Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Wyjechałam latem (zimnym, bo zimnym, ale latem). Wróciłam w jesień, pachnącą ściętą trawą i dymem, kwitnącą astrami, cyniami i późnymi daliami. W wyjazdach cały czas fajne jest to, że po powrocie zastaje się to samo, co było wcześniej (trochę mniej fajne, że przez tydzień nikt nie tknął rozbabranej w trzech miejscach dojazdówki do wsi, ale jakoś mnie to nie dziwi; zdziwiłabym się, jakby tknęli). Trzeba przejść spacerowymi ścieżkami, policzyć wszystkie psy, odnotować koty, sprawdzić, gdzie zakwitły nowe róże i czy winorośl już nabrała czerwonych kolorów (nabrała). I wracać do domu ze świeżą bagietką z wioskowej piekarni, zerkając przez ramię na zachodzące słońce.
I liczyć na to, że może za jakiś tydzień przywróci się dom do stanu sprzed wyjazdu.