Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Going Postal, dzień 10

Nie mam road rage'u. Owszem, irytują mnie współkierowcy, zwłaszcza jeśli trąbią, bo zatrzymałam się na warunkowej strzałce albo wyprzedzają mnie na trzeciego, bo jadę 90 km/h i to widać za wolno.

Mam natomiast zaawansowany postal rage. Co wchodzę na pocztę, to mi nabrzmiewa i zaczynam mieć mordercze myśli. Dwa okienka z czterech czynne, normalne, jedno jest zawsze zamknięte, bo siedzi za nim kierownik zmiany, drugie - obrandowane Bankiem Pocztowym - zawiera jak zawsze kartkę, że usługi BP są realizowane w innych okienkach. Czy dziwi mnie, że w kolejce za każdym razem stoi kilka albo kilkanaście osób? Nie dziwi. Sympatyczny pan płaci za wykonana usługę, pani z okienka uprzejmie pyta, czy życzy sobie fakturę, pan uprzejmie odpowiada, że nie, czym zaskarbia sobie moją wdzięczność, niestety nie na długo, bo zadaje pytanie pomocnicze, ile by to trwało i po usłyszeniu, że chwileczkę, jednak fakturę chce. Tak, proszę pana, wiem już, jaką firmę pan prowadzi, że jej nazwa ma 6 wyrazów i wszystkie muszą być na fakturze i wiem, gdzie jest siedziba tej firmy; napluję kiedyś panu na wycieraczkę, bo chwilka trwała 6 minut.

A nie przeszłam nawet do meritum. Listonosz jakimś cudem bezbłędnie wyczuwa, kiedy mnie nie ma w domu i zostawia awizo w wolny dzień akurat wtedy, kiedy wychodzę pobrać młodzież z placówki edukacyjnej. I zanoszę to awizo pani z okienka, odstawszy swoje w kolejce. Pani bierze do ręki. Przygląda się. Przysuwa do oczu. Poprawia okulary. Wykonuje marabuta (potakiwanie głową z mądrą miną, sugerujące, że tak naprawdę nie myśli). Przygląda się. Odpytuje jeszcze raz o nazwisko. Zaczyna coś wpisywać w komputer. Znowu marabut. Okulary. Standardowe pytanie numer 4: "A duża ta przesyłka?", na które nieodmiennie odpowiadam, że nie mam pojęcia. Komputer. Marabut. Jest w komputerze, pół sukcesu. Pani przegląda jedną stertę. Nie ma. Drugą. Nie ma. Ponawia pytanie o gabaryt i uzyskuje tę samą odpowiedź. I już po chwilce mam moją przesyłkę. I może ochłonę do następnego razu.

O panu z komórką przyrośniętą do ucha kiedy indziej.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 29, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 8


Pod slońce, dzień 9

Nie mogłam siedzieć w domu. Głównie dlatego, że energia do klikania w Garden of Time zbiera się bardzo wolno i strasznie irytuje mnie patrzenie na pasek postępu, a poza tym też, że jestem napędzana słońcem i kiedy widzę za oknem, że jasno, to muszę. Lubię, gdy słońce grzeje mnie przez przednią szybę mojej Cytryny, a kiedy patrzę w lusterko, widzę tęczowy refleks światła. To jest dzień na leniwe śniadanie w Chimerze (i tak, zaproszenie na facebooku było całkiem serio, było przyjść; ja w każdym razie prawie że skończyłam ostatniego Stiego Larssona i mam nieco syndromu odstawienia, bo się przyzwyczaiłam). To jest dzień na Ogród Dendrologiczny, którym nie byłam od ponad dwóch lat. Poprzednio wlekłam się żółwim tempem z brzuchem pod brodą, dziś pozwalałam chować do kieszeni polara kasztany, szyszki i żołędziowe czapeczki (oraz nosiłam, bo księżniczce nie chce się chodzić i wydawałam bądź chowałam do torby pluszowe lewki, smoczek, ciasteczko czy pycie). Poczucie wygrzania++, a do tego na paznokciach mam I'm Suzi I'm Chocoholic, w kolorze kasztanów. To już wiecie, gdzie mnie szukać jesienią[1].

[1] W pracy. Ha. Ha. Nie wygrałam 56 milionów.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 28, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: ogrod-botaniczny, solacz - Komentarzy: 1



Dzień 7

Cały niedzielny poranek siedziałam w słońcu (no, jak ta blondynka w dowcipie, kiedy nikt nie patrzył, to trochę wychodziłam). Dziś nie, ale trochę tego słońca we mnie zostało, mimo że raz wróciłam się z parkingu do domu, dwa razy prawie spod pracy do auta, a w sklepie trzy razy wracałam do tego samego regału. Nie mam kiedy przygotować planu, żeby nie robić zbędnych kilometrów. Za to wieczorem umawiam się, że teraz wyjdę i jakby co, to wrócę, bo jestem zaraz obok i zareaguję na wołanie. O dziwo, działa. Chciałabym, żeby takie układy działały w Prawdziwym Życiu.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 26, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Skomentuj



Stieg Larsson - Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

On, Mikael Blomkvist - dziennikarz gospodarczy zostaje wpuszczony na mieliznę i oskarżony o zniesławienie potentata, w efekcie skompromitowany i z wyrokiem. Ona, Lisbeth Salander - socjopatyczna hakerka-riserczerka z opiekunem prawnym i bliżej niewyjaśnioną acz trudną przeszłością, skomplikowana, moralna i ciągle krzywdzona przez okoliczności. Stykają się przy okazji pisania przez Mikaela sagi rodu Vangerów i, niejako ubocznie, przy prywatnym śledztwie w sprawie zaginięcia przed 40 laty dziedziczki rodu. I w duecie są całkiem skuteczni, mimo że przeciw nim jest cała rodzina Vangerów, zdegenerowany kurator i przestępca sprzed lat.

