Najlepsze są z okazji wtorku
I nawet mimo tego, że szyby są brudne, widać, że czasem pojawia się nieśmiało słońce. Wiosna idzie.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
I nawet mimo tego, że szyby są brudne, widać, że czasem pojawia się nieśmiało słońce. Wiosna idzie.
Obowiązkowa pozycja dla wszystkich, którzy z bujnych lat 70. pamiętają tylko, że można było wszystko załatwić oraz że zawsze było słońce[5]. Inżynier Leśniewski mimo posiadania na stanie żony-studentki i czwórki dzieci, nie dostaje[1] przydziału[2] na wczasy pracownicze, pożycza więc malucha[3] od kolegi z pracy i zabiera młodszą dwójkę na wakacje. Ponieważ w ramach przygotowań ojciec skupia się głównie na poszukiwaniu pasków klinowych i palców rozdzielacza[4], okazuje się, że jak już przestało padać[5], to nie wiedzą, dokąd jechać. Więc najpierw jadą odwiedzić 13-letniego syna, który z rówieśnikami i brodatym nauczycielem od wf-u zbiera maliny u chłopa, a potem 16-letnią córkę-harcerkę, która opiekuje się dziećmi na koloniach w górach. I wszystko byłoby jak trzeba, gdyby nie to, że najmłodsze - 8-letnie bliźnięta - mają nadwagę i rodzice chcą je na wyjeździe odchudzić, odmawiając im napychania się pod korek[6]. Bliźnięta nie są z buraka strugane i organizują sobie gotówkę, za którą uzupełniają puste według nich brzuszki w barze mlecznym i nowotarskim warzywniaku, tyle że zamiast kiszonych z beczki omyłkowo biorą pakowaną w kartkę z Przekroju[7] tajemniczą paczkę i nagle za czerwonym maluchem i dwójką pulchnych nielatów rusza przestępcza banda.
Ładne rysunki, dość pretekstowa akcja, zachowanie rodziców przyprawiające o silną chęć walenia głową o stół, stan świadomości społeczno-ekonomicznej ośmiolatków - nie do pojęcia teraz, w sumie całkiem sympatyczna lektura na szare popołudnie.
[1] Bo w słonecznym PRL-u się dostawało. Mimo że i tak za wszystko trzeba było zapłacić.
[2] Przydziały były przydzielane według hierarchii, a to, co zostało, dostawał lud pracujący.
[3] Maluch (aka Fiat 126p) miał teoretycznie cztery miejsca, więc sześcioosobowa rodzina musiała się podzielić na podgrupy. Nie miał też fotelików dla dzieci, ani pasów z tyłu, a tradycyjne miejsce bagażnika z tyłu zajmował silnik. Oczywiście można się było w niego zapakować na dwa tygodnie wakacji w cztery osoby, BTDTGTT.
[4] Oczywiście w sklepach specjalistycznych niczego nie mógł dostać, a sprzedawcy pukając się w czołowo oświadczali łagodnie: "Panie, coś pan, zwariował? Z końcem czerwca chcesz pan kupić palec rozdzielacza? Trzeba było w marcu myśleć o wakacjach!"
[5] Za fenomen pamięci grupowej, która chyba każdemu, kto dorastał w PRL-u, podsuwa sielskie i zawsze słoneczne obrazy, odpowiedzialne są po części pocztówki, po części rzadkość występowania aparatów fotograficznych i koszt kliszy, więc się nie robiło zdjęć w byle jaką pogodę, tylko pstrykało w doskonałych warunkach oświetleniowych.
[6] To odważna teza, że w PRL-u były dzieci z nadwagą!
[7] Prasa codzienna jest dobra wyłącznie do pakowania suchej włoszczyzny - oznajmiła kładąc pakiet na ladzie obok kasy. - Do ogórków i kapusty[8] nadają się tylko tygodniki. A najlepszy "Przekrój", bo nie przemaka - dorzuciła.
[8] Imaginujecie sobie? Kiszona kapusta pakowana w kartkę z "Przekroju"?
#8
To nie tak, że my (ja z mężem, konkretnie) naszego dziecka nie lubimy i katujemy je nieludzko. Dzisiejsze wycie rozpoczęło się od tego, że upadł długopis na podłogę i podniesiony już nie był dobry. Potem to już był efekt lawiny, walenia głową w podłogę i odporności na perswazję słowną oraz przekupywanie[1]. Wiem, to samo zapewne mówią rodzice, którzy swoich dzieci nie lubią, ale nam chyba można wierzyć, nie?
[1] Ostatecznie pomogło milion trzynaste odtworzenie "Kaczki dziwaczki". Bujanie w kocyku działało w trakcie, po zaprzestaniu spowodowało natężenie wycia.
