Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Śniłomisię

(Wiem, sny są mega nudne, można nie czytać).

Śniło mi się, że pan od regałów miał mi przywieźć pizzę na Podolany (800 m od domu). Pan przyjechał, pobrałam pizzę, po czym zaproponował, że pokaże mi nową szafkę, więc wsiadłam z nim do samochodu i pojechaliśmy. Szafki mi nie pokazał, ale za to mnie zawiózł na pętlę tramwajową na Dębcu (20 km od domu). I wracałam przez całe miasto, z tą wystygniętą pizzą.

Czy ja mogę zamiast tego mieć normalne sny? Nadzy mężczyźni? Podróże? (no dobrze, Dębiec też egzotyka, zwłaszcza że oddzielała go od miasta spora rzeka z ładnym mostem) Nie zimne jedzenie?

[EDIT: nie 20 km, tylko 14, oraz za rzeką jest Starołęka, Dębiec jeszcze po tej stronie Warty.]

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 21, 2011

Link permanentny - Kategoria: Z głowy, czyli z niczego - Komentarzy: 1


O zimnym poranku w oparach kanalizacji

Ze sztuk użytkowych dostałam dziś czekoladę, albowiem nie połączyłam ze sobą dwóch faktów. Miasto moje wpadło na pomysł, że na Wzgórzu Przemysła odbuduje Zamek Królewski, żebyśmy też mieli. A że miało być dobrze, a wyszło jak zawsze, to przy pracach budowlanych poszedł w kanalizację cement i część Starego Rynku dostała w prezencie darmowe fontanny z zawartości kanalizacji. A ja dostałam do przeczytania karteczkę, że Muzeum Sztuk Użytkowych, mieszczące się na wyżej wymienionym wzgórzu, jest zamknięte do maja. Bo cement.

Srodze rozczarowana stwierdziłam, że skoro nie mogę kontynuować zimowego questu po muzeach, to chociaż dopiszę sobie coś do tworzonej od jakiegoś czasu z mozołem listy poznańskich miejsc kulinarnych. Słowem wyjaśnienia, lubię robotę nudną, żmudną i nikomu niepotrzebną, usiadłam więc (i dalej tak siedzę), żeby zindeksować swoje notki o poznańskich kawiarniach i restauracjach. I wyszło, że w kilku nie byłam, w kilku bywałam często, a o kilkunastu jakoś nie zebrało mi się, żeby napisać. Wierzę trochę w pierwsze wrażenie i jeśli po wyjściu skądś nie mam głębszych przemyśleń niż "no dobrze, nie jestem głodna", to jakoś brakuje mi tego drgnięcia w przestrzeni, żeby o tym pisać. A szkoda - bo na przykład do takiej amerykańskiej restauracyjki jak Alabama już nie pójdę, bo zlikwidowana[1], a za pierwszym było miło, ale jakoś się nie złożyło na następne. Przeglądając więc notki, doszłam do wniosku, że trzeba zagarnąć więcej terytorium i poszliśmy na czekoladę do omijanej do tej pory Cacao Republiki.

I drgnęło, jak najbardziej. Na dole kilka małych stolików, wymagających przytulania się do siebie, na górze stolików więcej, ale jeszcze mniejszych i otoczonych przez czerwone kanapy, więc jeszcze kameralniej i milej. Na ścianach stare reklamy czekolad[2], w karcie kawa, ciasta, croissanty, panini i czekolada. Gęsta, aromatyczna, nie za słodka. Zawsze wybieram czekoladę z przyprawami- tu czułam chili i kardamon. Jedyną wadą tego miejsca (bo ceny mimo bliskości Rynku miło umiarkowane) jest skromna liczba stolików i zbyt dużo ludzi, którzy chcą czekolady.

I żeby nie było, zawsze proponujemy, że zapłacimy za rozbitą filiżankę.

[1] I jak zwykle trafiłam na rozlane mleko, bo wczoraj spłonęło poddasze w pałacu Wąsowo, do którego się wybierałam wiosną.

