Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Sue Grafton - D jak dłużnik

Książka oparta na srodze słabym założeniu - Kinsey przyjmuje sprawę dostarczenia czeku na 25 tysięcy dolarów, otrzymuje płatność czekiem, ale NIE ZACZYNA pracy zanim nie sprawdzi, że czek ma pokrycie. Oczywiście nie ma, więc Kinsey zamiast sprawę olać (bo i owszem, nie dostała wynagrodzenia, ale i nic nie zrobiła), zaczyna drążyć. Nie rozumiem. Ona też niespecjalnie, więc szuka mężczyzny, który zlecił jej dostarczenie czeku, a potem - po znalezieniu jego zwłok - szuka na zlecenie córki mordercy ojca. Trochę kalifornijskich krajobrazów, w tle romansik, ale o ciągu dalszym romansu po polsku na razie nie przeczytam, bo kolejnego tomu ("E is for Evidence") nikt nie wydał.

Inne tej autorki tutaj.

#30

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 8, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, kryminal, panie - Skomentuj


Powroty

Wyjechałam latem (zimnym, bo zimnym, ale latem). Wróciłam w jesień, pachnącą ściętą trawą i dymem, kwitnącą astrami, cyniami i późnymi daliami. W wyjazdach cały czas fajne jest to, że po powrocie zastaje się to samo, co było wcześniej (trochę mniej fajne, że przez tydzień nikt nie tknął rozbabranej w trzech miejscach dojazdówki do wsi, ale jakoś mnie to nie dziwi; zdziwiłabym się, jakby tknęli). Trzeba przejść spacerowymi ścieżkami, policzyć wszystkie psy, odnotować koty, sprawdzić, gdzie zakwitły nowe róże i czy winorośl już nabrała czerwonych kolorów (nabrała). I wracać do domu ze świeżą bagietką z wioskowej piekarni, zerkając przez ramię na zachodzące słońce.

I liczyć na to, że może za jakiś tydzień przywróci się dom do stanu sprzed wyjazdu.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 8, 2010

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Skomentuj



Beczka miodu

Obawiałam się pierwszego lotu z dzieckiem. Niespecjalnie było czego, bo młodzież i owszem, wierciła się, narzekała (zwłaszcza na przypięcie pasami, bo to ograniczenie wolności), ale wystarczył magiczny dźwięk silnika samolotowego, żeby powieki stały się mega ciężkie, a wtulony we mnie[1] Maj spał[2] ponad półtorej godziny w każdą stronę. Owszem, jeszcze nie czas na zoo, na muzea czy koncerty, ale można iść na plażę sortować kamyki, siedzieć na kocyku na trawie, wąchać kwiaty i mydła, spacerować ulicami czy robić rozgardiasz w restauracji.

Wiadomo, jest i łyżka ostrej sproszkowanej przyprawy w miodzie. Urlop z dzieckiem to brak czasu na spanie do umiarkowanego południa. Brak możliwości wyjścia po położeniu dziecka spać, chyba że się zorganizuje babysitting. Brak czasu na przeczytanie chociaż kartki książki, zwłaszcza jak się wieczorami próbuje przejrzeć zdjęcia. Konieczność dostosowania się do planu dnia dziecka. Konieczność zmiany planów, jak dziecko skoczy z kanapy i wyląduje czołem na nodze od stołu (serdecznie pozdrawiam sympatyczne panie pielęgniarki i lekarki z dublińskich izb przyjęć oraz dziękuję ^Boskiej za cierpliwość i w ogóle wszystko). Ale i tak było warto.

[1] Niestety, skąpość miejsca w Ryanair sprawiła, że umieszczenie nawet niedużego dziecka na sporym TŻ-ie nie wchodziło w grę. W zasadzie ciasnota i konieczność upierdliwego ważenia bagażu to jedyne wady tej linii. Z powrotem jedna torba ważyła 20,2 kg przy limicie 20 kg, ale przeszło bez problemu. Podręcznych, pieczołowicie spakowanych do 10 kg, nikt nie ważył. Butelkę wody dla dziecka - bez problemu, w jedną stronę próbowaliśmy przy celniku, w drugą nawet nie. Bardziej ich interesowały laptopy niż puszka mleka w proszku.

[2] Sądząc z odgłosów, inne dzieci nie spały. Głośno nie spały.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 6, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja - Tagi: irlandia, 2010 - Komentarzy: 5


Irina Dienieżkina - Daj mi!

Zbiorek opowiadań o młodych mieszkańcach Moskwy. Czy mają 13 lat, czy 25, to i tak nie mają celu w życiu i zabijają czas pomiędzy kolejnymi imprezami, koncertami punkowymi, związkami polegającymi na szybkiej konsumpcji na imprezie i skakaniu w kolejny. Takie smutne to. Niby uważają, że każda miłość jest prawdziwa, ale z drugiej strony wszystko jest na pół gwizdka, jakby jutro miało nie nadejść.

