Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Alexander McCall Smith - Mieć siedem lat

Przede wszystkim wyjaśniła się kwestia szczeniąt Cyryla, które Angus oddał przypadkowemu mężczyźnie (pozytywnie!). Poza tym mam wrażenie, że reszta bohaterów jest potraktowana coraz bardziej powierzchownie - kilka przygód małego Bertiego, sporo rozmów między Domenicą i Angusem i ich wspólna wyprawa (razem z Antonią) do Włoch, przeprowadzka Matthew i kilka poranków w kawiarni Dużej Lou. Niespecjalnie się coś dzieje, ale to jak wizyta u starych znajomych, którzy opowiadają, co się z nimi działo, kiedy się nie widzieliśmy. I tak czekam na kolejne dwa napisane już tomy.

I rzeczywiście po wizycie w Edynburgu jakość lektury (wzmianki o widoku na zamek czy spacerze po Royal Mile) mają świetny, świeży smak.

Inne tego autora tutaj.

#20

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 30, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Edynburg - West Princes Street Gardens

... i okolice, czyli ciągle tam (taka magia bloga, głowę mam ciągle tam, a jestem już z powrotem). Wiadomo, mieć piękny park w samym centrum miasta zaraz obok reprezentacyjnej ulicy handlowej to bardzo miła rzecz. Oczywiście fajniej tam latem, mieszkająca lokalnie J. opowiadała śliczne historie o kawiarniach, karuzeli, trawie i kwiatach, ale i dla kogoś, kto ostatnie pół roku spędził w ciemnej krainie śnieżnego mordoru, wystarczy garść prymulek i żonkili, żeby się rozpłynąć jak masło na ciepłym toście. Mnie, znaczy. Bo takiemu Majutowi to starczy, że jest plac zabaw.

Z jednej strony ogrodów jest wiadukt z Galerią Narodową, którym idzie się na zamek i Royal Mile, z drugiej - parafia św. Cuthberta z przepięknym cmentarzem, pełnym celtyckich krzyży i nagrobków pokrytych miękkim zielonym mchem.

I z tego wszystkiego widok na majestatyczny zamek na skale. Też w samym centrum miasta. W zasadzie w Edynburgu jest wszystko w centrum. Chyba że zoo nie, bo zoo jest na drodze na lotnisko. I 44 Scotland Street też nie, bo to jednak kawałek (następnym razem pójdę!). A w następnym odcinku - jak wygląda Edynburg z góry zamkowej.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 29, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: edynburg, szkocja, cmentarz, wielka-brytania - Komentarzy: 2


Zygmunt Zeydler-Zborowski - Sekret Julii

Zaczęło się grubo, bo od włoskiej wycieczki pana Roberta[1], który u swojej - bogato zamężnej siostry - usiłował znaleźć tzw. zaczepienie. W Polsce niespecjalnie mu szło, bo był tzw. duszą artystyczną, to znaczy niewiele umiał, ale miał gadane i trochę się kręcił wokół telewizji. Więc pozował na reżysera filmowego, tylko że niespecjalnie mu mówiły cokolwiek takie terminy jak "retrospekcja", więc łatwo nie było. Ale, jak wspomniałam, był obrotny, więc do Warszawy wrócił z obietnicą, że będzie te filmy po włosku kręcił, jak odnajdzie korespondencyjną flamę bogatego włoskiego dżentelmena. Flama była urody wielkiej, a do tego pisała fantastyczne, mądre, pełne erudycji kulturowej listy. Szybko się okazało, że uroda na zdjęciu to sprytnie sfotografowana modelka z gazety, która o sprawie nic nie wie, a listy idą na poste restante.