[2] Które dalej są w sprzedaży, tylko nie w Polsce i niekoniecznie samodzielne, bo pod szyldami wielkich koncernów - Cailler, Van Houten czy Villars, które egzystowały gdzieś w pamięci w czasach PRL-u, po czym wróciły, kiedy można już było wyjechać poza Polskę.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 20, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 6


Business & Beauty

Jakiś czas temu po niespodziewanej znajomości napisałam kilka krótkich tekstów do [2022 - nieistniejącego już] czasopisma "Business & Beauty". Kilka dni temu 2 numer, zawierający moje dwie recenzje filmowe oraz jedną miniaturę, pojawił się w Empikach. Jeśli chcecie do porannej kawy czy herbaty poczytać mnie na papierze - zapraszam.

Mam trochę poczucie, że jestem za mało odprasowana, a moja nieformalna składnia z naleciałościami poznańskimi, tej, niespecjalnie nadąża za lakierowanym papierem i błyszczącą okładką, ale to duża przyjemność zobaczyć swoje nazwisko w druku. Odpowiadając na niezadane pytanie - czy poprawiłabym te teksty bądź napisała od nowa - odpowiedź brzmi "oczywiście".

EDIT: Teksty są już dostępne na stronie czasopisma [2022 - już nie]:

  • Przyjemność latania,
  • Zima w wersji demo,
  • Podniebne kino.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lutego 18, 2011

Link permanentny - Kategorie: Przeczytali mnie, Fotografia+ - Komentarzy: 19


Bjd

W sobotni poranek zerknęłam przez ramię i zobaczyłam to:

Jedno zerknięcie i w efekcie cała gama myśli. Zachwyt, bo i scena rzadkiej urody, i lalki niesamowite. I żal, że mam mhmdziesiąt lat i idiotyczną potrzebę racjonalnych zakupów (oczywiście w granicach mojej nieracjonalności) i nie kupię sobie lalki tylko dlatego, żeby ją mieć. I nawet jakbym ją kupiła, to i tak nie zacznę mieć nagle z powrotem nastu lat i całego czasu świata.

I nagle poczułam się jak paparazzi. I jest to uczucie dość paskudne. Jedno pstryknięcie migawki, straszna moc google'a i jestem w stanie poznać osobę, którą minęłam w kawiarni. Wahałam się przed wysłaniem zdjęcia, ale jednak po krótkiej debacie (również sama ze sobą) ustaliłam, że jestem miłą panią w średnim wieku, a nie obrzydliwym, spoconym samcem z reklamy, któremu z niechlujnych slipek wystaje część pośladków i który dyszy przed ekranem komputera, oglądając blogi nastolatek. A skoro tak, to czemu miłe dziewczę nie może dostać swojego zdjęcia?

Z pozdrowieniami dla właścicielek i ich lalek - starsza pani z kawiarni.

PS A wszystko to dlatego, że dalej wstydzę się podchodzić do ludzi i pytać, czy mogę zrobić im zdjęcie, bo są fajni. Trochę nie do przeskoczenia dla mnie.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 17, 2011

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 23


A dzisiaj

Y. zabrał nas z całą rodziną do Mollini. Pierwszy raz byłam w Mollini - bardzo mi się, aczkolwiek onieśmielają mnie wyprasowane obrusy (zwłaszcza że w miejscu, gdzie dostawiony jest fotelik, szybko gładkość i bezplamistość obrusa znika), płócienne serwetki i specjalne sztućce do każdej potrawy. Pierwszy raz jadłam saltimboccę - i ubolewam tylko, że tak późno. Będę musiała zacząć robić sama, niestety.

Ale najfajniejszą rzeczą w Mollini jest widok na kamienice na Świętym Marcinie (i regał z winami; jednak tak jest dużo najfajniejszych rzeczy, nie tylko jedna). Jak będę duża, to sobie kupię niedużą garsonierę w tej okolicy, żebym miała blisko.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 15, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 14


A wczoraj

Bez uniesień. Jakoś tak, jak coś wypada w poniedziałek roboczy, to w zasadzie dzień ratuje tylko bukiet białych tulipanów. Nie że było źle (pomijając epizod ze szczotką klozetową oraz nagłym atakiem lepkimi paluszkami na obiektyw), ale to jednak ciężka orka jest. Ciężko o wzruszenia (chyba że zaliczę te momenty, kiedy idę popatrzeć, jak śpi, bo wtedy mięknę i wszystko mi się rozpuszcza), ciężko o budowanie nastroju oczekiwania, bo jest tu i teraz, a ja czekam na wolną chwilę, żeby złapać jakiś analog śniadania. Ale cały czas myślę o kanapeczkach wykrawanych w serduszka, mini-bukieciku kwiatów i czerwonej sukience.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 15, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Skomentuj


