Ale
Wyjrzałam wczoraj z łazienki, refleksyjnie oparłam się o ścianę i zapytałam, czy dzisiaj odpowiedź na moje standardowe pytanie też by brzmiała "Grubo, ale ładnie". By brzmiała.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Wyjrzałam wczoraj z łazienki, refleksyjnie oparłam się o ścianę i zapytałam, czy dzisiaj odpowiedź na moje standardowe pytanie też by brzmiała "Grubo, ale ładnie". By brzmiała.
W samochodzie mam przemyślenia. Rano zwykle patrzenie się tępo przez szybę i słuchanie kątem ucha radia to jakaś forma rozruchu przez pracą, kiedy jeszcze nie muszę być w pełni władz umysłowych i tryskać błyskotliwością. Przemyślenia są od zupełnie absurdalnych (to nie fair, że bociany jedzą myszy i żaby, przecież myszy to ssaki, a żaby to płazy[1]) do takich bardziej egzystencjalnych (czemu mam wrażenie, że urodziłam się w złym czasie i w złym miejscu, żeby uczestniczyć w jakichś rzeczach, o których potem krążą legendy[2], bo teraz to wszystko już było i nawet tęcza nad wioską jest czarno-biała). Czasem wpadam w tryb Mamonia i rejestruję wszystko, co widzę, na zasadzie kolejnych zdjęć na kliszy[3]; zwłaszcza w taki tryb wpadam na autostradzie, kiedy między szybko mijanymi eksponatami nie mam mocy, żeby poskładać to w jakąś całość.
Potem dojeżdżam na miejsce i mi się przemyślenia kończą (zwłaszcza jeśli przyjeżdżam do pracy).
[1] Aż musiałam sprawdzić, czy aby nie gad.
[2] Jak na przykład historie z tras koncertowych Pink Floyd, zwłaszcza z tych, kiedy nie wszystko poszło jak trzeba[4]. A to wybuchło pudełko symulujące wybuchy, a to zerwała się dmuchana krowa, naruszając przestrzeń powietrzną Wielkiej Brytanii i ostatecznie lądując na polu flegmatycznego holenderskiego rolnika.
[3] Wiatraki. Niemieckie nazwy miejscowości - Bad Saarow-Pieskow (nieustająco mnie śmieszy, mimo że wiem, że Bad to od kąpieliska, ale i tak przechodzę przez angielski i mam wizję Helgi ze szpicrutą, krzyczącej "Bad Saarow! Bad") czy inny Koenigslutter i Ochtrup. Kot na parapecie okna. Maliny się kończą. Te rzeczy.
[4] To, co nie idzie jak trzeba, zawsze się pamięta jakoś mocniej. Ot choćby fajerwerki 20 sierpnia 2006 na naddunajskich bulwarach, kiedy to oprócz fajerwerków rozpętała się burza, trzy ofiary śmiertelne, a następnego dnia rano o 7 przyszedł niespokojny sms od Hanki z pytaniem, czy żyjemy. Żyliśmy i byliśmy jedynie nieco rozbawieni zaistniałą sytuacją (lemingami, piaskiem za bielizną, przemoczonymi paszportami, ludźmi owiniętymi w obrusy z restauracji), a wydarzenie zostało jako naprawdę silny punkt tego wyjazdu.
Smuteczek. Pogrzebana nadzieja na kontynuację tego, co umarło razem z Bareją. Ja się zgadzam, że "Miś" miał mało cukru w cukrze, ale treści w "Rysiu" jest jeszcze mniej. Podczas oglądania na zmianę ziewałam, gubiłam wątek, zapominałam, o czym w ogóle ten film jest. Nie ratowały zdarzające się raz na jakiś czas zabawne grepsy, które skądinąd nie zostają po filmie. Naprawdę, czy to takie śmieszne dawać ludziom zabawne nazwiska? Czy kogoś śmieszy, że sprzątaczka nazywa się Wiadro? Że ktoś się jąka i żeby się mógł dogadać, musi śpiewać? Że wszystkie baby bez względu na wiek lecą na Ryszarda Ochódzkiego, co trochę zatrąca groteską? Że Polska łyknie każdego matoła stojącego na mównicy w sejmie? Wyjątkowo się zgodzę, że jest to celna i cyniczna ocena tego, co się w Polsce współcześnie dzieje, ale szkoda mi zmarnowanego potencjału plejady aktorów i artystów kabaretowych, bo film wyszedł miałki. I żałosny.
Sukces (oczywiście subiektywnie dla mnie) tego filmu ma wielu ojców. Po pierwsze - Statham. Z prześlicznym brytolskim akcentem, twarzą sympatycznego zakapiora miotanego dylematami, ale wychodzącego ze wszystkiego z czystym sumieniem. Po drugie - Zodiac, który przetarł szlak filmom z epoki, opartym na faktach i pokazał, że można zrobić je w taki sposób, żeby współczesna technika nie gryzła widza w oko, a napięcie budowało się dzięki akcji, a nie efektom komputerowym. Po trzecie - epoka. Niezmiernie lubię kryminały z lat 70., zwłaszcza brytyjskie, gdzie z taką typową flegmatycznością sprawni włamywacze uzyskiwali to, co uzyskać chcieli, a na końcu z bezpiecznej odległości grali na nosie mało sprawnej policji (przykro mi, że wykazuję się mało obywatelską postawą, ale jakoś zawsze kibicowałam bezczelnym włamywaczom niż zwykle dość fajtłapowatym sierżantom i kapralom).