Jednocześnie pół Warszawy jest złe na Błażeja Reitinga, garbatego kolekcjonera starodruków i lingwistę. Siostrzeniec chce pożyczyć od niego pieniądze, a wuj odmawia. Mąż pięknej i zafascynowanej swoim nauczycielem blondynki chce mu wybić z głowy kontakty. Dawny posiadacz jednego z zabytkowych dokumentów wpada w furię, bo Reiting nie chce mu jego przedwojennej własności sprzedać. I w tym momencie wkracza milicja w osobach majora Downara, sierżanta Pakuły i melomana Walczaka, albowiem ktoś kolekcjonera zabił i to kilkukrotnie (środkami usypiającymi, arszenikiem i sztyletem, dla pewności). Milicja popija kawę i częstuje się obficie "Carmenami", a sprawę rozwiązuje głównie dzięki szukaniu pięknych blondynek. W nagrodę żona Walczaka, Helenka, częstuje kadry służb pyszną, tłuściutką pieczoną gąską, którą nabyła w Hali Mirowskiej.

Nietypowo, książka ma kompozycję - narracja najpierw prowadzona jest z punktu widzenia różnych osób kręcących się dookoła najpierw niedoszłego, potem zupełnego denata. Jest dramat zakochanej kobiety, której mąż zabrania się spotykać z obiektem uczuć. Jest tajemnicza korespondencja międzynarodowa, w której kochankowie mogą się nigdy nie spotkać. Jest cwaniaczek Boner i jego poszukiwania pięknej Julii i wreszcie wątek doliniarsko-gówniarski w postaci szajki drobnych złodziejaszków, do której należy siostrzeniec Reitinga.

[1] Który nosił dumne nazwisko Boner. Ja i moje skojarzenia rodem z Beavisa i Buttheada.

Inne tego autora tu.

#19

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 27, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie, prl, klub-srebrnego-klucza - Komentarzy: 2


Narodowe Muzeum Szkocji

Wprawdzie przewodnik zachwalał, że na 7. piętrze muzeum jest punkt widokowy, z którego można obejrzeć cały Edynburg, ale muzeum ma pięter pięć, a wieży z siódmym piętrem nie znalazłam. Poszkodowana się nie czuję, bo po pierwsze - i tak wszystko widać z samego zamku (o tym niebawem), a po drugie - muzeum jest obłędne. Obejrzeliśmy może 1/3 tego, co było. Muzeum, które krzyczy "proszę, dotknij!", "jeśli się zmęczyłeś, weź krzesło i usiądź!". Fantastyczna kolekcja minerałów, elementów technicznych, zwierząt (niestety z odzysku), działających modeli maszyn, wyścigówek, do których można wsiąść. Kółka do kręcenia, klapki do podnoszenia, minerały do dotykania i sprawdzania faktury, konkurs na rozpoznawanie dźwięków zwierząt czy gra komputerowa symulująca lot nietoperzem.



Rozbroiła mnie waga, która podawała, ile się waży w skali zwierząt. Maj ważył pomiędzy mrówkojadem a szympansem, TŻ dobijał do wagi strusia (ja się nie będę w tej kwestii wypowiadać, jednak).

Ale najbardziej mnie zachwyciło samo muzeum - białe koronkowe kratownice i sale, w których można popatrzeć trzy piętra w dół.

Dodatkowo - wstęp wolny. Płatne są tylko wystawy specjalne i szatnia. GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 26, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: edynburg, szkocja, wielka-brytania - Komentarzy: 3


Edynburg - tam

Przede wszystkim jestem mistrzynią pakowania, również z powrotem (bez wagi udało mi się zapakować największą walizkę do 14,5 kg na limit 15). Nic to, że Majut miał portek na styk i jakby zdarzyło się coś niespodziewanego, trzeba by było prać[1], a mnie na powrót zabrakło czystej góry, ale i tak jestem z siebie dumna.

Edynburg zaskoczył mnie - mimo że się tego spodziewałam - pogodą. Owszem, nie było śniegu. Owszem, miało wiać. Ale nie AŻ TAK. A wiało tak, że wywracało ubranego w cztery warstwy odzieży człowieka na drugą stronę. Więc bardzo.

