to, że chlapnie coś w szkole bądź na ulicy, co może sprowadzić na nią i resztę rodziny konsekwencje, wysyłają ją do Europy. Austria nie jest jednak miejscem, w którym komukolwiek zależy na tym, żeby Marjane była dumną z siebie Iranką, po kilku latach wraca do Teheranu i rodziny, żeby nie zostać bezkulturową narkomanką w kosmopolitycznej i olewającej wszystko Europie. Bardzo przypomina mi to tęsknoty pani Hołówki (tej od "Delicji ciotki Dee"), która odkryła, że w Stanach - krainie wolności - zupełnie nie docenia tego, że jest kobietą polityczną, refleksyjną, oczytaną i chce prowadzić nocne Polaków rozmowy na tematy ważkie a humanistyczne, tylko panuje small talk, keep smiling, "thanks, great, and you?" i miała straszny żal o to. Persepolisowa Marjane po powrocie również nie bardzo znajduje sobie miejsce w świecie, który nie zmienił się przez czas jej nieobecności, ale i nie tęskni za postępową Europą. O tym, na ile kreacja komiksowej Marjane to autoportret, można przeczytać tu.
IMO nie warto zaczynać od oglądania filmu - wprawdzie jest bardzo wierny, ale wycina ponad połowę treści z komiksu. Nie psuje to całości, bo animacja dodaje komiksowi życia, ale wiele sytuacji upraszcza i spłaszcza.
#28
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 7, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Oglądam -
Tagi:
2009, komiks, panie
- Komentarzy: 1
Przede wszystkim nie należy dać się zwieść recenzjom, które głoszą, że jest to książka zabawna, pełna (czasem uczciwie dodają "czarnego") humoru, który sprawia, że opisana groteskowo-posępna rzeczywistość Ukrainy z wczesnych lat po rozpadzie Związku Republik jest łatwiejsza do strawienia. Bo nie jest. Historia jest do głębi absurdalna - Wiktor, bezrobotny po przemianach dziennikarz/pisarz mieszka z pingwinem Miszą, którego wziął pod opiekę przy zamykaniu kijowskiego zoo. Dostaje propozycję intratnej, choć dość niezwykłej pracy - pisanie nekrologów (tzw. krzyżyków), co samo w sobie jest niezwykłe, ale bohaterowie jego miniatur literackich jeszcze żyją, więc teksty przygotowane na podstawie szczegółowego i zwykle niezbyt pochlebnego dossier lądują w szufladzie redakcji. Dodatkowo Wiktor nie może się pod nimi podpisać. Praca jak praca, Wiktorowi idzie całkiem nieźle, co jego znajomy kwituje celnym "Wzruszająco piszesz! Widać, że gówno nie ludzie, a mimo wszystko żal ich, kiedy się czyta", do momentu, kiedy ludzie z jego listy "zrealizowanych" zaczynają po kolei umierać. Przyjaciel oddaje mu pod opiekę córkę, po czym znika, zaczynają znikać też ludzie z otoczenia pisarza, co w zestawieniu z kijowską zimą i chorującym pingwinem daje poczucie coraz większego zagrożenia i psychicznej klaustrofobii.
Najsmutniejsze po lekturze było wrażenie, że Ukraina to miejsce, gdzie mogą się takie rzeczy dziać.
#27
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 4, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2009, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
Wstyd powiedzieć, ale jest to kolejna książka, podczas czytania której myślałam "Mogłabym sama ją napisać, tylko się spóźniłam" (chociaż pewnie wymyślanie błyskotliwych tytułów rozdziałów nie poszłoby tak sprawnie, jak Talce czy Cotowi [2019 - link nieaktualny]). To zbiorek felietonów opowiadających o dwóch podróżach Talków dookoła Polski; w pierwszą wybrali się z półtorarocznym Młodym (jasne jest więc, że ciekawsze są traktory, wiejskie koty, żuczki-gnojaki i żubry), w drugą już z parką Młodych - odpowiednio 5 i 6,5 letnich (tu trzeba już umilić młodzieży podróż co bardziej cenzuralnymi legendami i równie ocenzurowaną wersją CB radia). Żeby nie było za prosto, pojechali polami, wioskami i opłotkami, żeby obejrzeć to, o czym w poważnych przewodnikach "Polska w weekend" nie piszą. I jak podczas czytania miałam ochotę popełnić pełną zachwytu notkę o zgrabnie napisanej, zabawnej, ciekawej i jeszcze do tego świetnie czytalnej książce, tak im dalej w las, tym bardziej mroczniej mi się robiło i kluł mi się w głowie coraz zjadliwszy paszwil.
