Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Upał zelżał

Pierwszy lakier na małym paznokietku nieco przereklamowany, albowiem ciężko wytłumaczyć dwulatce, że trzeba poczekać, aż wyschnie. Więc w efekcie jest lakier na paluszkach, na poduszce i na odzieży. Bez efektu wow.

Ale ja nie o tym. Nagła zmiana pogody przyniosła mi L4 i poczucie, że jestem marnym żuczkiem, którego przerasta wejście po schodach na pierwsze piętro. I nie dla mnie jesienne liście, mgły o poranku, słońce sugerujące +2 stopnie za oknem, tylko syrop, tabletki na drut kolczasty w gardle i aspiryna (i czosnek, dużo czosnku). I kiedy już przestałam widzieć w lustrze zapuchniętą strzygę, a zobaczyłam człowieka, poszłam zdrowieć w ciepłe. Do Palmiarni.

Za każdym razem zdumiewa mnie, że są inne kolory, że inaczej pachnie, że zauważam inne rzeczy niż poprzednio (ot, nigdy wcześniej nie widziałam szaro-burego pręgowańca, przemykającego pod ławeczkami), że teraz w "7 kontynentów" można dostać śniadania. Małe rzeczy. Chcę oranżerię, chyba kiedyś wspominałam.

Złapałam się też na tym, że przestałam myśleć. Podróżuję od-do, wykonuję, mam listę rzeczy, czasem nieprecyzyjną, ale boleśnie powtarzalną. Sprawdzam, wkładam, suszę, zamiatam, składam. I trudniejsze - przytulam, próbuję rozumieć, nie wpadam w irytację, znajduję radość z rzeczy nienadzwyczajnie porywających. Jeszcze się nie nauczyłam, że stracone okazje się powtórzą, że zachód słońca będzie tak malowniczy i za tydzień czy za dwa lata i wtedy może. Żarłocznie czytam cokolwiek, niestety zwykle tęskniąc za tekstem porywającym i wprowadzającym w ten stan, że muszę przewrócić kartkę, żeby zobaczyć, co dalej. Mało casu, kruca bomba. I nie, rozwiązaniem moich problemów nie jest nowy, lepszy depilator, płukanie zatok czy wyklikanie biletu. Wiosna - tak.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 15, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


Anthony Bourdain - Świat od kuchni

Indyki nie są od kurczaków mądrzejsze - potrafią zadławić się deszczem, bo stoją na podwórku, patrzą w górę na spadające krople i zapominają zamknąć dzioby (trochę jak fani Bon Jovi).

I jak lubię Bourdaina za język, tak książka mnie mocno zniechęciła. To w zasadzie zbiór historii z różnych regionów świata, w których pyskaty szef nowojorskiego Les Halles opisuje poszukiwania smaku. Smaku z dzieciństwa, zaskakującego, kojącego, egzotycznego, niebezpiecznego, ryzykownego, świeżego i pełnego; takiego, żeby było co pamiętać. Ale czyta się tak sobie, bo to w zasadzie wspomnienia z planu kręconego w podróży serialu i część rzeczy nie wypływa z chcenia autora, a ze scenariusza. I nie zachwyca mnie detaliczny opis zabijania świni, polowania na króliki, nurzania się w azjatyckich owocach morza i innych owocach fermentacji (chociaż N. pewnie by przeszedł śladami japońskiej kuchni i zamieszkał na japońskim targu rybnym). I wprawdzie Bourdain o jedzeniu opowiada ładnie, ale tak jakoś nie chwyta.

Bardziej przemawiały do mnie wtrącone mimochodem zachwyty nad Edynburgiem, architekturą Fezu czy grą światłocieni na pustyni. Raczej #chcetam (a i to nie wszędzie) niż #gastrofaza.

