Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
To ten kawałek tkanki miejskiej, który nasiąknął dla mnie folklorem miejskim. Wprawdzie zza postrzępionych brezentowych daszków nie widać czasem otaczających Rynek kamienic, wprawdzie od dawna większość warzyw to tylko transfer z giełdy o cenach ustalanych z góry, a na każdym straganie te same kwiaty, ale i tak poranek na rynku to taka bamberskość in the nutshell. Czasem uśmiechnięci, czasem skwaszeni sprzedający, starszy pan ostrzący noże i nożyczki, staruszka z wiązkami głogu, miechunki i miesiącznicy, przemyt z Niemiec (ze wstydem wyznam, że czekoladom miętowym i marcepanowym ze straganu zawdzięczam ładne kilka kilo obywatela z wyższym wykształceniem), sterty czereśni, mieczyki i - odkrycie ostatnich dni - wąskie, podłużne świeże orzechy laskowe. Nie umiem przejść przez Rynek nic nie kupując.
GALERIA ZDJĘĆ (również inne ulice).
Jak "Dziki tymianek" obiecywał, tak "Wrzesień" jest dokładnie tym, czego oczekiwałam - pachnącą Szkocją, pełną rodzinności historią pewnego lata, które wszyscy spędzają w oczekiwaniu na wielki bal na kilkaset osób. Jakkolwiek bardzo nie lubię tego typu recenzji, to uważam, że najmniej istotna jest tu fabuła, która prowadzi do rozwiązania konfliktu między dwoma zaprzyjaźnionymi od lat rodzinami - zubożałymi Balmerino i zamożnymi Airdami. Co jest ważne, to brytyjska prowincja, nieco bezczasowo zawieszona między historią a współczesnością, zwyczaje i tradycje, kontestująca młodzież i zachowawcza starszyzna, zimny wychów młodzieży (oddawanie 8-latka do 10-letniej szkoły z internatem), małe miasteczka z ploteczkami i psychicznie chora dawna służąca, krążąca na wysokich obcasach jak Erynia.
Jeśli chcecie czytać, szukajcie innego tłumaczenia, bo to, które mam (wydawnictwo Baran i Suszczyński, tłumaczył Bogdan Baran) jest zwyczajnie słabe. Polskie konstrukcje zdań są kalkami z angielskiego, nowoczesna córka kupuje ubrania u Oxfama, a dama tradycyjna u Harroda, zdolna kucharka przyrządza cielęce chopsy albo idzie się na lunch na tradycyjną rybę z chipsami. Owszem, nie przeszkadza to w lekturze, ale mam duży niedosyt, bo da się lepiej. Niestety, szybki rzut oka w internetsy pokazuje, że wydanie w Inter Esse i Książnicy ma tego samego tłumacza. Nie wiem, czy Prószyński w końcu wydał swoje tłumaczenie.
Inne tej autorki tu.
#76
Kiedy już spacyfikuję tę niezrozumiałą niechęć przed wyjściem z domu, kiedy uda się zamknąć drzwi z drugiej strony mimo przemożnej chęci odpięcia nartzdjęcia stanika, odziania się wytwornie w piżamę i zanurzenia w kubku gorącej herbaty, jadę w moje miasto.
"wycofaj zmysły, idź tylko za rytmem oddechu"
Szpital, gdzie cztery lata temu. Gabinet, do którego dwa lata temu. Park z neonem, wyświetlającym jak sygnał w noc litery "ARENA". Studio jogi, gdzie od lat mam poczucie zaopiekowania. Szkoła rodzenia, gdzie przed szpitalem. Laryngolog z ubiegłego roku. Nie wybieram tych miejsc. Same wyskakują na mojej mapie.
"nie patrz w przeszłość, nie patrz w przyszłość, jesteś tylko tu i teraz"
... albo zostać na poboczu. Ale nie jechać do celu. W nocy śnią mi się czarne piaski Ajuy (to już w styczniu!), a na grudzień zaplanowałam pełen świateł Berlin. Ale i tak, zostać, nie jechać dalej.