Czemu? Bo książka odpowiada na żywotne pytanie, które czasem zadają mi znajomi, czemu nie spędzam urlopu w Polsce, skoro jest tyle pięknych miejsc do obejrzenia. Właśnie z tego powodu, że miejsca te są ciągle obudowane post-prlowskim "niechcemisiem", bez względu na zasobność portfela trafienie do dobrej restauracji (a nie takiej, gdzie są pierogi z mrożonki, pizza z brzoskwinią odgrzewana w mikrofali, zupa z proszku czy grzanki z kartonika), nie wspominając o jakości i dostępności miejsc noclegowych poza większymi miastami (szybki rzut oka na booking.com - Polska 990 hoteli/hosteli itp., dla porównania 645 hoteli w Berlinie). Do tych pięknych miejsc prowadzą też drogi, czasem nawet wyasfaltowane, ale asfaltu spod łat nie widać. Ba, mamy zabytki, pałace, cmentarze, góry, lasy i doliny, co z tego, jak przez ostatnie kilkadziesiąt lat w zameczku przechowywano węgiel bądź hodowano prosięta, a ostatnie 20 lat sprawiło tylko, że zmieniło się podejście: z dawnego "państwowe, czyli niczyje" na "jak wróci prawowity właściciel, to naprawi". Przy miejscach odwiedzanych przez turystów nie ma przewodników, albumów czy infrastruktury (przepraszam, ale jak dla mnie jedna restauracja w Rogalinie i okienko z lodami to boleśnie mało), czasem siedzi pan Józio czy pani Halina i za 2 zł od łebka może opowiedzieć zabawną historię. I tak jak na to patrzę, to zwyczajnie nie chce mi się. Jedyną barierą za granicą jest język, ale jak do tej pory nawet na Tajwanie da się radę porozumieć, czasem tylko nadużywając rąk. Nie chcę jechać nad polskie morze, gdzie jedyną atrakcją jest smażona ryba, a za pieniądze porównywalne z czterogwiazdkowym hotelem w Luxemburgu nocować w klockowatym domku z oknem wychodzącym na śmietnik. Nie chcę na polską wieś. Nie chcę do większości polskich miast. Może się zmieni za jakiś czas, bo się zmienia, ale na razie wybieram obmierzłe luksusy i dobrze dozowany lokalny folklor za granicą za wcale nie bardzo większe pieniądze.
Talka warto poza tym ze względu na śliczne poboczne historyjki (i cieszące namiary na miejsca, do których jednak warto).
"Powinno mnie tknąć już przy menu.
- Co to jest? zapytałem sympatycznej, bardzo polskiej kelnerki w chińskim fartuszku, wskazując pozycję w menu.
- To taki jakby kapuśniak, ale z grzybami chińskimi - wyjaśniła.
- A ta pozycja? - wskazałem następną zupę.
- A to jakby kartoflana, ale z chińskim makaronem - powiedziała.
- A to mięso?
- To jakby schabowy, ale z chińskim sosem".(...)
Pani kelnerka w restauracji chińskiej znała odpowiedź na nurtujące nas pytania.
- Klient lubi zjeść coś egzotycznego, ale żeby miało znajomy smak. Potem konsument sprowadza znajomych lub rodzinę i mówi: "to chińskie danie, ale smakuje jak schabowy". Bardzo nam się to sprawdza".
Alex, przemiły Niemiec mówiący po polsku, (...) zapytał wczoraj wieczorem swoją uroczą polszczyzną:
- Ale właściwie po co wam ten Dolny Śląsk, skoro się nim nie opiekujecie?