Inne tego autora:

#66

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 13, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, felietony, panowie, podroze - Skomentuj



Nudne, ale mnie się nader

Pan w żółtym kapeluszu poucza Ciekawskiego George'a, że nie wolno malować po ścianach. Maj potwierdza i wykonuje gest przygany, dodając, że "Nie, nunu, Dźiorć". Indaguję, pokazując na malunki na ścianach: "Zobacz, Maju, pan mówi George'owi, że nie wolno malować po ścianach. A tu, zobacz, kto tak pomalował?". Maj niezrażony: "To nie Dźiorć, to ja!".

Po nocnej histerii Maj niespecjalnie wstaje. Budzę, pukam w plecy, łaskoczę, głaszczę i negocjuję. Wreszcie klepię po pupie i pytam: "Jest tam kto?". Maj: "Siku jest!".

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 11, 2011

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 2 - Poziom: 3


Kontrolerzy

Kierownictwo budapesztańskiego metra jest zachwycone, że powstał ten film, bo bardzo lubią mistyczne historie o walce dobra ze złem, ale jednocześnie pragną Państwa zapewnić, że opisane wydarzenia nie są prawdziwe.

Bulcsú znalazł w budapesztańskim metrze poczucie bezpieczeństwa. Uciekł od wyścigu szczurów w świecie "na górze", gdzie musiałby być najlepszy, zdobywać dyplom, brać udział w konkursach i pracować nad sobą. Bycie kontrolerem jest łatwe - koledzy z zespołu to przyjaciele, z innymi można rywalizować i czasem się pobić. Za to pasażerowie bez biletów to wrogowie. Metro ma mnóstwo bezpiecznych korytarzy, w których się można przespać i wcale nie trzeba wychodzić na powierzchnię, bo nawet tu można spotkać uroczą dziewczynę w kostiumie niedźwiedzia. Tyle że co jakiś czas tajemniczy zbrodniarz wpycha ludzi pod pociąg, a Bulcsú przypadkiem trafia na jego ślad.

Bogata galeria postaci drugoplanowych: chłopak zapadający na narkolepsję, kiedy się zdenerwuje, wiecznie niedomyci i poobijani, niespecjalnie rokujący kontrolerzy, z których chyba każdy kwalifikuje się do ciągłej opieki psychiatrycznej, pijany maszynista, który zatrzymuje się za stacją, japońscy turyści, elokwentny alfons z prostytutkami czy jąkający się pasażer świetnie wpasowują się w mroczne, niepokojące korytarze metra, w kilkudziesięciometrowe ruchome schody, mrugające neony i szum nadjeżdżającego pociągu. Chyba na równi z aktorami w filmie gra muzyka - elektryczna, zostająca gdzieś z tyłu głowy dodatkowo podkreślająca bajkową nierealność pokazywanego świata, gdzie zatarła się granica między tym, co prozaiczne i realne, a mistyczne i niejednoznaczne.

[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 10, 2011

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Przeczytali mnie - Skomentuj



Maria Terlikowska - Kuchnia pełna cudów

Urocza ramotka ze ślicznymi obrazkami Ewy Salamon. Historyjki z bardziej uroczystych momentów w standardowej rodzinie PRL-owskich Kowalskich (tata, mama, syn, córka + kot), uświetnianych specjalnymi daniami, które 10-letnia córka skwapliwie notuje w książce kucharskiej. Łódki z jajek, krokodyl z ogórka, kwiatki jarzynowe na kanapce z pasztetem, jamnik z parówek, grzybek jajeczno-pomidorowy czy sałatka jarzynowa z resztek to klasyka rozrywkowa kuchni "dziecięcej", niestety po latach trochę rozczarowuje.

Mama jest chora, tata po zakupy musiałby jechać do sklepu nocnego, bo stał w aptece i nie zdążył do "dziennego", więc dzieci przygotowują sałatkę pt. przegląd szafek i lodówki. Mama choruje dalej, dzieci jedzą zupę z puszek i przygotowują sobie galaretkę, do której można włożyć po kilka plasterków banana, dzięki czemu jeden banan starczy dla kilku osób.