Film opowiada historię o sponsorowanym przez MI5 (albo MI6, bo nikt się na tym do końca nie wyznaje) napadzie na małą filię banku LLoyda, w której przechowywane są kompromitujące królewską rodzinę materiały, stanowiące zabezpieczenie dla niebezpiecznego terrorysty. Napadu dokonują sympatyczni spryciarze z Londynu, którzy nie są bandytami, ale to jedyna szansa, żeby spłacić zaciągnięte w światku przestępczym długi. Nie ma możliwości, żeby nie czuć wspólnoty interesów z włamywaczami - po drugiej stronie jest manipulujący cynicznie wywiad, skorumpowana policja, przestępczy światek Londynu i zdegenerowani brytyjscy lordowie.
Film miejscami zabawny, miejscami brutalny, sam napad przypomina trochę akcje z filmów o gangu Olsena. Świat wielkiej polityki w Izbie Lordów - "Klasę rządzącą". Może to sentyment, który pozostał mi po Londynie z "Dempseya i Makepeace"?
Mam żal. Bo ja tu przychodzę do miasta Poznań z uczuciem i podziwem. Z zaufaniem. Z chętnym obiektywem i dużą dozą cierpliwości, zwłaszcza w upały. Nie jadę nad jezioro, jadę schronić się niekiedy w cieniu kamienic. Wiem, zdradzam czasem, wyjeżdżając do innych miast, ale - przykro mi to stwierdzić - miasto samo sobie winne. Bo co dostaję w zamian? Pozamykane restauracje. Do jasnej i ciężkiej, to nie jest do pomyślenia, żeby w sobotę wczesnym wieczorem miasto było nieżywe i leżało wentylem do góry. "Sól i Pieprz" opluło mnie obsceniczną informacją, że w weekendy nie otwierają, bo lato. Pizzeria na Ratajczaka mimo obietnicy, że w weekendy do 21, zamknięta na twardo bez żadnej wymówki. Pod Apollo miejscówka knajpiana dalej w remoncie. Szczęśliwie Stary Browar nie nawala i to jedyny jasny promyczek w tym posępnie burzowym i dusznym dniu. Ubolewam, że od razu nie poszliśmy do Cafe Barcelona, bo i spożywka tam wydawała się lepsza, z dołu można było posłuchać koncertu, a do tego znaleźć sąsiadów. Tak czy tak - żal mam, bo miasto w letnie wieczory powinno żyć, a nie śmierdzieć uryną i przejawiać aktywność jedynie w zakresie starszych pań, spoglądających z wysokości swoich wyścielonych poduszkami parapetów na ulicę.
Dzisiejszy dzień był dniem kondycyjno-filmowym. W skrócie - "Ryś" to żałosne nieporozumienie i gdybym wydała ciężko zarobiony pieniądz na bilety w kinie[1], miałabym ochotę obić komuś twarz za ciężkie oszustwo nazwania tego "następcą Misia" i "komedią". Kolejny odcinek "Life on Mars" - coraz bardziej znakomity, końcówka "Numb3rs" - trzyma poziom, a w roli wisienki na czubku - doskonała "Angielska robota". Szerzej - niebawem.
[1] 9,99 zł za płytkę dołączoną do Gali jakoś przełknęłam, zwłaszcza że śniadaniowa lektura podbudowała TŻ[2].
[2] Pewnie trudno uwierzyć, ale jest pewna dziedzina życia, co do której zgadzam się z Kazimierą Szczuką. W felietonie poruszyła kwestię, którą dawno zarejestrowałam, że mężczyźni to ta grupa ludzi, która ma hobby, a kobiety mają mieszkania, dzieci, zwierzęta, ewentualnie mogą nieśmiało współdzielić hobby z szeroko pojętym partnerem. Ba, często nawet ich praca jest tylko po to, żeby nie gnuśniały w domu. Smutne, zwłaszcza że dotyczy sporej grupy znanych mi pań, z chlubnymi wyjątkami. Po prawdzie to jakbym miała sama powiedzieć, jakie mam konkretnie hobby, to ciężko by było. Również z tego względu, że hobbiów mam sporo, niektóre są mało konkretne (ale fajne), niektóre zdarzają się okazjonalnie, a wspólną ich cechą jest to, że w żadnym tak naprawdę nie jestem ekspertką. Cóż, taki los człowieka Renesansu - wszechstronnie i powierzchownie znam się na wielu rzeczach i jest mi z tym dobrze. Wracając do baranów, Kazia Szczuka uświadomiła mi, że mam w domu skarb, czyli mężczyznę, który z własnej i nieprzymuszonej woli chodzi na jogę, robi psa z głową w dole oraz siavasanę (pochlebiam sobie, że oboje jesteśmy w tym całkiem nieźli), a do tego nie nabija się ze mnie, kiedy wbrew sugestiom pani Inki usiłuję wyprostować nogę, zaciskając zęby.
