Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

High expectations

Kiedy walczę z długotrwałą a nieukierunkowaną histerią półtorarocznej dziewczynki, na którą nie pomaga nic - ani słowa, ani przytulenie, ani próby przekupstwa czy puszczenie ulubionej piosenki, narasta we mnie frustracja. Po części spowodowana jest tym, że źle znoszę długotrwały płacz, wycie, uderzanie głową o meble, łkanie, krzyki i wrzask sugerujący, że gardło już długo nie wytrzyma. Po części spowodowana jest bezradnością, bo zwyczajnie nie da się zrobić nic (poza paniką, rozważaniem leków na potencjalny ból, dzwonieniem po karetkę i innymi takimi twórczymi pomysłami, które przychodzą ciągle młodym stażem rodzicom o 23 do głowy). A po części to tęsknota za tym, że to jeszcze chwila, kiedy z poziomu "mamamakokka" czy "nie" i "jecie!" wejdziemy na poziom dialogu abstrakcyjnego, z użyciem absurdalnie nieumocowanych w rzeczywistości słów typu "ponieważ", "w każdym razie" czy "podchwytliwy". Ta chwila trwa już dość długo i budzę się z poczuciem, że może dziś przestawi się ta wajcha i przejdziemy z rzadka stykających się monologów w różnych językach wprost do rozmowy. Bardzo tego chcę, córko.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 25, 2011

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 4


Maciej Patkowski - Strzały w schronisku

Przede wszystkim tytuł kłamie, bo nikt w schronisku nie strzelał. Ba, nawet nikt w schronisku nie przebywał, więc albo mi coś umknęło, albo autorowi.

Pułkownik Rybak wzywa młodego oficera, Góralczyka, obwozi po krakowskich ryneczkach i częstuje pomidorami z eksportu (bo krajowe jeszcze niesmaczne). Po czym wysyła go w góry, pod granicę, bo żadna krakowska hurtownia nie sprzedaje straganiarzom ani sklepom pomidorów z Bułgarii, muszą więc być kradzione. I jedzie dzielny młodzian, ze spakowaną przez matkę walizką (koszule, krawat, kalesony, czyste chusteczki) i "tetetką", szukać szajki, która okrada wagony.

I po nitce do kłębka trafia najpierw do gospodarstwa z jedną ładną dziewczyną z eleganckim zegarkiem wątpliwego pochodzenia na ręce, potem poznaje drugą piękną dziewczynę, kierowniczkę szkoły, a na końcu rozgrzebuje sprawę tajemniczego wypadku sprzed roku, w którym zginął niejaki doktor Bayer z Klagenfurtu, a zginął tenże elegancki zegarek i teleobiektyw od trzymanego przez żonę doktora aparatu. I zaczynają się dziać rzeczy przedziwne, milicja robi prowokację - para funkcjonariuszy udaje bogatych Szwajcarów, a oficer Góralczyk ze swoją "tetetką" krąży wokół, żeby schwycić bandytów na gorącym uczynku. Po czym akcja się zagęszcza, jest kolejny trup, jedna panna znika, drugą mają porwać, a oficer porwany przez szajkę cudem umyka śmierci (ach, te monologi wewnętrzne - o chęci życia, o tym, że praca w milicji to front, że jest nagle na pierwszej linii, że przez niego zginął człowiek - poezja), ucieka i trafia do zakonu, gdzie - jak przed wiekami Jan Kazimierz Rex Poloniae u górali z Istebnej - znajduje ratunek i ukojenie. I koniec. I tak zostałam z cienką książeczką i niedosytem, bo nie wyjaśniono, kto kradł te nieszczęsne pomidory i czemu kradzież frywolnego zdjęcia spowodowała śmierć fotografa. I czy oficer Góralczyk pocieszył wdowę z córeczką.