Ale miłe, że w zabawy kuchenne angażuje się i starsza córka i nieco młodszy syn. Mycie rąk, ostrożnie z nożem, świętowanie imienin. Świat bez komputera i ekranu dotykowego, bez szablonów do wycinania kwiatków z owoców, czekolady i czipsów.

Inne tego autora:

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek października 7, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kulinarne, panie - Komentarzy: 13



Węgierski fastfood

Węgry kojarzą się z dobrym jedzeniem. Bogaty w ryby Balaton i sławna zupa rybna halászlé, pełna kapsaicyny papryka w aromatycznej zupie gulaszowej i leczo czy słynny na cały świat czekoladowo-karmelowy tort Dobosz pozwalają podejrzewać, że węgierska dieta jest zdrowa, pełna witamin i urozmaicona. Nic bardziej mylnego. Typowa węgierska kuchnia zakłada, że do zaprawionego poranną setką palinki żołądka trafiają smażone na słoninie czy smalcu, opanierowane i zaprawione śmietaną dania.

W czasach socjalizmu tańszym odpowiednikiem drogich restauracji były bary mleczne "Paprika" z podobnym jak restauracje menu, ale skromniej podanym i niespecjalnie dobrym jakościowo. W raz z kapitalizmem pojawiła się najpierw pizza, a potem tanie budki z chińszczyzną. Sieciowe fast foody do dziś są uznawane za jedzenie dość drogie, więc luksusowe i nawet akcja MacDonalda z wprowadzeniem specjalnego węgierskiego menu, składającego się z mini-lángosy, węgierskiego hamburgera, domowych frytek i znanego węgierskiego deseru somlói galuska (ciasta z czekoladą i bitą śmietaną, przypominającego górę ze spływającą lawą, nazwaną na część nieczynnego wulkanu Somlói) nie przysporzyła popularności tego typu placówkom.

Pierwszą pułapką czyhającą na ufnego turystę są tłuste i kaloryczne lángose (czytaj: langosze) - smażone na głębokim tłuszczu wytrawne drożdżowo-ziemniaczane placki, ozdobione kleksem kwaśnej śmietany, startym serem, czosnkiem albo szynką czy kiełbasą, a czasem i dżemem. Dostępne są w większości miejsc turystycznych, w małych budkach, przypominających te sprzedające u nas gofry. Swojego pierwszego lángosa zjadłam na Wyspie Małgorzaty, ociekającego masłem, posypanego startym ostrym serem i polanego sosem czosnkowym. Wspomnienia o nim chodziły za mną jeszcze przez dwa dni i mimo że był bardzo dobry, nie powtórzyłam tego doświadczenia.

Pogácsa (czytaj: pogacza) to z kolei niewielka drożdżowa okrągła bułeczka, pieczona w piekarniku, czasem kilkucentymetrowa, czasem nieco większa - rekordowa wersja z Debreczyna ma ponad 30 cm. W zależności od regionu ma nadzienie w środku albo jest posypywana z wierzchu - makiem, sezamem, serem, skwarkami, papryką, czosnkiem, prażoną cebulą czy kminkiem. Jest często sprzedawana w piekarniach i ulicznych stoiskach jako przekąska, stanowi też dodatek do obiadu, zwłaszcza gulaszu albo potrawki.