Przyjemna, chociaż mało postmodernistyczna historyjka o dwóch nastolatkach, którzy odkryli, że dom po drugiej stronie ulicy jest nawiedzony, a dziwaczny staruszek, wrzeszczący na każde dziecko, które wejdzie na trawnik koło domu, jest złym człowiekiem. Gdy staruszka po ataku apopleksji zabiera karetka, chłopcy i sprzedająca ciasteczka przewodnicząca samorządu klasowego (ale z tych ładnych, nie archetypowa brzydula w okularach) stwierdzają, że muszą sami uratować dzieci, które wejdą do domu podczas zbierania cukierków z okazji Halloween.
Bardzo ładne animacje (niektóre sceny są jakby żywcem wyjęte z malarstwa Beksińskiego i animacji Bagińskiego), przyjemne tłumaczenie, trochę nabijania się z wczesnonastoletniego zakochiwania się i dość cyniczne spojrzenie na tych bardziej dorosłych, którzy nie widzą tego, co młodzież.
Zestaw w McDonaldzie, pewnie nawet powiększony. Ciuszek z przeceny. Kilka książek z Allegro, czasem nawet z przesyłką (właśnie się zorientowałam, że ponad tydzień temu wyklikałam ekwiwalent zostawionego rok temu w samolocie "Mr Vertigo" Austera i zapomniałam zapłacić, hańba mi). Dwie paczki świeżego bobu (jedna nie starczy na kolację dla mnie, TŻ i bardzo łakomego kota, któremu dodatkowo trzeba obierać ze skórki). I pewnie wiele innych mniej lub bardziej potrzebnych artykułów, ale mnie wystarczyło na 10 gladioli, zwanych też mieczykami z rynku Jeżyckiego[1].
To jedna z tych rzeczy, które łączą mnie z Jane Brocket (chociaż trochę nie rozumiem jej zachwytu malwami, jakoś do mnie nie trafiają). Ale mieczyki i tulipany - proszę mnie doliczyć. Ostatnio krążyłam koło straganu z kwiatami i odeszłam z niczym, bo nie było nic, co jest dokładnie teraz - były nieśmiertelne róże, drobne goździki, gerbery.
Lubię sezonowość - kwiaty i owoce dostępne cały rok się nudzą i przejadają.
Kot czarno-biały też lubi. Tyle że spożywczo.
[1] Na rynku Jeżyckim przewodnik oprowadzał wycieczkę. Bardzo podoba mi się pomysł bez względu na to, czy turyści byli z daleka, czy rdzenni i poznawali mniej znane zakątki miasta. Niesamowicie nie rozumiem ludzi, którzy ograniczają się do stałych tras - dom, szkoła, praca, rzadziej odwiedziny u znajomych, ale też z zegarkiem w ręku, a najlepiej taksówką, żeby czasu nie tracić. Widziałam u wielu urodzonych Poznaniaków to zdziwienie, że mnie interesuje miasto. Że chodzę po różnych miejscach, mimo że nie mam tam nic do "załatwienia". Że zaglądam w bramy, siadam na ławce i przystaję, żeby przeczytać napis na murze. To moje miasto.
Leżała na wystawie remontowanego właśnie sklepu razem z innymi torbami, na oko zostawionymi przez pracujących tam ludzi, ale też mogła być zaczątkiem artykułów sklepowych. W każdym razie - mimo że miałam monochromatyczny zielony monitor przyczepiony do XT, to wersja kolorowa bardzo do mnie przemawia.
Bo nie ma. Wojna była, ludzie ginęli, a potem był biurokratyczny i często nieprzewidywalnie kapryśny PRL. Mimo to Stefania Grodzieńska znajdowała powody, żeby się śmiać. Często również z siebie, co jest naprawdę pozazdroszczenia godną cechą u kogoś, kto na 94 lata. Mimo że czytałam już kilka jej książek semi- lub całkiem biograficznych, jest sporo elementów nowych, które - zwłaszcza z przedwojennej i wojennej historii - dają trochę więcej światła na to, jaka pani Stefania jest. Trochę autoplagiatu jest, nawet nie ukrywanego, ale nie nie gryzie i nie jest tego aż tyle, żeby powstał autorski autokanibalizm.
Poważniej, niż w innych książkach. W wieku 94 lat o większości przyjaciół, rodziny i bliskich pisze się już w czasie przeszłym, zwłaszcza w związku z wojną i Powstaniem Warszawskim. Dużo o Jurandocie, mało o Jarossym (bo o nim była oddzielna książka). Sporo o córce i współcześnie otaczających autorkę ludziach. I dość znamienny brak jadu - to książka o miłych ludziach, a nie rozliczenie przeszłości i grzebanie po teczkach. Jak to się teraz mówi - rispekt, mon.
#31