To nie tak, że jestem rozczarowana. Tylko mi smutno. Trzecia część, w której już wiadomo, że Jesse spóźnił się na samolot (mówiłam!), to historia o tym, że nawet kiedy poznajesz się w najbardziej romantycznych okolicznościach na świecie, a potem cudem odkrywasz po 9 latach, to i tak może się okazać, że codzienność oskubuje ze wzruszeń. Celine i Jesse spędzają wakacje na Peloponezie, właśnie odwieźli na lotnisko syna Jesse'go z pierwszego związku, na tylnym siedzeniu śpią ich wspólne 8-letnie bliźniaczki, owoc paryskiego spotkania po latach. Lekkie dialogi w samochodzie w drodze na kolację, on nieco lekceważy jej rozterki związane z działalnością społeczną i propozycją nowej pracy, ona bagatelizuje jego tęsknotę za synem, którego zostawił, by mieszkać we Francji z miłością swojego życia. Po uroczej, pełnej rozmów o istocie związków, trwałości i zakochaniu kolacji z przyjaciółmi, Jesse i Celine jadą na romantyczną noc do hotelu, pierwszą od lat (bo praca, dzieci itp.). I nagle się okazuje, że każde z nich ma ogromny bagaż strachów, żalu, poczucia straconych szans i poczucia samopoświęcenia. Trzaskanie drzwiami i powroty. Przejście od pocałunków i półnagości do uderzania w najbardziej bolące partnera miejsce.
To film o tym, ile kosztuje spełnienie marzenia i starzenie się razem. Ale też o tym, że warto.
Mieliśmy najpierw pojechać do pałacu w Lubaszu, bo było po drodze, ale okazało się, że nie wiadomo, gdzie jest. Jest kościół na wypasie, jest dworek z restauracją, ba - nawet ośrodek wypoczynku i sportów wodnych. Wikipedia nawet emituje zdjęcie i współrzędne geograficzne, węszę więc spisek, że nie ma żadnych kierunkowskazów, a zapytani lokalni zapewne patrzą w niebo, mówią: "O, klucz ptaków, odlatują do ciepłych krajów" i odchodzą pogwizdując i tylko czasem spoglądając podejrzliwie przez ramię. Zgaduję, bo nie pytaliśmy; z tylnego siedzenia dobiegało tylko marudne "Daleko jeszcze, papo Smerfie?"
Więc Goraj. Neorenesansowy pałac inspirowany zamkiem Varenholz w Westfalii, tak ładnie inspirowany, nie trzeba mieć dewiz, żeby było ładnie. Dookoła buki wysypały złotoczerwonymi liśćmi, spomiędzy liści wyglądają stokrotki, z okien pałacu słychać polski rap, bo to internat Zespołu Szkół Leśnych. Podobno jest urocza biblioteka, ale nie próbowałam wchodzić do środka.
Wszyscy już powiedzieli ten zestaw frazesów, że cykl o Ciągu, urbanistycznym tworze ciągnącym się od Bostonu do Atlanty, rozpoczął się w 1984 roku. 1984, ma się zadziać przyszłość Orwella, jestem we wczesnej podstawówce, komputer w Polsce egzystuje na krawędzi świadomości jako zajmująca pokój maszyna licząca z taśmami perforowanymi. Sonda, zachwyt ploterem, monochromatyczny ekran. Więc jeśli ktoś nie docenia tego, że już wtedy Gibson stworzył sobie w głowie wizję świata, w którym może obudzić się sztuczna inteligencja, to nie wiem, co można z perspektywy kraju nietechnicznego docenić. Jak każdy cykl Gibsona znacznie zyskuje po przeczytaniu całości, poszczególne tomy to meta konstrukcja, meta-wątki prowadzące do finału. Wsiąkam w Gibsona jak woda w gąbkę, śledzę w każdym tomie, jak precyzyjnie splata losy poszczególnych bohaterów w warkocz przyczynowości. Zachichotałam nad informacją, że Gibson po obejrzeniu "Blade Runnera" przepisał "Neuromancera" tak, by ten klimatem nie przypominał filmu. Ale i tak przypomina, łzy w deszczu, lusterkowe implanty i sztylety pod paznokciami Molly i pytanie o istotę rozumną.