Z tomu na tom coraz mniej rozumiem motywację Kinsey do pracy. Dostaje mało rozwojową sprawę - owdowiała żona ponad 60-letniego policjanta, który zmarł na zawał, usiłuje dowiedzieć się, czemu przed śmiercią był zdenerwowany i zmartwiony. Żona jest w malutkim miasteczku, gdzie wszyscy się znają, niespecjalnie lubiana, w przeciwieństwie do zmarłego męża. Szybko nielubiana staje się też Kinsey, próbująca w ciemno dowiedzieć się rzeczy po części objętych tajemnicą służbową, po części miasteczkową zmową milczenia. Przegląda sterty papierów, analizuje billingi telefoniczne, marznie w wynajętym przez klientkę motelu, znosi nieustające narzekania klientki, że śledztwo nie daje efektów, ostatecznie jest zastraszana i pobita (z bardzo malowniczym wyłamaniem palców). I to jest ten moment, w którym człowiek rozsądny mówi: "to ja podziękuję, zwracam niewypracowaną część zaliczki, nie ma sensu kontynuować". Ale nie, Kinsey twarda jest. Poobijana wraca do Santa Teresa, kąpie się w ciepłej wodzie, przesypia noc we własnym łóżku, prowadzi dalszy kawałek śledztwa na miejscu, zbiera po głowie od niesympatycznej (jednak opinia w miasteczku nie wzięła się znikąd) klientki, po czym wraca i doprowadza rzecz do niemiłego finału, standardowo walcząc na samym końcu sam na sam z przestępcą. I co, warto było?
Ze względu na przeraźliwie kiepskie tłumaczenie zarówno na poziomie fraz ("to chłopak z podejściem"), użytego czasu (przeskakiwanie z narracji w czasie przeszłym do opisu w czasie teraźniejszym, co po polsku nijak nie gra), jak i słownictwa ("środek antybólowy"), przeskoczę jednak na czytanie w oryginale, mimo że niespecjalnie lubię. Nie żeby to jakieś straszne wyrzeczenie było, na polski przetłumaczono chyba jeszcze jedną czy dwie na chyba dwadzieścia.
Inne tej autorki tutaj.
#7
Utknęłam w szarej dupie. Nie mogę ustalić terminu czwartego podejścia do egzaminu, bo po uwaleniu trzeciego trzeba mieć karteczkę, że się odbyło 5 godzin jazd doszkalających. Grzecznie jeździłam z panią M., karteczkę dostałam, po czym okazało się, że ma przystawione pieczątki odwrotnie (imienną tam, gdzie firmowa, a firmową tam, gdzie imienna) i mogę najwyżej się karteczką podetrzeć, bo WORD nie przyjmie. Pikanterii dodaje fakt, że pani M. w sobotę wylądowała w szpitalu, jej komórkę obsługuje syn, a szkoła jazdy, w której pani M. aktualnie pracuje (bo, jak się okazało, przestała z moją ulubioną panią E. chcieć), mieści się w Bninie pod Kórnikiem, czyli jakieś 40 km od Suchego Lasu. I tak trochę słabo.
1 kwietnia mam wrócić na zakład (czy zakład oficjalnie wie, że wracam na pół etatu? ależ), dojazd komunikacją miejską to - przy pomyślnych wiatrach - 15 minut na przystanek, 15 minut autobusem, przesiadka, 15 minut drugim autobusem, 10 minut dojść na zakład, czyli 50 minut nie licząc czekania (a zważywszy, że autobusy potrafią odjeżdżać minutę wcześniej, może być czarownie). I tak liczę. Bilet w jedną stronę 3-4 zł. Taksówka - 25-30 zł. Odstawienie dziecka do klubu - 850 zł/miesięcznie. Czy mi się opłaca wracać?
Jackie jest pielęgniarką i to taką z tych lepszych. Dba o pacjentów, świetnie rozpoznaje objawy, umie uśmiechnąć się mądrym uśmiechem i powiedzieć kilka słów, które pomagają tym leżącym na łóżku w izbie przyjęć. Mam jednak parę wad - nadużywa środków uspokajających i narkotyków, pozyskuje je metodami niespecjalnie legalnymi (bo nawet na etacie pielęgniarki nie jest tak łatwo pozyskać vicodin i inne cuda współczesnej chemii), a dodatkowo trochę oszukuje wszystkich wokół - męża, kochanka, współpracowników w szpitalu. Szpital jest taki bardziej w klimacie Scrubs niż Doktora House'a - sztywna znienawidzona administratorka Gloria, która jednak nie jest tak całkiem bez serca, świetny zestaw pielęgniarzy i sanitariuszy - misiowaty gej Thor z cukrzycą, pełna godności i ciepła Zoey, w pierwszym sezonie fantastyczny gej Mo-Mo, w drugim zastąpiony przez dziwnego eks-narkomana Sama, wesoły Lenny z karetki, a do tego dwójka lekarzy - zarozumiały dr Coop z syndromem Tourette'a, zmuszającym go do łapania kobiet za piersi w sytuacji stresowej oraz do bólu angielska, elegancka i cyniczna dr O'Hara. I aptekarz Eddie, nie zapominajmy o Eddiem.
