Bezmiar ludzkiej nudy
Wielki jest. Q. pokazał mi plik leżący w katalogu jednego z kołorkerów, w którym ów kołorker notuje, ile kto razy kichnął danego dnia. Od połowy sierpnia.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Wielki jest. Q. pokazał mi plik leżący w katalogu jednego z kołorkerów, w którym ów kołorker notuje, ile kto razy kichnął danego dnia. Od połowy sierpnia.
Hellboya kochamy za czerwoną prawą rękę. Za koty. Za cięty dowcip i błyskotliwość w każdej sytuacji, nawet w takiej, kiedy jakiś bydlak z piekła rodem odrywa mu ogon lub masakruje czymś ciężkim. To się w drugiej części nie zmieniło. Został też set postaci drugoplanowych - neurotyczny agent Manning, frustrujący się, że podopieczni robią złą prasę (" I suppress each photo, cell phone videos, each one costs me a fortune, and then they show up on Youtube... God, I hate Youtube!"), ognista Liz, która trochę się nie odnajduje, ale jak trzeba, to wie, co spalić czy człowiek-ryba Abe ze swoją delikatnością i romatycznym zacięciem. Jest i trochę świeżego powiewu - błyskotliwy ekspert ze starej pruskiej szkoły i z kiepskim akcentem.
Zarzutem TŻ było to, że zmieniła się postmodernistyczna formuła z pogrobowcami KGB i innymi Rasputinami na korzyść wejścia w świat fantasy. Mnie to nie przeszkadza, bo umieszczenie akcji w Nowym Jorku wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego jest wystarczająco zabawne (a dodatkowo bardzo lubię most Brooklyński). Zetknięcie wyspecjalizowanych high-tech agentów Biura z mitycznymi stworami, które potrafią za pomocą miecza i własnej zręczności[1] prowadzić równą walkę jest ożywcze. Jasne, scenariusz odjechał od komiksu, ale to nie wada. A obejrzenie, w jaki sposób Guillermo del Toro buduje obraz i napięcie jest warte wszystkich pieniędzy.
[1] Wiem, powtarzam to drugi raz w krótkim czasie, ale Hellboy II powinien być obowiązkową pozycją dla polskich charakteryzatorów i osób odpowiadających za efekty specjalne. Wiedźmin powinien wyglądać i ruszać się tak jak elficki królewicz, a nie jak karateka z mieczem (o scenariuszu przez litość i wzgląd na to, że mogą mnie czytać nieletni, nie wspomnę).
Wszem i wobec głosili, że to ostatni ciepły weekend w tym roku, więc się przejęłam[0]. Po ponad tygodniu wegetacji odsypiania jet-laga[1] poszliśmy oglądać konie na placu Wolności (konie może są i ładne, kwestia gustu, ale śmierdzą i nieustająco zostawiają końskie jabłka, wczorajszy pokaz[3] pewnie był nie lada atrakcją dla hodowców storczyków[2]) i na Cytadelę. Cytadela niespodziewanie nas podzieliła, albowiem ja jestem za tradycyjnym podziałem ról w związku ("mężczyzna bierze patola i rzuca w drzewo, a kasztany spadają[4], a żona się cieszy"), podczas gdy TŻ jest z frakcji dżentelmeńskiej ("się siada pod drzewem i czeka, aż spadnie kasztan, a rzucanie patolem jest niesportowe"). Efektem kompromisu (TŻ rzuci, ale podkreślając, że to niesportowe) jest garść kasztanów, które wprawdzie nie są mi do niczego potrzebne, ale są gładkie, brązowe, błyszczące i fajnie się je trzyma w ręku. Czego sobie i Państwu życzę. W przeciwieństwie do końskich jabłek.
[0] W tym roku czuję ograbiona z polskiego lata. Wyjechałam, jak było ciepło, jasno, a dni były długie, wróciłam w ciemną, zimną i burą listopadową pogodę.
[1] Do tej pory uważałam, że te wszystkie opowieści o odpoczywaniu po urlopie za pewną pozę, sama w nią chętnie wchodziłam, bo przecież to takie lanserskie wywalić się malowniczo na krześle, wywrócić oczami i zwierzyć, że po tych x tygodniach uprawiania odpoczynku człowiek to jest ale zmęczony. Tymczasem ten powrót dał mi realnie w kość. Kiedy już dzień po powrocie uznałam, że jedna przespana noc oznacza pozbycie się jet-laga, zaczęłam zawieszać się w połowie dnia i skutecznie następne dni przespałam. Powrót do pracy był jeszcze dotkliwszy, bo całkowity spadek walorów umysłowych następował w środku dnia i jak podczas rozmowy nie zamieniałam się w śliniącego się przygłupa, tak czytanie ze zrozumieniem bądź formułowanie zdań zawierających podmiot i inne ważne elementy już mnie przerastały. Do końca roku pozostały 94 dni, a mnie 3 dni urlopu.