(Przeczytałam jeszcze przed wyjazdem, ale jakoś mi się nie zebrało).

#29

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 5, 2010

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2010, beletrystyka, opowiadania, panie - Skomentuj


TTWAB (4) Dublin Zoo

Trochę narzekałam, że zoo takie sobie, ale przemyślałam i jednak uważam, że jest miłe. Nie obejrzeliśmy całego, bo jednak roczna młodzież nie była specjalnie zainteresowana (a potem nawet zirytowana i senna, więc zagródka ze zwierzyną przydomową, którą zostawiliśmy na koniec, została ominięta, szkoda). Warto wyskubać monetę na przewodnik, bo jest w nim detalicznie opisane każde zwierzę (a niektóre nawet z imienia, więc można błyskać erudycją przed jeszcze nieczytatą młodzieżą), z ładnymi zdjęciami i z mapką. Jestem fanką zoo (zoł?) tak czy tak, ale to jest szczególnie miłe, bo zwierzęta mają sporo miejsca dla siebie (co czasem oznacza, że widownię mają w pompie i siedzą gdzieś zaszyte i się nie pokazują). Widok żyrafki ganiającej radośnie dookoła szopy - bezcenny, podobnie lemurów grzejących brzuchy na słońcu. ^Valwit wspomniał, że na terenie chodzą zoowe koty domowe, ale nie miałam okazji ich spotkać.

Wstęp 15€, nieletni do lat trzech darmo, pomiędzy jakieś zniżki i bilety grupowe. Przewodnik 2€. Przed samym zoo można lanczyk, w zoo są automaty z napojami i sporo toalet. A dookoła zoo Phoenix Park (z obowiązkowym krzyżem papieskim ;-)).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 5, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: irlandia, 2010, zoo, dublin, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 1


TTWAB (2d i 3c) St Stephen's Green

Trawa jest po to, żeby na niej usiąść, zjeść kanapkę, przeczytać kilka rozdziałów książki czy poleżeć, patrząc w słonko. W samym centrum Dublina naród pracujący wysypuje się na lunch do parku. Nawet żebracy uprzejmie pytają o wolne środki płatnicze.



A zaraz obok parku, tuż przy Grafton Street, jest St Stephen's Green Shopping Center. Shopping jak shopping, ale architektonicznie koronkowa perełka.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 4, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2010, irlandia, dublin - Skomentuj


Sheridan's Cheeesemongers

Kiedy na blogu Agnieszki przeczytałam o tym, jakie sery można w SC kupić, nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Dubliński sklepik na 11 Anne Street South jest nieduży, ale w środku miał tyle dobrego, że zazdrościłam klientce przede mną, która kupowała serów chyba dla pułku wojska, bo wyszła z dwiema wielkimi siatami (trzema, bo jedna z wielką ćwiartką sera się podarła pod ciężarem). Po wielu tęsknych spojrzeniach wybraliśmy po kawałku Sparkenhoe Red Leicester, wędzonego Gubbenna z czarną skórką, Maasdamera z Tilbury i klasycznego Cheddara. Do tego pastę z jabłka i pigwy i chutney owocowy. I wprawdzie panie w sklepie nie robiły pokazu serowej wirtuozerii, a sam sklep jest dość pretensjonalny, to warto go mieć na trasie którejś z wycieczek po centrum Dublina (zwłaszcza że mieści się na jednej z przecznic handlowego deptaka na Grafton Street, gdzie nie sposób nie trafić).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 4, 2010

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2010, irlandia, dublin - Komentarzy: 2


TTWAB (5a) Glendalough

Chciałam ruinki i klimatyczny cmentarzyk, to dostałam. Na cmentarzu jeżynki, wycieczka młodzieży szkolnej przeważnie płci żeńskiej w czerwono-zielonych mundurkach (i obowiązkowo ciemnych antygwałtkach) i japońscy turyści (których jednakowoż raczej przebijam liczbą zdjęć, że się tak nieskromnie pochwalę). Zaraz obok malownicze jeziorka i inne cuda dla tych, co lubią sobie po przyrodzie połazić, a nie - tak jak ja - wolą usiąść nad poranną latte. Oczywiście z widokiem na górkę, na którą nie muszę wchodzić.

Mnisia wieża była zabawna. Bo mnisi nie dość, że byli dość nikczemni w gabarytach, sądząc z okien, to jeszcze chyba byli wytrenowani i elastyczni jak ninja, bo wejście znajduje się ładnych kilka metrów nad ziemią (wiem, wiem, mieli drewniane schodki, ale i tak). Byli jednakowoż, jak zeznała ^boska, niesprytni, albowiem dla zabezpieczenia się przed złymi Wikingami, co to gwałcą, rabują, palą i gwałcą, chowali się do wieży i czekali, aż Wikingi sobie pójdą, zaniedbując fakt, że wnętrze wieży było drewniane.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek września 3, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: irlandia, 2010, cmentarz, glendalough - Komentarzy: 2