Inne tego autora:

#18

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 25, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: kryminal, panowie, prl, 2011, klub-srebrnego-klucza - Komentarzy: 4



Mikroklimat

Jest coś radosnego w mikrospołecznościach. Nigdy nie należałam i zawsze byłam albo daleko, albo z boku, ale od zawsze drzemie we mnie mit wioskowego festynu, gdzie wszyscy się znają, ksiądz siedzi obok dyrektora lokalnej szkoły, na stołach ciasta z lokalnej cukierni, składkowy eintopf, wino i piwo z lokalnych składników, a wszędzie dookoła biegają psy i dzieci[1].

Kiedy idę z córką, mam pretekst, żeby podchodzić do ludzi ze znajomymi psami (bo młodzież chce popatrzeć). Wracaliśmy wczoraj z placówki oświatowej, gdzie dziecko moje od wczoraj uczęszcza[2] i spotkaliśmy psa Cezarego, pięknego, brązowo-brązowego wilczura(?), stojącego z grupą ludzi mieszkających w okolicznym "manhattanie". Ludzie gromadzili się koło krzesła, na którym stał parujący kubek i leżały ciastka. Cezary jest psem nieśmiałym, a dodatkowo po parkingu przed blokiem jeździł hałaśliwy samochód oczyszczania wsi, więc nic dziwnego, że na widok dziarskiego Majuta usiłował wejść swojemu człowiekowi za plecy (co jest dość trudne, gdy pies ma gabaryty małego konia). Po czym hałasująca zamiatarka zamilkła, z samochodu wyskoczył pan w odzieży roboczej i zalogował się do towarzystwa stojącego przy krześle. Jeden z panów podał mu kubek: "Kawka z mlekiem, Zbyszku, dla ciebie", pani dodała: "Trochę mi się kubek polał, jak niosłam", ktoś inny zaproponował, żeby pieskowi dać ciasteczko, żeby się bardziej oswoił. Piknik na parkingu pod blokiem, słonko, ciepły wietrzyk, pączki na drzewach i kawa z mlekiem. I pies Cezary.

[1] Tak, naczytałam się Mayle'a i naoglądałam Czekolady ostatnio.

[2] Zabawki. Dużo zabawek. Dzieci. Dużo dzieci. Dziecko wychodzi niechętnie, a po powrocie do domu pada i śpi 3 godziny.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 23, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Moje miasto - Komentarzy: 4


Przerwane objęcia

Jestem stronnicza, bo daję Almodovarowi dowolnie szeroką taryfę ulgową, byle tylko nie kręcił filmów o molestowaniu kobiet w śpiączce i rozliczeniowych o księżach-pedofilach. Tu jest wszystko jak trzeba - piękna, ognista Penelopa, tajemnica, mężczyzna po przejściach i sporo ładnych drugoplanowych postaci plus film w filmie. Sama fabuła jest dość prosta, chociaż - jak u Almodovara - historia, jaką opowiada, jest gorzkawa. Harry Caine, niewidomy reżyser, dowiaduje się, że umarł znany milioner, partner Leny, jego miłości życia, która odeszła w 1994 roku. Harry opowiada burzliwą historię związku z Leną i mimo tego, że nie widzi, kończy po latach film[1] z jej udziałem.

Część filmu kręcona jest na Lanzarote i zdecydowanie chcę tam pojechać, żeby zobaczyć marsjański krajobraz bez zieleni, czarne plaże i winnice w zagródkach z kamieni. Poza tym wnętrza są pełne pięknych regałów na książki i mocnych kolorów, mimo że film taki bardziej z gatunku noir.

[1] Takie puszczenie oka do fanów - film to wersja "Kobiet na skraju załamania nerwowego"[2], z niewiernym kochankiem Ivanem, spalonym łóżkiem i gazpacho doprawianym środkiem usypiającym. Trzecioplanowo pojawia się Rossy de Palma, grająca modelkę w oryginalnych "Kobietach".

[2] Jako bonus jest też siedmiominutowy film "La concejala antropofaga", kręcony "na planie" filmu z Leną, na którym pewna kuratorka społeczna opowiada uśpionej gazpacho kobiecie o swoim bujnym życiu erotycznym.