Co polubiłam? Miasto. Ale jak nie można pokochać od pierwszego wejrzenia miasta, które składa się z najpiękniejszych wiktoriańskich kamienic, w środku ma zamek na skale, dworzec kolejowy i ogrody (wszystko przemieszane razem)? I zaułki? I czerwone skrzynki na listy oraz budki telefoniczne? Gdzie obok głównej ulicy z GAP-em jest prześliczny cmentarz z celtyckimi krzyżami, a w pubie Black Cat można zjeść i wypić. Oczywiście zawlekliśmy nieletnie dziecko do pubu, bo być w Szkocji i nie iść do pubu to słabe jest. Dziecku się podobało, publiczności w pubie również. Tu mała dygresja - Maj nie uczy się angielskiego w sposób zorganizowany, ale pozyskuje go przez osmozę. Zna kolory, umie liczyć, prosi o wodę-łoter, a na miejscu błyskawicznie zaczął łapać frazy i dzielnie odpowiadał kelnerkom jor łelkam! oraz potwierdzał, że łidałt ajs. Myślę, że dwa tygodnie na wyspach wystarczą, żeby mówiła lepiej niż ja pod koniec podstawówki.

Polubiłam komunikację miejską (mnóstwo double-deckerów, z lotniska można jechać na wysokości 1. piętra za jedyne 3,5 funta) i taksówki - konsekwentnie śmieszne busiki ze światełkiem na górze, do których się można załadować razem z bagażem, wózkiem i resztą imprezy. Taksówkarze niegadatliwi, w przeciwieństwie do poznańskich, ostatni tylko zapytał, skąd jesteśmy i zdziwił się ze szkockim akcentem, że w Holandii tyle śniegu. Ay!

Czego nie polubiłam (poza pogodą)? Sama się sobie dziwię, ale chyba nic mnie nie zirytowało poza siedzącą przed nami w samolocie matką dwóch córek, która przez ponad dwie godziny bardzo wokalnie tłumaczyła całemu samolotowi, czemu więcej z nimi sama nie leci i że tym razem, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, mówi to serio. I jak daleka jestem od oceny czyjegoś macierzyństwa, tak naprawdę wszystko we mnie mówiło: YOU DO IT WRONG.

I sama się sobie dziwię, bo nie przywiozłam sera. Żadnego. Ale i nie przywiozłam haggisu, więc chyba symetria została zachowana. W zasadzie to tylko madame się obłowiła, mam nadzieję, że da się odziać w szkocką spódniczkę (sama wybrała, ale to oczywiście o niczym nie świadczy). Zdjęć trochę przywiozłam. Się ogarnę, to pokażę.

[1] Aczkolwiek nie byłby to kłopot, albowiem apartament nie dość, że miał w kuchni zmywarkę, to również i pralkę. Nie miał za to internetu, albowiem wykazałam się niebłyskotliwością ogólną i nie sprawdziłam, czy ma. Więc nie miał. Miał za to trzy pokoje, czystą (i to naprawdę czystą) łazienkę, idealnie białą pościel i ręczniki, a dla najmłodszej - dwa misie w prezencie. I taniej niż hotel.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 25, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: edynburg, szkocja, wielka-brytania - Komentarzy: 6


Douglas Coupland - Życie po Bogu

Przyznam od razu, że po raz kolejny nie zrozumiałam tej książki w całości. Usiłowałam ze skrawków historii złożyć sobie całość, ale nie wyszło mi. Zgadzam się z częścią spostrzeżeń autora, części nie rozumiem. Może zmęczyła mnie struktura luźnych opowieści? Nie wiem.

To nie jest powieść (chociaż może jest?). To zbiór luźnych refleksji na temat życia, świata, wiary, celu istnienia, etosu pracy, depresji i umiejętności odnalezienia się wśród innych, ilustrowanych przez autora. Mam wrażenie, że luźna forma (podział na króciutkie "rozdziały", z przestrzenią na rysunek) to sposób na wprowadzenie oddechu w książkę, bo mówi o tych codziennych niepewnościach i strachach, których i ja doświadczam. Czy to, co nas kształtuje, to procesy chemiczne w głowie, które można "wyprostować" małą, żółtą tabletką, dzięki której jest łatwiej, człowiek jest sympatyczniejszy dla innych i trochę mniej myśli o sprawach egzystencjalnych? Czy człowiek ma coś specyficznego, jak kot miauczenie, a pies obsikiwanie drzew na spacerze? Czemu rodzina jest rodziną (i, jak to u Couplanda, każda jest nienormalna)? To książka o kryzysie w głowie bohatera, wychowanego bez wiary. I pada pytanie - czy jednak człowiekowi wiara w $DEITY nie jest potrzebna. Jakakolwiek.

