Więcej o
Przeczytali mnie
Walc z Baszirem powstał w oparciu o sny, urywki wspomnień i to, co świadomość skrzętnie ukrywała na co dzień przed reżyserem, Arim Folmanem. Ari, po rozmowie z przyjacielem, do którego prawie co noc we śnie przychodziło 26 wściekłych psów, uzmysłowił sobie, że nie umie przypomnieć sobie szczegółowo, co robił podczas wojny libańsko-izraelskiej w 1982 roku. Najmniej pamięta dzień masakry w obozie palestyńskich uchodźców, mimo że jest przekonany, że był tam wtedy. Odwiedza swojego terapeutę, a potem po kolei przyjaciół i dalszych znajomych, o których wiedział, że brali udział w wojnie ćwierć wieku temu. Żaden z nich nie ma w głowie całego obrazu, każdemu brakuje jakichś elementów. Niektóre obrazy i sceny wydają im się snem, co do innych wydarzeń są przekonani, że brali w nich udział, mimo że tak nie było. Wizje z pogranicza jawy i ułudy są na tyle drastyczne, brutalne i nieakceptowalne, że trudno się do nich przyznać i łatwiej uznać, że powstały w wyobraźni.
Film powstał w nietypowej jak na film dokumentalny technice rysunkowej ze świetną, mocną punkowo-rockową muzyką z epoki. Na samym końcu widać przerażający kontrast między zwyczajną aktywnością żołnierzy, nawet przerywaną umownie pokazaną śmiercią, rozpryskiem rysunkowej krwi czy płomieniami, a zdjęciami pomordowanych w obozie uchodźców. To film o tym, jak wojna krzywdzi również tych, którzy z niej wyszli bez fizycznego szwanku, jak ciężka jest praca z traumą i jak bolesne może być uzmysłowienie sobie całej prawdy (jeśli to w ogóle możliwe). To film o tym, że w każdej wojnie są tylko przegrani.
[Tekst "Walc z Baszirem" do Magazynu Business&Beauty, czerwiec 2012].
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 23, 2012
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Patti, ponad 50-letnia żonglerka i asystentka miotacza noży, mieszka na obrzeżach Rzymu w zaniedbanym obozowisku przyczep. Szukając jednego z cyrkowych psów, znajduje na pobliskim placu zabaw dwulatkę na huśtawce. Bawi się z nią, czekając na matkę małej, ale ta nie przychodzi. Zaczyna padać, a dziecko popłakuje, zabiera je więc do siebie z zamiarem odszukania rodziców. Chęć znalezienia matki słabnie z chwilą znalezienia w kieszeni różowej kurteczki kartki z prośbą o zaopiekowanie się córką, po którą matka wróci, kiedy będzie mogła. I mała Asia zostaje, mimo że może to oznaczać oskarżenie żyjących nieco poza społeczeństwem ludzi o kidnapping.
Dziecko wrasta w nadspodziewanie spokojne i pełne ciepła życie w cyrku. Bawi się z psami, z 14-letnim wnukiem Patti, który okazuje się świetnym opiekunem. Zasypia pełna ufności w cyrkowej przyczepie i budzi się rano z uśmiechem. Walter, mąż Patti, boi się konsekwencji i chce oddać dziewczynkę policji, rejteruje jednak przed samymi drzwiami posterunku. Trudno określić upływ czasu, ale kiedy Patti znajduje w skrzynce na listy kolejną lakoniczną karteczkę, że za dwa dni matka wróci po Asię, wiadomo już, że dziewczynka stała się częścią cyrkowej rodziny. Na pożegnanie wszyscy wydają przyjęcie.
Nie ma w filmie akcji, dramy i - chociaż jest porzucone z niewiadomego powodu dziecko - nie ma smutku. To dobra, powolna i rozgrzewająca historia o tym, że można wszędzie znaleźć dobrych ludzi.
[Tekst "La Pivellina" do Magazynu Business&Beauty, luty 2012].
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
14-letni Cygan Ricsi Lakatos kocha się w swojej koleżance z klasy, Julice Csorbie. I zupełnie jak w "Romeo i Julii", ich ojcowie - jeden to lokalny alfons, drugi właściciel podłej knajpy - nie są zachwyceni, a nawet przechodzą do rękoczynów oraz miotania grubym słowem, kiedy słyszą o ewentualnym połączeniu się potomstwa z wrogim klanem. Młodzi planują podstęp, bo skoro pieniądze są lekarstwem na wszystko, to czemu by nie zostać bogaczami i zamknąć usta skłóconym rodzinom. Dlatego przenoszą się w odległą przeszłość, za podróbkę Roleksa kupują od pierwotnych Węgrów dinozaury, detonują otrzymaną od Bin Ladena bombę atomową i po powrocie do współczesności wykopują spod placu zabaw w swojej dzielnicy ropę naftową, powodując wprawdzie kryzys ogólnoświatowy, ale uzyskując błogosławieństwo.
Bezgranicznie zachwyciła mnie warstwa graficzna - połączenie naiwno-dziecięcej kreski Nikifora z kolorowymi impresjonistycznymi plamami Claude'a Moneta. Autorzy nagrali sekwencje z plenerami twarzami aktorów, dorysowując ich ciała i elementy scenografii. Nieco mniej spodobała mi się sama akcja, przypominająca absurdalne scenki rodem z South Parku, pełne przekleństw, wulgaryzmów i świadomego naruszania wszelkich tabu.