To ja, proszę państwa, wrócę, jak się zaczniemy opiekować.
PS Ostatnia strona jest smutna.
EDIT: Z Madagaskaru:
Alex the Lion: Whoa! Hold up there a second, fuzzbucket. You mean like, uh, the "live in a mud hut, wipe yourself with a leaf" type wild?
Julian: Who wipes?
Inne tego autora tu.
#26
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 2, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
panowie, podroze, 2009, reportaz
- Komentarzy: 31
Majowy bez i konwalie są miłe. Wczesnoczerwcowy jaśmin też. Ogród różany pachnie obłędnie. Ale to wszystko to nic w zestawieniu z kwitnącymi lipami. Żal mi alergików, dla których przejście lipową aleją musi być jedną z mniej przyjemnych chwil w życiu (dla odmiany alergicy mogą poczuć satysfakcję, bo mnie uczulają inne rzeczy). Bo ja sobie chwalę, że droga ze wsi na przystanek prowadzi (częściowo[1]) chodnikiem z czerwonego bruku z lipami dookoła. Mniej sobie chwalę, że podczas 10-minutowego spaceru obłażą człowieka takie małe obleśne robaczki, z których się trzeba nieledwie obskrobać, bo wprawdzie nie gryzą, ale są irytujące.
[1] Chodnik[2] ze wsi do Poznania to w ogóle fenomen. W 2001 roku wprowadziliśmy się na pustynię logistyczną, z przystanku szło się przez często błotniste bądź zapiaszczające po kolana pobocze (tak, nosiłam obuwie zmienne do pracy, bo to, w czym przeszłam na przystanek, nie rokowało). Podążaliśmy grzecznie dwa (lub więcej) razy dziennie, robiąc zakłady, czy prędzej kupimy samochód, czy pojawi się oświetlenie i chodnik. Long story short, samochód wygrał. Latarnie posadzili chyba w 2006 roku, a chodnik zbudowali chyba pod koniec 2007 roku. Nic to, że latarnie świecą na drogę, a nie na chodnik (a jedną zaplanowali na środku wprawdzie piaszczystej, ale jednak ewidentnie drogi wyjazdowej, bo tak im z odległości w metrach pasowało), nic to, że w okolicach przejazdu kolejowego ktoś mądry inaczej z PKP walnął stalowe przegrody, żeby piesze bydło nie szło z boku po torach, tylko wchodziło na jezdnię pod jadące (a czasem chlapiące wodą z kałuż) samochody, nic to, że w związku z okolicznościami przyrody chodnik przemieszcza się co najmniej trzy razy z jednej strony na drugą. Ale jest. I to częściowo za pieniądze z Unii.
[2] W zasadzie to chodnik i ścieżka rowerowa jednocześnie.
EDIT: Policzyłam zakręty - pierwszy jest na wysokości osiedla (za przejazdem przechodzimy z prawej na lewą, bo po lewej są domy), w stronę Poznania. Następnie z lewej na prawą przechodzimy, bo zaczyna się mostek nad rowem, a potem ponownie z prawej na lewą, żeby suchą nogą dojść do lokalnego hotelu. Jak ktoś się wybiera do salonu Peugeota czy sklepu z płytkami (bo wylotówka na Koszalin znana jest z tego, że można na niej albo kupić dowolny samochód, albo zbudować i umeblować dom, nawet z basenem), to już zakopuje się w piasek po drugiej stronie. Opcja, że chodniki mogą być po obu stronach drogi, jednak przerosła.
W ramach dodatku jeszcze jeden zakręt - ścieżka znika koło kościoła (no bo kto widział), po czym pojawia się na wysokości zagłębia handlowo-biedronkowego po prawej, żeby kilkadziesiąt metrów dalej przeskoczyć na lewo.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 1, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 6
To takie trochę nadużycie semantyczne, bo w poznańskim ogrodzie dendrologicznym cytrusowców raczej nie znalazłam (acz migdałowca mają przy samym wejściu, jak raz miał owocowe zalążki), ale to bardzo miłe, pachnące i zielone miejsce przy samej przelotówce, którą jeździłam przez ostatnie kilka lat mniej więcej co drugi dzień i za każdym razem myślałam, jakby to miło było iść do ogrodu zamiast za biurko.