[2] Stawiam, że pani z kubłem z Retmanna-Sanitecha pojechała nie na wysypisko, a do znajomej kwiaciarni.
[3] No rewela, nauczyć konia wykonywać polecenia. Jakby kto kota nauczył, to bym doceniła.
[4] Tu chwalę, albowiem TŻ znacznie lepiej rzuca patolem niż ojciec z żoną i małym dzieckiem obok. Tamten krzyczał "Odsuńcie się, odsuńcie, bo zaraz spadnie deszcz kasztanów", rzucał i spadał patyk. I dwa liście. Jak TŻ rzuci, to nikt tak nie robi dzióbka na kapturze.
Dzień dzielę na pracę i sen (i nie upieram się, że nie ma części wspólnej). I mapkę sobie zrobiłam w chwili jakiej-takiej przytomności. Jak również nie mam kiedy wypakować walizek.
Małym, jak na amerykańskie warunki, białym Chevroletem sebringiem przejechaliśmy w tydzień 1687 mil, czyli 2700 km. Tylko w obrębie samej Kaliforni i to było tylko kilka miejscowości. Większość wzdłuż El Camino Real, potem na północ stanową piątką, dziewiętnastką i innymi. Z amerykańską muzyką z CD i iPoda - Guns'N'Roses, OST z "Into the Wild", OST z "Od zmierzchu do świtu" czy do gruntu brytyjską "Love over Gold", ale pasującą do sześciopasmowych autostrad. Nie da się zobaczyć Kalifornii do końca - jest jeszcze tyle miejsc, do których chcę pojechać lub wrócić, tyle restauracji, w których chcę zjeść. A tymczasem idę oglądać ten sam budynek, co od kilku lat. Czy to nie jest marnowanie zasobów?
Na fali zachwytu "Life on Mars" chciałam przypomnieć sobie "Human Traffic" (co okazało się czynnością karkołomną, bo wyszło, że jednak HT nie widziałam wcześniej). Film jest kultowy ze względu na clubbing i narkotyki (mimo dość jednoznacznej wymowy, że lepiej nie brać), ale dla mnie to ciekawa historia o przyjaźni. Jip sprzedaje spodnie, Lulu twierdzi, że nie interesują ją mężczyźni, Koop jest zazdrosny o Ninę, Nina pracuje w fastfoodzie, a Muff w ukryciu przed rodzicami sprzedaje narkotyki. Wszyscy czekają na weekend, żeby wspólnie iść do klubu na imprezę. Ciekawy sposób narracji (mniej popularny w '99 niż teraz), sporo niezłych tekstów i ładne sceny erotyczne. Takie europejskie "Reality bites".
Dla tych wszystkich, co czytali uważnie i zastanawiają się, o co chodzi z tą falą zachwytu (a nie chciało im się sprawdzać na IMDB), wyjaśniam, że oba filmy łączy główna postać, grana przez Johna Simma. Nie widać upływu czasu, ale widać ewolucję aktorską.
Sex and the City
Zaskakująco przyjemna komedia. Nastawiona byłam na modowe nudziarstwo w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale było zabawnie, dowcipnie, kąśliwie (bardzo dobra scena z próbą dzwonienia z iPhone'a), chociaż dość nielogicznie i absurdalnie. Film opowiada o roku z życia czterech nowojorskich przyjaciółek (no, Samantha chwilowo mieszka w Los Angeles, ale wraca). Nasuwa się porównanie do "Lejdis" i z przykrością muszę stwierdzić, że mimo całego nagromadzenia absurdów, bridezilli i życia w świecie pozbawionym spraw przyziemnych (największe zmartwienie to sprzedaż domu i konieczność rozpakowania rzeczy po przeprowadzce), porównanie wypada na korzyść Hollywood. Bardzo ożywcza postać Louise z St. Louis, która opiekuje się Carrie. Nie jest to wielkie kino, ale niezły film na wieczór z winem. Testowane na mężczyznach.
Kung Fu Panda
Ładnie animowana historia o tym, jak to tłuściutki miś panda, prowadzący wraz z ojcem kluskową restauracyjkę, marzy o tym, żeby zostać wojownikiem kung fu. W filmach animowanych marzenia się spełniają, więc miś przypadkiem trafia na szkolenie w świątyni i mimo niechęci pozostałych wojowników odkrywa swoje przeznaczenie. Nie tylko dla dzieci, dialogi są dość postmodernistyczne, acz parlamentarne.
Made of Honor (Moja dziewczyna wychodzi za mąż)
Komedia romantyczna w schemacie numer 3: on jest jej przyjacielem i po latach odkrywa, że ją kocha. Oczywiście w złym momencie, bo ona oznajmia, że wychodzi za mąż za szkockiego szlachcica i proponuje mu rolę druhny. On stwierdza, że będzie walczył o nią do końca. Ładne szkockie pejzaże, trochę szkockiego folkloru, kontrast między wesołymi Amerykanami bez tradycji a szkockim rodem z tartanem.