Neuromancer to precyzyjnie zaplanowany włam, tyle że każdy z uczestników dostaje cząstkę informacji potrzebną do wykonania planu. Superhaker Case, z systemem nerwowym uszkodzonym po nieudanej kradzieży, dostaje z powrotem utraconą zdolność przebywania w Sieci (i nową wątrobę oraz tykającą bombę[1]), Molly - zmodyfikowana kobieta-samuraj - pieniądze, Armitage, najemnik, jest zbudowany na bazie oszalałego weterana, a magik Riviera, poza tym, że jest psychodelicznym iluzjonistą, ma swój własny cel. Prowadzi ich żyjący w matrycy byt - Wintermute, pokazujący zwłaszcza Case'owi ludzi z jego przeszłości. Zdobywają artefakty, a na końcu w prawie że opuszczonej stacji kosmicznej dynastii Tessier-Ashpool odkrywają cel wyprawy.
Graf Zero to z kolei ekstrakcja. Poskładany ze strzępów pozostałych po wybuchu bomby, najemnik Turner, ma dokonać transferu naukowca, Mitchella, z jednej z bardziej znanych korporacji, Maas Biotek, do innej - Hosaki. Wszystko idzie źle, ekipa ginie, zamiast naukowca jest córka z dziwną biomodyfikacją w mózgu. Marly Krushkova, marszandka sztuki, ma znaleźć autora zastanawiających instalacji artystycznych w pudełkach. Bobby, zwany Graf Zero, wannabe haker, przy swoim pierwszym wejściu w Sieć o mało nie umiera, ale ratuje go dziewczęca postać, która okazuje się później Via Vei, dziewicą-boginią. Voodoo, klany uliczne, wszczepy, świat pogrążony w symstymowej stagnacji i ostateczna rozwałka w jednym z klubów nocnych w Ciągu, w którą włącza się wirtualny byt powstały w efekcie kradzieży w Neuromancerze.
Mona Lisa Turbo to w zasadzie historia miłosna. Angie Mitchell, córka naukowca z poprzedniego tomu, została gwiazdą symstymu (taka telewizja, ale jak się podłączy czujniki na głowie, to się czuje to, co aktorka), wraca po odwyku, ale w jej głowie dalej rozmawiają ze sobą bogowie matrycy. Graf Zero zostaje nieprzytomny odtransportowany do nieczynnej fabryki, nad głową ma tajemniczą maszynę zwaną alef i wygląda na to, że pozbawiony niewygodnego ciała żyje w matrycy. Sally, która okazuje się być Molly z pierwszego tomu, najemniczką z lustrzanymi wszczepami, opiekuje się wysłaną do Londynu córką szefa Yakuzy. A do tego ktoś funduje Monie, 16-letniej prostytutce-narkomance operację plastyczną, mającą ją upodobnić do celebrytki Angie. W fabryce pełnej maszyn-rzeźb stworzonych przez okaleczonego sztucznie wywołanym syndromem Korsakowa dochodzi do ostatniego starcia między osobowością nieżyjącej już ostatniej dziedziczki rodu Tessier-Ashpool i Molly.
[1] Widać inspirację "Ucieczką z Nowego Jorku" i ładunkiem wybuchowym zamontowanym w szyi Snake'a Plisskena. Ależ ja się kochałam w Kurcie Russelu wtedy.
#73-75