W środku pusto (dziewczyna z książką i starsza pani bez książki), cieniście, czasem kolorowo i leniwie. Ogród nie jest duży, ale wystarcza na godzinny spacer w tempie artretycznego żółwia. Z zadyszką. Czyli coś dla mnie. A potem można iść na tartę do "Francuskiego Łącznika"[1] na Sołaczu.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Wadą rozwiązania jest brak toalety we "FŁ", na podwóreczku mają tylko toitoi-a, a to jest pewien hardcore, zwłaszcza latem.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 29, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
ogrod-botaniczny, solacz
- Skomentuj
Kawałek Amsterdamu w pigułce. Dwóch policjantów - starszy, żonaty Grijpstra i młodszy, kawaler mieszkający z syjamskim kotem, de Gier, jeżdżą, chodzą i biegają po amsterdamskich zaułkach, a żeby nie było nudno, to i pływają po kanałach i zalewach, których w Amsterdamie i okolicach nie brakuje. W jednym z domów nad kanałem, siedzibą szemranej niby-hinduskiej fundacji, znaleziono zwłoki powieszonego właściciela. Jak to w Amsterdamie, musi chodzić o narkotyki. W śledztwie pomaga sympatyczny Papuas, pracujący w Nowej Gwinei jako policjant, a w Amsterdamie jako ochotnik służby drogowej. Bardzo przewrotna pointa, dużo gorzkich słów na temat holenderskiej moralności i konsekwencji wprowadzenia na rynek lekkich narkotyków.
Poza silną chęcią przeklikania sobie na mapach google'a miejsc z tego kryminału (i oczywiście przejścia nimi podczas następnej wizyty w mieście depresyjnego tulipana), bardzo lubię interakcje między dwoma policjantami i dość nieortodoksyjny sposób prowadzenia śledztwa. A to pójdą zaprzyjaźnić się z mogącymi pomóc w śledztwie świadkami i grzecznie uczestniczą w libacji alkoholowej, a to podczas spożywania kolacji w jednej z restauracji wdają się w pościg za przypadkiem rozpoznanym podejrzanym, a potem muszą zostawić solidny napiwek, żeby następnym razem właściciel ich obsłużył. A to młodszy w ramach przesłuchania byłej żony denata odkrywa, że bardzo łatwo jest się zaprzyjaźnić z atrakcyjną eks-wdową na płaszczyźnie rodzinno-erotycznej, ale znacznie gorzej miło zapowiadający się związek utrzymać, bo piękna pani nie lubi kotów (a syjam Oliver jednak jest ważniejszy niż jakaś podrywka, punkt dla młodego de Giera). A to obaj zaczynają grać na znalezionych w domu świadka instrumentach, a do wspólnej sesji dołącza się świadek (na końcu tylko brakuje, żeby padli sobie w ramiona i wyznali piękną męską miłość). Doświadczony życiowo Grijpstra woli spędzać czas nad kanałem, usiłując wędkować, zamiast słuchać marudnej małżonki, która nie da mu się w spokoju ogolić (a jak wiadomo, golenie dla mężczyzny rzecz ważna) i zabrania mu używać drogiego kremu do golenia. Ważną kwestią jest wielkość kieszeni w ubiorach obu policjantów, którzy w sobotę muszą wrócić po notes z adresami, który nie mieścił się do "weekendowej" przyodziewy.
Kryminał pochodzi z 1975 roku i mam wrażenie, że sporo od tego czasu w Holandii się zmieniło. Z miejsca niebezpiecznego i zagrożonego masową przestępczością (acz pełnym tolerancji dla mężczyzn z partnerami oraz wolnych związków), pojawiło się kolorowe i spokojne miasto (oczywiście, to moja weekendowa projekcja).
Inne z tej serii.