I z tą optymistyczną inaczej myślą zostawiam Was, oddalając się w kierunku miasta zdominowanego przez zamek. I ulicę Książąt. Mimo że prognoza pogody TAM mówi, że +2 i śnieg.

Inne tego autora: tu.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 22, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, beletrystyka, panowie - Skomentuj


MM + słoń, jaki jest

Mam taki nawracający sen, że muszę oddać książki do biblioteki. Nie mogę ich znaleźć, znajduję nie z tej biblioteki, co trzeba, brakuje którejś, mam do oddania taką, którą dawno oddałam. Ogólnie drama. Więc w kwestii porządkowej chciałam wyjaśnić publicznie, że nie zalegam żadnej bibliotece, ba - w żadnej nie mam karty, nie wypożyczam od lat (nawet na uczelni oddałam obiegówkę w terminie). Może już mi się nie śnić więcej, skoro to ustaliliśmy?

Ale to tak dygresyjnie. Nowa galeria handlowo-parkingowa w centrum miasta cieszy mnie bardzo. Zupełnie nie z zakupowego punktu widzenia, bo w środku te same sklepy co gdzie indziej (chociaż Lidl w centrum - miła rzecz), ale z dwóch powodów, nazwijmy to, miejskich. Zniknął ohydny, szpecący centrum blaszak, stanowiący wzbogacony "bazarek" i zniknęła trwająca kilka ładnych lat budowa. Są w zamian miejsca parkingowe pod ziemią, przez co jest szansa, że jakaś część parkujących w okolicach Starego Rynku zejdzie do podziemia. I jest całkiem zgrabny architektonicznie budynek, z dużą ilością szkła, w którym ładnie się odbija stojący obok pałac Anderschów. I z tarasem widokowym, z którego wprawdzie nie ma aż tak spektakularnego widoku jak z Okrąglaka czy może-kiedyś-zakończonego Zamku na Górze Przemysła, ale zawsze coś.

Przy okazji wiosennie się zobowiązałam do szerszego zwiedzania restauracji. Zima mnie zdołowała i cały czas dołuje (proszę, 20 marca, w zaspach śnieg po majutowy pas?!). Nigdzie nie chodzę i jest mi z tego powodu zupełnie tak sobie, więc. Jedna nowa restauracja na miesiąc, proszę. Dziś "Zielone słonie" - mieszczą się na Ratajczaka tuż przy Pasażu Apollo, mam wrażenie, że wcześniej była tam księgarnia "Czuły barbarzyńca". Jak się łatwo domyślić, w środku (i na zewnątrz) są słonie i jest ich dużo. Również w toalecie, z jednej strony drzwi jest słoniowa trąba i przód, z drugiej - część słonia wręcz przeciwna. W menu sałatki, zupy, pizza i dla dzieci, ale - teh drama - nie ma frytek. Ogórkowo-melonowa lemoniada pyszna, a szpinak z fetą, granatem i truskawkowym winegretem - doskonały. Parter bez schodów, ale toaleta na półpiętrze. Dla dzieci nie ma kredek ani innych sprzętów ułatwiających czekanie (oraz nie ma frytek!).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 20, 2013