Świetna, dynamiczna i detaliczna narracja, zgrabnie nakreślone sylwetki bohaterów (nie ma szans pomylić kogokolwiek mimo podobieństwa nazwisk, co jest moim przekleństwem w niektórych kryminałach), skandynawskie domy i pejzaże, trochę przemocy (ale za to wyrafinowanie brutalnej) i... jakbym nie słyszała mnóstwa opinii, że lektura Larssona to Ostateczna Jakość Skandynawskiego Kryminału, że potem już żadna inna książka o depresyjnych policjantach z Północy nie będzie już taka sama, to bym była zachwycona. Ale usłyszałam i nie jestem. Bo to, owszem, bardzo dobry kryminał, ale. I tych "ale" mimo tego jest sporo.

Po pierwsze, woda. Czyta się szybko i dobrze, bo jest mało treści w treści. Po drugie, lista zakupów. Zacytowane, czasem kilkakrotnie te same, maile. Prawie że każdy ubiór jest opisany, każda droga, każdy dom, każda czynność, łącznie z chodzeniem do toalety. I jak ogólnie bym się nie czepiała, bo dodaje to zapachu i smaku (niekoniecznie toaleta, ale zawartość lodówki i owszem), tak po trzecie - niewystrzelone strzelby i to dużo. Porozpoczynane wątki, wspomnienia o rzeczach i osobach nieistotnych (siostra Lisbeth - co za potencjał), pewnie do wykorzystania w następnych tomach, ale nie. Po czwarte, Hollywood. Książka w zasadzie jest gotowa do przeniesienia na ekran. Wada, zaleta - to dyskusyjne, ale mam wrażenie, że to jedna z cech, która skazała "Millenium" na sukces, a za którą ja niespecjalnie cenię.

Obejrzałam też szwedzką ekranizację. I też zostawiła mi ambiwalentne uczucie - bo ładnie zrobiona, dobrze dobrani aktorzy, ale ze wszystkich wątków pozostawiony główny - sprawa Vangerów i szczątkowo Wennerstroma, przez co - bez znajomości książki - ginie połowa przyjemności z działań zakulisowych i samej Lisbeth, u której na tyle dużo dzieje się w głowie (i komputerze), że spłyca to całą akcję. I - po obejrzeniu trailera do wersji amerykańskiej (bo podeszłam do sprawy kompleksowo) - nie widzę sensu kręcenia remake'u. Chyba że to jedyny sposób na to, żeby zarobić w Stanach, bo czytanie napisów to praca.

Inne z cyklu:

#62 (a #63 i #64 niebawem).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 25, 2011

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam - Tagi: 2011, kryminal, panowie - Komentarzy: 11



Always on the run

Najpierw była fontanna pod Teatrem Wielkim. Przechodziłam obok i zawsze chciałam usiąść w słońcu, ale ostatecznie wolałam dojść do laboratorium PCSS-ów ulicę obok. Teraz na dziedzińcu Starego Browaru stoją (a może stały?) leżaki. Mijam je, rzucając tęskne spojrzenia. Bo nie usiądę. Chyba oduczyłam się zatrzymywać. Od lat biegnę skądś dokądś, żeby się nie spóźnić, żeby być dłużej na miejscu, żeby już dotrzeć. Muszę mieć powód, żeby. Straciłam umiejętność nic-nie-robienia. A może boję się zostać sama z myślami? Bez pogrążania się w książce? Bez zaglądania w Internet? Bez zapadania w pospieszną drzemkę? Tylko ja i to, co w mojej głowie. I słońce.

Dzień 3.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 22, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 2


Kokka i kiki, dzień 2

Zapadłam w mikrodepresyjkę i z powodu braku miejsca parkingowego wróciłam do domu, zamiast zapełniać kartę w aparacie. Ba, nawet mój telefon zapadł w szezlong i wrócił do trybu rozładowywania się w ciągu 12h. I w życiu nie powiedziałabym, że to nie dobra herbata, nie pierniczki domino, nie grzanka z serem, nie drzemka nad Larssonem (o którym niebawem), ale rysowanie kota i wiewiórki na asfalcie i pieczołowite niezwracanie uwagi na obmazane kredą mikro-dżinsy robią dzień.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 21, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 5


Dzień 1

Ugotowałam jarzynową. Zrobiłam konika z kasztanów, bo P. pokazał mi, że na przyfabrycznym parkingu stoi kasztan zdrowy jak koń i cały trawnik usiany jest pięknymi brązowymi błyszczącymi kasztanami, więc czemu nie (tylko że wykałaczki się słabo nadają, bo się łamią). Buju, mama! Odkurzyłam po zjedzeniu półtorej drożdżówki z kruszonką i lukrem (po poznańsku: szneki z glancem). Wyładowałam pranie. Opowiadałam o śwince, owcy i króliku, którzy szli przez Mamoko. Wsypywałam kasztany z powrotem do pudełka. I jeszcze dwa razy. Ćwiczyłam zen, kiedy kolejny kubek wody sam się wylał poza brodzik. I dopiero poczułam wilgoć pod powieką, kiedy walczący z sennością Maj oznajmił, że "To mój [poduszka], to mama, to tata tu". Czekanie na tatę, dzień pierwszy z jedenastu.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 20, 2011

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 3