Leatherheads (Miłosne gierki)
Nie dałam rady (ale przyjmuję opcję, że po 5 godzinach drugiego lotu byłam już na tyle zmęczona, że miałam prawo się zdrzemnąć) mimo doskonałej obsady (Clooney, Zellweger, Krasinski). Film o początkach ligi futbolowej w Ameryce, gratka dla miłośników estetyki lat 20. Trener lokalnej drużyny (Clooney) wypływa na szerokie wody sportu, inwestując w genialnego gracza i bohatera I wojny światowej (Krasinski). Błyskotliwa dziennikarka szuka haka w wojennej historii futbolisty i nawiązuje romans z trenerem (kto by nie nawiązał). Pointę przespałam, ale skoro to komedia romantyczna, to pewnie jest happy end.
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki
Emerytowanemu Indianie mówię niestety "pas". Harrison Ford gra dalej tak samo jak 20 lat temu, ale zupełnie jak podczas grilla na księżycu - są panienki, pościgi, impreza, ale nie ma atmosfery. Czasy zimnej wojny, Indiana, namówiony przez młodego człowieka z brylantyną na włosach, rusza w poszukiwaniu tajemniczej czaszki. Szybko trafia w ręce agentów KGB, którzy bez żadnych problemów działają na terenie Stanów Zjednoczonych i Ameryce Południowej. Dżipy, węże, toczące się głazy, podziemia i skorpiony, ale całość mocno średnia. Zabawna scena - wybuch bomby atomowej na poligonie w środku amerykańskiej pustyni (z krótką instrukcją, gdzie się chować na okoliczność). Końcówka mocno rozczarowująca - ab wn cemrcenfmnz, nyr żr xelfmgnłbjr pmnfmxv gb xbfzvpv?! Słabe, bardzo słabe.
Pani w sklepie unika mojego spojrzenia, pakuje kurczaka odwrócona tyłem do mnie. Na serach panie rozmawiają o problemie pewnej Marzenki, również unikając patrzenia na mnie i w zasadzie nie zwracając uwagi, czy ja też już wiem, że Marzenka wyleciała za całokształt. Mimowolnie szukałam kontaktu wzrokowego z panem na warzywach. Bezskutecznie. Pewnie mi przejdzie za parę dni przy bliższych kontaktach z rodakami.
Kto wyłączył ogrzewanie i tę dużą żarówkę na niebie? Z umiarkowanie gorącego (w cieniu - chłodnawo, w słońcu - gorąco) San Francisco przeskoczyłam w ciągu ostatnich 18 godzin do burego i chłodnego Poznania. Własny piec pozwala na gorące kaloryfery, ale to naprawdę jest ogromna przesada pogodowa.
San Francisco pachniało jedzeniem, Suchy Las pachnie jesiennymi ogniskami.
Co druga osoba, odzywająca się do mnie z pięknej acz zimnej Polski, zniechęca mnie do powrotu. Bo zimno, bo szaro, bo brudno i niefajnie. Czy się dziwię? Ależ. Jeden z kalifornijskich kołorkerów TŻ przyleciał właśnie do Polski na wymianę handlową i chwilę później donosił, że "i miss california, number of people I've managed to get eye contact today in Poland: 4; people I managed to get a return smile from: 0". U nas, jak ktoś się uśmiecha, to albo czegoś od nas chce (poderwać/pieniędzy/jest ekshibicjonistą(*)), a jeśli pyta o drogę, to zawsze z zaaferowaną miną i bez uśmiechu, żeby było widać, że to ostateczność i jest zmuszony do kontaktu. A mnie się podoba, że mijani na ulicy ludzie mówią "Hi, nice shirt!", "Hello there, huge camera" czy "How's your day?". Sama jeszcze nie umiem, ale myślę, że to przychodzi po jakimś czasie mieszkania w miejscu, gdzie zwykle świeci słońce.
Przez ostatnie dwa tygodnie nie spotkałam się ze zirytowanymi czy nieprzyjemnymi ludźmi, w zasadzie jedynym mało sympatycznym człowiekiem był starszy pan, który napadł na mnie werbalnie w autobusie, że on widział, jak robię zdjęcia dziewczynie z psem i że to zabronione. Kiedy ktoś potrąca Cię na ulicy albo vice versa, słychać tylko "Przepraszam", a nie swojskie "Przyjechało bydło do miasta i się pcha" czy "Jak leziesz, ciemnoto". W sklepach zawsze Cię ktoś wita, nie czekając, aż wydukasz z siebie powitanie i emituje się z atencją, mimo że nie chcesz nic kupować. Tego mi trochę będzie brakować.
(*) Niepotrzebne skreślić.