Főzelék (dosłownie: "gotowane", czytaj: fozelyk) jest z kolei typową potrawą domową i stołówkową. To wolno gotowana, a najczęściej rozgotowana na papkę mieszanina jarzyn, zagęszczona mąką, mlekiem bądź śmietaną, czasem okraszona skwarkami albo smażonymi na chrupko boczkiem. Może stanowić samodzielne danie albo być wzbogacone o klopsiki z mielonego mięsa, gotowane na twardo jajko czy smażoną kiełbasę. Złośliwi mówią, że to zbrodnia popełniona na jarzynach, a długie gotowanie sprawia, że każdy főzelék smakuje tak samo bez względu na składniki. Znajomy Węgier chwali się umiejętnością przygotowania świetnego finomfőzeléka, czyli papki składającej się z groszku, zielonej fasolki, marchwi i kukurydzy, zabielonej mlekiem i doprawionej odrobiną słodkiej papryki. I chociaż danie jest typowo domowe, od kilku lat na Węgrzech pojawiają się fastfoowe bary "főzelékowe", w których można dostać do plastikowej miseczki chochlę tak apetycznej dla Węgrów brei.

Moją ulubioną uliczną przekąską były mini-kanapeczki tureckiej firmy Duran - kilkanaście rodzajów, na różnych typach pieczywa, ze świeżymi warzywami i smacznymi zestawieniami składników. Tanie i nieduże, wystarczały na posilenie się po godzinnym spacerze. Ku mojemu żalowi firma Duran wycofała się jakiś czas temu z Węgier, ale sandwiczy i kanapek można spróbować zarówno w Turcji, jak i Austrii.

Warto też ugasić pragnienie fröccsem. To drink składający się z dwóch części wina i jednej wody (zwany "nagyfröccs", czyli duży szprycer), jednej części wina i dwóch wody (wtedy zwany "hosszú lépés", czyli "długi krok") albo dwóch części wody i trzech wina ("házmester", czyli "cieć"). Najsłabszy jest "lakófröccs" (fröccs lokatorski) - 1 część wina na 4 częśći wody. W wersji bezalkoholowej popularny jest fröccs jabłkowy, czyli 2 części soku jabłkowego i jedna część wody sodowej. W większości restauracji nikt nie zdziwi się prośbie o przygotowanie fröccsa brzoskwiniowego albo pomarańczowego, ale w kartach zwykle można znaleźć tylko wersję jabłkową.

Jó étvágyat, czyli smacznego!

[Tekst "Węgierski fastfood" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Przeczytali mnie, Listy spod róży - Tag: węgry - Komentarzy: 1 - Poziom: 3


Idź na spacer

Pisałam już o tym, że znowu mi się ulało. Płacę za parking i parkuję niekoniecznie aż pod samym miejscem docelowym, bo lubię chodzić, zwłaszcza w mieście. Nie boli mnie to, mogę. I nie rozumiem, czemu miejsc, które są ładne, zabytkowe, odwiedzane przez turystów, nie pozbawić wątpliwej ozdoby w postaci parkujących wszędzie samochodów. Dostawczaki mogą podjechać, wyładować i odjechać, mieszkańcy mogą mieć zniżkę na parking podziemny. Ale nie, przecież. Stałam dzisiaj kilka minut, patrząc na fantastyczne światło na ulicy Klasztornej i czekając, aż przejdzie pani, pan, przejedzie samochód, przejedzie kolejny... o, nie przejechał, stanął, zasłaniając część ulicy, kierowca wysiadł, zapiszczał zamkiem i poszedł. I tyle mojego czekania. Nie lubię, jestem zła i rozczarowana. Dlatego też kibicuję planom zrobienia z Wrocławskiej deptaka oraz budowie obleśnie w tej chwili wyglądającego parkingu obok pałacyku Anderschów. Bo potem może będzie ciut lepiej.

Dziś był dobry dzień. Wąchałam książki w księgarni Powszechnej i wyszłam z nowym Spacerownikiem Wielkopolskim (i małym drobiazgiem teoretycznie dla Maja, ale chyba jednak dla mnie). Dostałam michę pysznego cacika w nowej tureckiej restauracji na Wielkiej, a TŻ-u skubnęłam nieco doskonałego kebabu. Świeże warzywa, dobre gołąbki w liściach winogron, ajran i - trochę niestety - turecka muzyka. Ale i tak.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 5, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1