Niestety, scenarzyści uparli się, żeby z sytuacji pełnej kontroli w pierwszej odcinku świat Jackie przeszedł do całkowitego rozpadu pod koniec drugiego sezonu. Boję się, że z dość melancholijnej komedii (bo szpital jednak nie jest miejscem, gdzie jest tylko śmiesznie) przerodzi się w trzecim (i pewnie następnym) sezonie - wzorem "Weeds" - w festiwal pomysłów, jak jeszcze można dokopać Jackie. A ja Jackie polubiłam.
PS Jednocześnie na TVP2 obserwuję ze smutkiem, jak można sprawnie serial zarżnąć za pomocą niefortunnej godziny nadawania i lektora.
Wprawdzie za miesiąc dopiero, ale już się zbroję. Klikam, czytam, oglądam, jutro pojadę kupić sobie przewodnik, te sprawy. Specjalną atencją darzę miłych ludzi, którzy geotagują zdjęcia (i hańba mi, Maurice, że sama tego ostatnio nie robię). I ja wiem, że przyjaciółka moja, ^siwa, ostatnio niedomaga nieco, ale i tak zbiła mnie z nóg sugestią, żebym robiła dużo zdjęć. Nie wiedzieć czemu przypomniało mi się, jak wyjechana do Buenos zostałam nagle po dwóch dniach z trzech i pół na miejscu bez zapasowej baterii do aparatu i ładowarki (i jak rany, do dziś nie wiem, co się z nimi stało, z walizki mi ukradli na lotnisku?) i biegałam z płonącą głową od sklepu do sklepu, okazując baterię i prosząc o ładowarkę (i mam teraz ładowarkę z argentyńską wtyczką). Człowiek normalny zapewne pstryknąłby trzy fotki komórką i oddał się kontemplacji wzrokowej, ale czy warto być normalnym?
O tym, jak to drzewiej bywało, nie zawsze najlepiej opowiada historia czy polityka, a znacznie bliżej rzeczywistości jest to, co i za ile ludzie kupują. Przybylik pisywał swoje felietony do "Życia Warszawy", podając ceny rzodkiewek, spisując asortyment targowisk, wyliczając, gdzie taniej (i gdzie w ogóle) bywa schab z kością, a gdzie drożej masło. Opisywał ówczesne lokale uspołecznione, drobne afery handlowo-spekulacyjne czy imprezy mniej lub bardziej masowe (ot, taką licytację koni czy imprezę z okazji polskiego wydania Playboya) Felietony są raczej warszawo-centryczne (bo jak o Bazarze Różyckiego czy Hali Mirowskiej słyszałam, tak o Polnej czy innych - niespecjalnie) z włączeniem okolic. Kilka opowiada malowniczo o tym, jakie ciężkie było życie w kryzysie u Szwajcarów czy Francuzów. Mnóstwo anegdot z czasów, kiedy wódka kosztowała 103 zł ("Czemu Waryński jest smutny? Bo mu zabrakło 3 zł do flaszki").
Warto mieć w domu chociażby po to, żeby korzystając ze słowniczka trudniejszych pojęć (asygnata, kartki na benzynę, kraje demokracji ludowej) wyjaśniać urodzonym po roku 1989 fenomen epoki, w której nic w sklepach nie było, a wszyscy czymś się żywili i w coś się odziewali.
#6, też trochę awansem, ale czytywałam po kilka stron w wolnej chwili.
W pracy się pracuje, a nie uprawia rozrywki, prawda? Do odwołania.
... że jak ogłaszają, że w Palmiarni będzie wystawa papużek i innych małych pierzastych, to lepiej nie iść, bo pójdzie cały Poznań. I jak myślałam, że podczas wystawy tulipanów były tłumy, to się srodze myliłam. Skądinąd tylko świadczy to o tym, że zimą nie ma gdzie w Poznaniu iść, żeby nie wiało i na głowę nie padało. W samej Palmiarni, jak to w Palmiarni, ciepło, wonnie (choć wonie różne bywają), czasem coś nakapie na głowę, czasem przeleci pokpokując przedziwnej urody egzotyczna kurka albo wydrze się papuga, a wszędzie zielono.
I ubolewam niestety, że nader czynny prawie-półtoraroczniak nie jest jeszcze targetem takiego przybytku, bo ciężko objaśnić sens chodzenia z prądem (w przeciwieństwie do biegania pod prąd), niewchodzenia w roślinność, nieatakowania czułym afektem kurek i bażantów i że po nierównych kamieniach się nieco słabo biega. I wprawdzie świat w słońcu jest obłędnie ładny, ale jednak zimno i marznie nos. I paluszki.
GALERIA ZDJĘĆ (z poprzednich wizyt: maj 2010, wystawa tulipanów, luty 2010 i lipiec 2008).