#25
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 29, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2009, kryminal, panowie, z-jamnikiem
- Skomentuj
Wychodzą ślimaki. Najpierw tłumnie przy płotku, oddzielającym trawnik od chodnika. Potem coraz mniej w miarę zbliżania się przeciwległego krawężnika. Coraz więcej zdeptanych skorupek. Głośno zastanawiam się za każdym razem, co je gna. Zieleńsza trawa po drugiej stronie osiedlowej drogi? (frajerzy, krzaki po tej stronie znacznie lepsze niż rachityczna trawka). Na widok kolejnego zdeptanego truchełka rzucam "Tooo był moooment". TŻ kwituje "Wiesz, living on the edge, te sprawy".
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 22, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Skomentuj
Kupiliśmy suszarkę. Po dwóch tygodniach nie wyobrażam sobie życia bez, albowiem odpadło mi (lub TŻ-u) wieszanie prania, czyli mozolne wleczenie mokrej przyodziewy na balkon bądź do biblioteki, a potem czekanie, aż wyschnie, co w przypadku zimy bądź mokrego lata trwa wieki. Niezaniedbywalną zaletą jest też wyjmowanie prania nieokłaczonego, mięciutkiego i ciepłego, które od razu można włożyć do szafy bez kombinowania. Do tego dostałam kolejną instrukcję obsługi, z której po wnikliwej lekturze wynika, że czasy templariuszy, u których z zakazów można było wiele wyczytać, nie minęły. Suszarka bierze, wiruje i dmucha ciepłym powietrzem, a gorącą wodę, co ją wydmucha, gromadzi w pojemniku. Wzruszyłam się niezmiernie, czytając, że woda z tego pojemnika nie służy do picia.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 21, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 11
Irytuje mnie powstanie kolejnego banku w miejscu, gdzie chwilę wcześniej (i jeszcze kilka chwil w przeszłość) było miejsce, w którym karmili. Nie byłam specjalną fanką Cafe Głos, acz zdarzało mi się tam pójść na herbatę i ciacho. Nie byłam specjalną fanką Fudo, które powstało po remoncie, acz zdarzało mi się tam zjeść jakiś obiad. Mimo to prestiżowy lokal dla VIP-ów jakiegoś banku mnie irytuje. Ale ja nie o tym. Pozytywną zmianę odkryłam, kiedy zaczęto remontować śmieszny ukośny sklep (z butami) na rogu 27. Grudnia i placu Wolności. Śmieszny, bo zajmował tylko kawałek narożnika budynku, reszta była otwarta i pozwalała na przechodzenie pod kamienicą. Spodziewałam się oczywiście kolejnego banku, bo tego przecież nigdy nie za mało w centrum (gdzie nie można parkować i dla wszystkich pracujących w normalnych godzinach centrum wypada przeraźliwie nie po drodze), ale zamiast tego jak jaskółka pojawiła się kawiarnia da Vinci. I po szybkim rzucie oka okazało się, że na małym - długości jednej przecznicy - kawałku powstało małe a sympatyczne zagłębie knajpiane. Od najstarszej chyba spageterii Piccolo, którą znają wszyscy studenci, bo to jedno z niewielu miejsc w Poznaniu z formułą "all-you-can-eat" (za 20 zł można dostać 5 porcji, przy czym dwie starczają na dużego chłopa). Zamiast pseudochińskiego fastfooda powstało przyjemne bistro rybne Fisheria, gdzie dają świeżą rybę, a jedyną wadą jest to, że przez resztę dnia czuć z odzieży, co się jadło. Krok obok - niby fastfood, ale z bardzo dobrym jedzeniem - grecka przekąskownia Meze (i mały sklepik, gdzie można dostać halumi, grecki miód, oliwki, dżemy czy oliwę). Po drugiej stronie ulicy Sprytna kuchnia z ratunkiem dla tych, którym się nie chce robić obiadu. Za skrzyżowaniem ze Świętym Marcinem jest już gorzej, bo jednak więcej banków, ale zaraz obok jest Pasaż Apollo z kilkoma restauracjami, Głośna Samotność i Greenway na Taczaka.