Drzwi w podłodze

Irving, mam wrażenie, pisze książkę cały czas o tym samym (acz jest to ocena powierzchowna, bo czytałam całe trzy). O byciu pisarzem i próbie napisania książki, która wstrząśnie czytelnikiem. O byciu mężem i próbie zachowania wierności, zawsze nieudanej. O byciu rodzicem i radzeniu sobie ze śmiercią własnych dzieci, z uczuciami do tych, które żyją i do partnera, który jeszcze bardziej wymaga wsparcia. Oglądając "Drzwi" miałam wrażenie, że wróciłam do "Świata według Garpa".

Eddie jest młodzieńcem zafascynowanym twórczością malarską i pisarską Teda. Przyjeżdża na wakacje do pięknego domu[1], żeby pracować jako asystent artysty. Na miejscu jednak okazuje się, że Ted potrzebuje jedynie kierowcy, a w pięknym domu, gdzie pisarz mieszka z żoną i córką, najważniejszą rzeczą jest galeria zdjęć dwóch synów, którzy zginęli w wypadku rok wcześniej. Małżeństwo jest w separacji, piękna żona ma depresję, mąż pisze kolejne książki dla dzieci i maluje akty okolicznym paniom (i na malowaniu się nie kończy), a kilkuletnia córka opowiada historie o swoich nieżyjących braciach. Trauma, wyparcie, zaniedbanie uczuciowe. I najmniej ważne dla mnie było, że Ted podsunął Eddiego swojej żonie, żeby mieć podkładkę pod uzyskanie pełnej opieki nad córką w razie rozwodu, bardziej, jak smutny jest proces rozkładu i jak łatwo zapomnieć o wszystkim, co było dobre i mocne.

A przy tym jest ładnie, ciepło i pastelowo. Piękne pejzaże, niesamowity drewniany dom z wielkimi oknami, werandą, korytarzami i letnim światłem, ogrody, małe klimatyczne miasteczko i brzeg morza. Niesamowity Jeff Bridges, który jest mistrzem ról szlafrokowych - pełen luzu, korzystający z życia, zarozumiały i pewien siebie, a jednocześnie głęboko nieszczęśliwy i ukrywający dramat. Wycofana i tragiczna Kim Basinger, pływająca po powierzchni życia i nie umiejąca wykrzesać z siebie nic. I fantastyczna Elle Fanning, niespełna 6-letnia, która sama robi dużą część filmu.

[1] Wypisz-wymaluj takim nadmorskim domem , w jakim matka Garpa urządziła dom pomocy dla kobiet. #chcetam, oczywiście.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 15, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 9



Sue Grafton - Z jak zwłoki

Im dalej w cykl, tym bardziej nie rozumiem Kinsey. Ale czytam, bo ją jakoś lubię. Prowadzi śledztwo dla bogatego chłopaka po wypadku, który ma częściową utratę pamięci i wbrew opinii wszystkich, że wypadek wynikał z jego brawury, uważa, że ktoś chciał go zabić. Ponieważ w naturze ma nieufność do policji (acz chętnie do policyjnych zasobów przez znajomości sięga), rozwiązuje sprawę sama, oczywiście siłując się z przestępcą w kostnicy i lądując po akcji w szpitalu. Dumna i blada, mimo że klient umarł na samym początku śledztwa, a pracę kontynuowała, bo jest dociekliwa. W międzyczasie dostaje dwie propozycje erotyczne (ale nie korzysta) oraz ratuje swojego gospodarza, Henry'ego, z rąk podstarzałej oszustki.