Inne filmy Almodovara.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 22, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


William Gibson - Rozpoznawanie wzorca

Cayce Pollard zna się na markach - dzięki alergii na te najbardziej znane, umie ocenić, czy nowe logo ma szansę się przyjąć i zostać częścią kultury ulicy. I za to początkowo płaci jej belgijska korporacja Blue Ant, po czym okazuje się, że chce ją pozyskać do wyśledzenia źródła filmów, które od jakiegoś czasu pojawiają się anonimowo w Internecie. Cayce należy do dyskusyjnego forum, na którym analizuje treść i technikę emefów (materiałów filmowych) i prywatnie jest ich groupie. I z banalnego zlecenia robi się taka trochę prywatna krucjata, dodatkowo utrudniana przez nagle pojawiających się wrogów.

Z jednej strony "Rozpoznawanie" mnie zachwyciło. Bo lubię książki osadzone w szeroko pojętym Internecie. Gibson czuje, co to ruch fanowski, jakie możliwości daje sieć, jak łatwo mieć rozsianych po całym świecie ludzi, których łączy coś wyjątkowego, nawet jeśli się nigdy w życiu nie spotkali. Że każda akcja zostawia cyfrowy ślad i zawsze, chociaż to czasem kosztuje, da się wyśledzić. Że sztuka jest trudno odróżnialna od komercji i że łatwo sztukę wziąć i użyć w celu handlowym. Z drugiej - brakuje mi w tej serii elementów science-fiction, jest do bólu realna, bardzo obarczona rozwiniętym potem w "Spook Country" motywem reakcji na 11 września, chociaż jest to cyberpunk na miarę XXI wieku. Cayce i jej ubraniowe "zecapy", pieczołowicie odarte z metek, prawie że chirurgicznie czyste i neutralne mieszkania czy czarny rynek starych komputerów to ładny sztafaż, ale trochę mało, żeby wprowadzić w inny świat. Brakuje też mi gibsonowskiej wielowątkowości - tu jest tylko wątek Cayce, a akcja jest linearna.

Tłumaczenie - nie że złe bardzo, ale słabe. Rolka z papieru ryżowego z farfoclami w środku to sajgonka, a nie sajgonek. Kalki, konstrukcje zgrzytające w zębach i problemy z nomenklaturą. Szkoda, wolałabym kogoś, kto umie tłumaczyć.

Inne tego autora:

#17

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 21, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, panowie, sf-f - Komentarzy: 6


Z kronikarskiego

Nowa instruktorka nauczyła mnie robić łuk. I na egzaminie 16.03 zrobiłam. Za to to uwaliłam ruszanie pod górę, mimo że nie miałam specjalnie z tym problemów. Towarzysko i na luzie pojechałam więc sobie w miasto, nie sygnalizując przy wyjeździe z ośrodka oraz - co zakończyło wolną amerykankę za kierownicą - wjeżdżając idiotycznie w zakaz wjazdu w idiotycznym miejscu na Śródce, gdzie droga idzie dookoła kościoła, a mnie zaćmiło. Tak czy tak nie zdałam, więc bez stresu. Piąte podejście już 6. kwietnia.

EDIT: Zapomniałam o jednej rzeczy. Po czterech próbach zdania egzaminu NIE WIERZĘ w to, że "egzaminator chuj i mnie ulał", "uwziął się na mnie" i "gdyby nie ten buc, to bym zdała". Błędy robi kierowca; można się oflagować i flugać w kolejce na umówienie się na następny egzamin, minimalizować własne błędy, ale pod koniec dnia i tak się zostaje z faktem, że trzeba wrócić i zrobić to jeszcze raz.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 20, 2011

Link permanentny - Kategoria: Moje prawo jazdy - Skomentuj - Poziom: 3


In between

Męczy mnie ten stan zawieszenia. Już nie zima, ale dalej zimno i buro. Nieśmiałe świeże zielone pączki, ale trzeba bardzo się schylić, bo są przy samej ziemi. Dalej zimno, w sobotę wyszłam bez czapki i odpadły mi uszy (i jak ja teraz będę okulary nosić?). Dalej nie wiem, jak zorganizować sobie życie od 1. kwietnia, bo - chociaż wolałabym, żeby było to żartem - wracam w świat, jak to się nazywało?, samorealizacji i kariery. Maj będzie odbywał poranki i przedpołudnia w prywatnej placówce oświatowej, pełnej dzieci w wieku komplementarnym, pełnej basenów z piłeczkami, kolejek z puf-pufającymi pociągami, książeczek o zwierzątkach, kredek i miękkich poduszek. I tak naprawdę obawiam się, że będzie mu tam lepiej niż ze mną w domu. Bo mnie lepiej chyba nie.