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 4


Connie Willis - Remake

Mam wrażenie, że to nie powieść, a dłuższa nowela; tak czy tak - niespecjalnie mnie zachwyciła. Świat przyszłości, z mnóstwem używek i techniką pozwalającą na dowolne manipulacje filmem; walka o prawa do aktorów między wytwórniami. Ludzie zmieniają twarze, żeby być Marylin Monroe (panie) albo Riverem Phoenixem (panowie). Tom jest edytorem - albo wstawia do filmu twarze kolejnych flam swojego szefa, albo - na zlecenie przejmującej prawa wytwórni - oczyszcza filmy z jakichkolwiek śladów alkoholu. Na jednym z niekończących się, pełnych używek przyjęć spotyka Alis, nietypową (bo nie przypominającą Monroe) dziewczynę, która chce tańczyć, mimo że nikt już nie nagrywa filmów z aktorami, a tym bardziej musicali. Najpierw chce się z nią przespać, recytując kolejne kwestie z filmów, które zna na pamięć, potem - kiedy mu się nie udaje - zaczyna widzieć jej twarz w edytowanych filmach. I mimo że zna się na wszelkich technikach edycyjnych, nie wie, jak się jej to udało, co może dowodzić, że jednak da się podróżować w czasie.

Zmęczyła mnie niekończąca się litania tytułów, fragmentów scen z klasyki filmowej, kwestii, opisów i twarzy. Ginie w tym nawet zgrabna fabuła i suspens.

Inne tej autorki tu.

PS "Remake" dostałam od Barb, dziękuję.

#17

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 19, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, panie, sf-f - Komentarzy: 1


Muzeum Instrumentów Muzycznych

Według strony muzeum to jedyne takie muzeum w Polsce. A szkoda, bo bardzo ciekawe. Za jedyne 5,5 zł od dorosłego (kurduple darmo) można popatrzeć (niestety tylko) na całą gamę instrumentów z całego świata - od najprymitywniejszych glinianych gwizdawek i drewnianych flecików z gałązki po pozytywki i fortepiany. Wiadomo, 3,5-latce ciężko wytłumaczyć, czemu nie można grać na pięknych bębnach ani klapnąć w kuszące czarno-białe fortepianowe klawiatury; na szczęście sytuację uratowała miła pani na trzecim piętrze, pokazująca gongi, w które można pacnąć.

Mnie najbardziej - bo nieme instrumenty tylko frustrują, a w muzeum nie było słychać żadnej muzyki - zaciekawiły zdobienia. Lwie nogi fortepianów, złote ozdoby na drewnie, niesamowite rzeźby na szczytach harf, inkrustacje masą perłową i rzeźbione pudła rezonansowe - sztuka zdobień w pigułce.

W muzeum stoi też złota figurka Oscara dla A. P. Kaczmarka za muzykę do "Finding Neverland", co nam się ładnie wpisało w opowiadaną ostatnio Majutowi historię Piotrusia Pana, chłopca, który nie chciał dorosnąć.

Muzeum nie ma windy (chyba, nie zapytałam wprost). Wstęp - 5,5 zł, w soboty - darmo.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 17, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: sztuka - Komentarzy: 5


Spokojny jak sobotni poranek

Zaczęło się grubo, bo od reklamy "Buła chrupiąca, parówa strzelająca".

Potem wyszłam z Lidla tak szybko jak weszłam, bo nie widziałam takich dzikich tłumów jeszcze (i z tulipanów były dwa bukieciki, z czego jednej zwiędnięty). Już wiem, że nie warto wchodzić do Lidla w sobotę. I że nie da się wyjść z pustym wózkiem, bo nie ma takiej opcji.

Wróciłam z zakupami do domu. Czy to jest jakiś lans ogólnowielkopolski, żeby parkować w Suchym Lesie? Nie. Ma. Żadnego. Miejsca. No chyba że kilkaset metrów dalej, ale wyjątkowo nie chciało mi się ze wspomnianymi zakupami wlec po śniegu; wilki, roztopy. Znalazłam, zmieściłam się, przesuwając po centymetrze. I chyba w tej sytuacji nie należy się dziwić, że stanęłam pod drzwiami klatki schodowej, przyciskając przycisk otwierający drzwi na samochodowych kluczykach. I nie działało. Bo przecież nie dlatego, że jestem roztargniona.

.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 16, 2013

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 5