Ja rozumiem, że nikt nie przewidywał wydania całości cyklu o Kinsey w Polsce, ale jak książki są tytułowane kolejnymi literami alfabetu, to jednak może warto byłoby pokombinować i zachować oryginalną kolejność, zwłaszcza jak nie jest to karkołomne. I jak "W jak włamywacz" ("B is for burglar") wybaczę, tak nie wiem, co złego byłoby w "C jak ciało"[1]. Ale tu również całe tłumaczenie woła o pomstę, bo tłumacz nie znał części odniesień kulturowych i tłumaczył je idiotycznie (żeńskie zwłoki mają piersi leżące płasko jak "woreczki z fasolą", klient proponuje Kinsey "burbona na skałach", a narkotyki leżą w woreczku ziploca) bądź wcale (Kinsey je quarter poundera, za to z serem). Zgaduję też, że niespecjalnie sobie radził z polskim, bo sensu niektórych zdań nie rozumiałam, a niektóre były kalkami z angielskiego.

[1] "Z jak zwłoki" ("C is for corpse") wydane było w 1999, "C jak cisza" ("S is for silence") w 2007, więc C było wolne.

Inne tej autorki tutaj.

#9

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 13, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panie - Skomentuj


Jajka na bekonie i sok pomarańczowy

Wczorajszy wieczór spędziłam między innymi pracowicie przeszukując google pod kątem śniadania. Wiem, że to obiektywnie najprostszy posiłek, bo wystarczy machnąć kanapę z serem czy inną parówkę na zimno i pozamiatane. Ale ja w weekend lubię, jak dostanę pod nos to, co sobie z karty wybiorę. I zapewne nikogo nie zdziwi, że poza tymi miejscami, które już znam (Ptasie radio, dwie Werandy, Chimera, Gołebnik i Republika Róż), nie znalazłam nic, ale to NIC nowego. Było Mezzoforte na Piekarach, ale się zmyło. Podobno karmią o poranku w Pod pretekstem, ale nie po drodze dziś było. I mimo że nie zaskoczyło mnie to, to i tak smuteczek. Bo ja tu w miasto wierzę, w miasto co to Know How*, po czym się okazuje, że miasto jednak Doesn't Know How. I jak susharnie powstają jak ryby po deszczu[1], tak zbyt wielu miłych i przytulnych miejsc, gdzie można bułeczkę, kiełbaskę, jajko czy grzankę z kawą bądź herbatą o poranku, nie ma. Chyba że o jakimś nie wiem?

I tak znowu wylądowałam w Republice Róż, co ma niesamowitą zaletę pod tytułem kącik dla dziecka, gdzie można wyjmować i wkładać kredki do wiaderka, rozrzucać maskotki i wchodzić na wiklinowe krzesełko. I, oraz miałam pierwszy raz okazję widzieć, jak wyglądają Bezdzietni Z Wyboru w akcji, kiedy przy stoliku obok naszego (owszem, nie ukrywam, że wyglądającego jak pobojowisko po dwóch śniadaniach i czekoladowej babeczce radośnie konsumowanej widelcem i palcami na zmianę z kiełkami, ogórkiem czy melonem) usiadła para na sekund dziesięć, po czym Ona rozejrzała się i stwierdziła do Niego głośno, że Tu Jest Dziecko (no, aktualnie dziecko było w toalecie na dole i podlegało rytualnemu oczyszczeniu po zjedzeniu mocno czekoladowej babeczki i innych dóbr) i zarządziła przeniesienie się do innej części lokalu. Meh.

Poza tym czas na wstydliwe wyznanie. W jednym z najbardziej znanych poznańskich kościołów - Farze - byłam raz i to krótko, bo niesiona wtedy w chuście młodzież zaczęła wznosić okrzyki i w trosce o życie duchowe bliźnich wyszłyśmy. Dziś trafiliśmy na koncert organowy, młodzież nie wydawała okrzyków, tylko biegała z jednej strony na drugą, a ja - mimo niespecjalnego nabożeństwa do budownictwa sakralnego - zachwyciłam się światłem.

GALERIA ZDJĘĆ.

(I tylko czasem żałuję, że trochę utraciłam umiejętność pisania o rzeczach bardziej skomplikowanych).

[1] Niestety, jedna z susharni wygryzła ukraińską Czerwoną Kalinę. Szkoda, że nie dałam się namówić jakiś czas temu na miseczkę solianki, jak jeszcze było można.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 12, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 11