Widok na bibliotekę Raczyńskich z Meze.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 20, 2009
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Teraz cały wysiłek, jaki kibic wkłada w uczestniczenie w zawodach Formuły 1 bądź analogów, to zwykle konieczność wczesnego wstawania, żeby obejrzeć wyścig na płaskim monitorze o odpowiednio dużej przekątnej. W 1978 roku, kiedy wyszło "Góralskie tango", można było sobie o tym jak przebiega wyścig (i to raczej ten polski, a nie jakiś wyuzdany Monte Carlo czy inny Paryż-Dakar) przeczytać po jakimś czasie w czasopiśmie bądź posłuchać w radio, a i to niekoniecznie. Wyścig też jest dość przaśny - żeby uruchomić niektóre klasy pojemności silnika, na listę uczestników wciągane są prywatne samochody i kierowcy, których jedyną zaletą jest to, że w ogóle wystartują. Kiedy szlag trafia miskę olejową w jednym z rajdowych aut, rajdowcy przekupują lokalnego właściciela warsztatu, żeby wymontował potrzebną im część z oczekującego na naprawę auta sekretarza, którego się i tak nie da naprawić (auta, nie sekretarza), bo nie ma innych potrzebnych części. Nagrody w rajdzie to też gratka, ponieważ za pierwsze miejsce przysługiwał puchar Automobilklubu i komplet najnowszym opon, za za drugie - komplet pokrowców na siedzenia i kierownicę ("A tu widzę, że było się o co ścigać. Takie porządne pokrowce, panie, na lata. I to futro, panie, na kierownicę, żeby się ręce nie ślizgały. Takiego to nawet hrabia Potocki z Łańcuta nie miał. - Podoba się panu? - spytał Piekarski. - Panie Eugeniuszu, toć ja musiałbym oczu nie mieć, żeby mnie się to nie podobało. Takie różowe, ulubiony kolor mojej ślubnej"), a za trzecie - pasek antystatyczny.
Wyścig odbywa się w okolicach Zakopanego, na trasie co jakiś czas pojawia się pijany góral. I to on jest pierwszym podejrzanym, kiedy jeden z samochodów nie dojeżdża do końca zamkniętego odcinka specjalnego, a następnie zostaje znaleziony rozbity na zboczu góry. Potem podejrzanych jest więcej, bo jeden z dziennikarzy przegrywa nieswoje pieniądze na wyścigach, jeden z kierowców bierze mnóstwo pieniędzy od swojego sponsora-badylarza na pokrycie tajemniczych długów, żona opuszcza drugiego kierowcę po awanturze, jaką ten zrobił odkrywając, że połowica się puściła z jednym z pilotów. Milicja jednakowoż jest dość mało aktywna i oprócz robienia za narratora nie odkrywa tajemnicy. Trafia na nią przypadkiem jeden z uczestników rajdu, redaktor Dymek.
Ubolewam, że nie jestem w stanie rozpoznać żadnego z bohaterów książki, bo podobno byli znani. Niestety, w 1978 roku miałam małe rozeznanie w kwestiach rajdowych, prędzej w okolicach krokodyla Gieny czy misia Puchatka.
Ponieważ PRL-owskie kryminały miały misję (jak dziś publiczna telewizja) "bawiąc-uczyć", można się dowiedzieć na przykład tego, że polski przemysł zapałczany współpracował z monopolowym i pudełko zapałek postawione pionowo obok standardowej szklanki (tej takiej do koszyczka) oznaczało 100 g wódki, a 50 g i 25 g odpowiednio na niższym boku i na płasko. Bardzo wygodne do spędzania czasu w pracy. Podobnie cenną nauką była obserwacja, że ładne panny z hotelowego salonu piękności będą wolały w negliżu pobaraszkować ze znanymi rajdowcami i dziennikarzami, którzy w ramach igraszek oblepią biust panny pożądaną przez młodzież naklejką Castrol niż czekać, aż jakaś fanaberyjna mieszkanka hotelu zawinszuje sobie strzyżenie czy manicure (nie oszukujmy się, kto w PRL-u jeździł po hotelach).
PS PRL 4/4 jeszcze będzie, ale to trudny kryminał i nie wiem, jak ugryźć.
#24
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 16, 2009
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2009, panowie, prl
- Komentarzy: 5