W poszukiwaniu koloru (i, żeby nie zmarnować kuponu Groupona) wybrałam się do Shivaz Restaurant. W środku sen aksamitowego fetyszysty z odchyłem w kierunku fioletu, zdobionego złotem i czernią (szczęśliwie w głośnikach zamiast bollywoodzkiego soundtracku - best of smooth jazz z anglojęzycznego radia). W menu hinduskie oczywistości - dobry naan z czosnkiem, łagodnie pikantne tam, gdzie nie określone, a bardzo pikantne tam, gdzie pikantne. Raita, mój prywatny i niereprezentatywny miernik fajności hinduskich restauracji, taka sobie - smaczna, ale nie przyprawiona tak, żeby zwalało z nóg. Natomiast jedna rzecz w Shivaz jest doskonała - wielkie okna od podłogi do sufitu, wychodzące na ulicę Podgórną. Można patrzeć na grzechoczące i iskrzące tramwaje i obserwować, jak powoli zapada zmierzch, a światła latarni zaczynają odbijać się w szkle, stojącym na stole.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 20, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 3


Aleksander McCall Smith - Niebiańska randka i inne odmiany flirtu

Z opowiadaniami jest tak, że trzeba umieć. Czasem fabuły starczy dosłownie na kilkanaście stron i grzechem jest rozsadzać to w powieść, a w opowiadaniu się znajduje świetnie. Czasem opowiadaniami można stworzyć jakiś świat, bez sklejania poszczególnych elementów w spójną treść. Niestety, tutaj jest zwyczajnie słabo, opowiadania są nudne, miałkie, bez pointy, łączy je tylko to, że są o spotkaniach i randkach. Jakby odrzeć z czasem egzotycznego entourage'u (bo i Szwajcaria, Australia, Afryka, Włochy), zostałyby opowiadania klasy harlequinowej - dziewczyna ma iść do szkoły plastycznej, ale poznaje chłopaka, idzie z nim na tańce, śpią ze sobą, on się oświadcza, koniec. Mąż nie chce spać z żoną, żona się irytuje i ucieka z młodszym, koniec. Gruby pan umawia się przez biuro matrymonialne na randkę z grubą panią, ona się obraża, że uważa ją za grubą, ale kiedy obraża go kelner w restauracji, solidarnie z nim wychodzi, koniec. Każde z opowiadań mnie rozczarowało, niektóre znudziły i zostawiły z oczekiwaniem na jakiekolwiek zakończenie, a tytułowe - o dziewczynie, co zaszła w ciążę z aniołem - zostawiło z wielkim napisem #wtf nad głową.

#16

Inne tego autora tutaj.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 19, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, beletrystyka, opowiadania, panowie - Skomentuj


Górki i dolinki (zdjęcia, zdjęcia)

Górki są miłe, jak się je ogląda z okolic podnóża. Górki oglądane z krętej serpentynki, gdzie co chwila ograniczenie do 40 km/h - już mniej. Na Fuerte jest szaro-zielono-rdzawo, a chmurki raz odsłaniają, a raz zasłaniają kawałki krajobrazu.

GALERIA ZDJEĆ (niektóre zza szyby, widać).

W wzdłuż uroczej FV-30 malutkie miasteczka - Pajara i Betancuria, a kawałek dalej już po płaskim - Antigua.

GALERIA ZDJĘĆ.

(Jeszcze mi zostały kwiatuszki, ale to za jakiś czas).

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 17, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Skomentuj