[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Kierownictwo budapesztańskiego metra jest zachwycone, że powstał ten film, bo bardzo lubią mistyczne historie o walce dobra ze złem, ale jednocześnie pragną Państwa zapewnić, że opisane wydarzenia nie są prawdziwe.
Bulcsú znalazł w budapesztańskim metrze poczucie bezpieczeństwa. Uciekł od wyścigu szczurów w świecie "na górze", gdzie musiałby być najlepszy, zdobywać dyplom, brać udział w konkursach i pracować nad sobą. Bycie kontrolerem jest łatwe - koledzy z zespołu to przyjaciele, z innymi można rywalizować i czasem się pobić. Za to pasażerowie bez biletów to wrogowie. Metro ma mnóstwo bezpiecznych korytarzy, w których się można przespać i wcale nie trzeba wychodzić na powierzchnię, bo nawet tu można spotkać uroczą dziewczynę w kostiumie niedźwiedzia. Tyle że co jakiś czas tajemniczy zbrodniarz wpycha ludzi pod pociąg, a Bulcsú przypadkiem trafia na jego ślad.
Bogata galeria postaci drugoplanowych: chłopak zapadający na narkolepsję, kiedy się zdenerwuje, wiecznie niedomyci i poobijani, niespecjalnie rokujący kontrolerzy, z których chyba każdy kwalifikuje się do ciągłej opieki psychiatrycznej, pijany maszynista, który zatrzymuje się za stacją, japońscy turyści, elokwentny alfons z prostytutkami czy jąkający się pasażer świetnie wpasowują się w mroczne, niepokojące korytarze metra, w kilkudziesięciometrowe ruchome schody, mrugające neony i szum nadjeżdżającego pociągu. Chyba na równi z aktorami w filmie gra muzyka - elektryczna, zostająca gdzieś z tyłu głowy dodatkowo podkreślająca bajkową nierealność pokazywanego świata, gdzie zatarła się granica między tym, co prozaiczne i realne, a mistyczne i niejednoznaczne.
[Tekst "Kino znad Balatonu" do Magazynu Business&Beauty, grudzień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Anioły widzą świat, ale bez kolorów. Umieją czytać ludzkie myśli, ale nie potrafią sprawić, że komuś szybciej zabije serce. Widzą ich tylko dzieci. Spotykają się w berlińskiej Bibliotece Państwowej i wymieniają notatkami z życia smutnych, szarych ludzi. Opowiadają sobie o tym, jak na podstawie myśli wyobrażają sobie ich uczucia. W pewnym momencie jeden z aniołów, Cassiel, zaczyna coś czuć do obserwowanej przez niego cyrkowej akrobatki i rezygnuje z bycia aniołem, żeby móc poczuć miłość, zobaczyć kolory, zrozumieć o co chodzi w muzyce Nicka Cave'a i czemu zimą jest zimno.
Berlin Wendersa to Berlin sprzed zburzenia Muru, podzielony, szary i melancholijny. Świat dziwny i spokojny, niespiesznie dziejący się obok. U-bahn łączący tę część, z której ludzie nie chcieli uciekać, z tą, na której smutny staruszek nieustająco szukał placu Poczdamskiego.
Film zdobył dla mnie dodatkowe punkty za postać Petera Falka, grającego siebie - amerykańskiego aktora w niemodnym prochowcu na planie kręconego w Berlinie filmu, człowieka, który czuje obecność aniołów i mruży do widza swoje sztuczne oko.
[Tekst "Kino z Berlina" do Magazynu Business&Beauty, wrzesień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 24, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
Mam wrażenie, że jedna z początkowych scen "Soul Kitchen", gdzie szef kuchni zostaje wyrzucony z restauracji za ciśniecie nożem w stół gościa, który niewybrednymi słowami zażądał podgrzania gazpacho, mogła pochodzić z książki Anthony'ego Bourdaina, jednego z bardziej znanych kucharzy o ciętym języku. Nawet jeśli nie pochodziła, to w ten sposób świetnego, choć fanaberyjnego szefa haute cuisine pozyskał bohater filmu - Zinos Kazantsakis - właściciel małej brudnawej garkuchni, serwującej w byłym hangarze portowym klopsy, rybę i zupę dla okolicznej klasy pracującej. Rychło w czas, bo restauracyjka o dźwięcznej nazwie Soul Kitchen cienko przędła, Zinosa dopadł nagły atak przepukliny, Urząd Skarbowy słał ponaglenia w osobie kościstej pani inspektor, lokator mieszkający na zapleczu hangaru - stary marynarz - nigdy nie miał na czynsz, znajomy punkowy zespół nie płacił za salę do występów, a do tego brat Zinosa, Illias, wyszedł warunkowo z więzienia i poprosił o zatrudnienie w restauracji.
I owszem, można sobie ponarzekać, że film schematyczny - kiepska knajpa za pomocą kilku sprytnych ruchów staje się najlepszą miejscówką w Hamburgu, a brat-hazardzista zostaje współwłaścicielem lokalu, co kończy się niespodziewaną sprzedażą, ale film obfituje w tak urocze detale - przygotowywanie jedzenia na zapleczu - czy sceny - orgio-impreza w restauracji - że szkoda go przegapić. Świetny muzycznie, z ciekawymi wnętrzami - przestronne lofty i miejskie wille, a do tego z morałem: nie warto zadzierać z inspektorkami Urzędu Skarbowego.
[Tekst "Kino z Berlina" do Magazynu Business&Beauty, wrzesień 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 20, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Komentarzy: 2