Sensu wielkiego nie ma
... bo kubek bez ucha. Ale ładny (Home & You).
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
... bo kubek bez ucha. Ale ładny (Home & You).
Wydawałoby się, że nie da się powtórzy fenomenu Twin Peaks i śledztwa w sprawie Laury Palmer, a jednak. "The Killing" jest pozbawiony warstwy mistycznej, ale wciąga trudnym i wielotorowym śledztwem jak dawno żaden serial mnie nie wciągnął. Nanna Birk Larsen, 19-letnia spokojna blondynka, znika po szkolnej imprezie halloweenowej. W podkopenhaskim lesie dzieci znajdują dokumenty i zakrwawioną bieliznę. Sarah Lund, która wprawdzie właśnie wyprowadza się do narzeczonego do Szwecji, pomaga swojemu następcy, Janowi Meyerowi w sprawdzeniu śladów. I nagle się okazuje, że nie może jechać, bo poczuła odpowiedzialność za przeprowadzenie śledztwa do końca.
20 odcinków, 20 dni śledztwa. Wiele wątków - szkoła Nanny, jej były chłopak, narkotyki, bardzo intensywna kampania polityczna w ratuszu, romans, który bardzo szybko wychodzi na jaw, trzeba tylko odkryć, z kim. Ktoś zataja dowody, ktoś dowody anonimowo przesyła, wszyscy coś ukrywają, kłamią i zadanie policji nie jest najłatwiejsze, bo muszą się przez kolejne warstwy tajemnic przedrzeć. Dodatkowo pojawia się bardzo mocny i trudny wątek rodziny w żałobie - ojca, matki i dwójki młodszych braci; jak mówić o śmierci, jak zapełnić pustkę po córce, czy można wrócić do zwykłego życia, wiedząc, że morderca i gwałciciel ich córki chodzi wolno. Sama Sarah odkłada swoje życie na bok, narażając się na niechęć własnej matki, syna i narzeczonego, bo nikomu nie mieści się w głowie, że może się zaangażować w coś tak odległego od jej życia.
Nanna jak Laura gra zdjęciem, pokazuje się w kamerach przemysłowych, pojawia się na filmie z chwili, kiedy jest szczęśliwa i pełna nadziei. W tle świetna muzyka, do tego mroczne, posępne i deszczowo-mgliste pejzaże Kopenhagi. Dawno mnie tak nie wciągnął żaden serial. Na szczęście jest drugi sezon.
Ładną recenzję przeczytałam chwilę temu u Chihiro [http://chihiro.blox.pl - link nieaktywny].
Ponieważ to nie do końca oczywiste, kontakt do mnie:
Chciałam tak:
Wyszło tak:
PS Starostwo powiatowe wygrało z policją, mogę więc spokojnie poczekać na wypłatę odszkodowania, aż śledztwo zostanie umorzone. Praktykuję zen. Chyba że na czynnościach się okaże, że jest przełom w śledztwie i zostanie przedłużone. Wtedy mi zen opadnie.
W kategorii pań nie pierwszej młodości, zachowujących się idiotycznie i jednocześnie usilnie pewnych swoich zdolności analitycznych, tytułowa starsza pani jest bardzo wysoko w rankingu (klasa bohaterek książek Chmielewskiej i Doncowej). Jest trochę roztargniona, czasem wypija za dużo, ale wyjątkowo dobrze spakowana dociera pociągiem do Utrechtu, gdzie odbiera ją syn, korzystający ze stypendium naukowego. Po drodze niechętnie nawiązuje kontakt z niesympatyczną Polką, która nie dość, że nie zajęła jej kolejki w ambasadzie, to jeszcze zamieniła jej zgrabny kapelusz na brzydką lisią czapę i wysiadła nie na swojej stacji. Na miejscu, w małym holenderskim miasteczku, starsza pani w przerwach między pomaganiem synowej, słuchaniem wykładów i przygan swojego nadasertywnego syna i zabawą z wnuczkiem, zaczyna podejrzewać, że ktoś ją śledzi. Najpierw uznaje buszujących w domu włamywaczy za agentów holenderskiej bezpieki, a potem sympatycznego pana pomagającego jej robić w lokalnym markecie zakupy - za szefa szajki przestępców. Po krótkiej wizycie w Amsterdamie wraca z traumą, bo prawdopodobnie widziała morderstwo w dzielnicy czerwonych latarni i miała wrażenie, że ofiarą była sąsiadka z pociągu. Policja ją ignoruje, bo niespecjalnie dobrze mówi po angielsku, ale kiedy w śmieciach jednego z sąsiadów odkrywa swój kapelusik, zaczyna prowadzić śledztwo z gracją wieloryba.
Holandia widziana z perspektywy PRL-u - doskonale wyposażone sklepy, zachwyt świeżymi i pięknymi warzywami na targu, butiki i muzea; ogromne porcje doskonałego jedzenia w chińskiej restauracji. Jednocześnie - żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów - kawa w kawiarniach droga i gorsza niż w Warszawie, w czerwonej dzielnicy narkomani, a a kwiaty pakowane w celofan gorsze niż u kwiaciarek w Warszawie.
Inne tego autora:
#12
Jest kilka takich miejsc, w których zawsze chcę się zatrzymać. Gotycko wyglądająca kamienica i Strzelno, miasteczko, które utknęło w 3/4 ubiegłego stulecia. Pałac w Kobylnikach. Oczywiście Gniezno, do którego mam jednocześnie za blisko i za daleko. Mogilno i zaraz obok Wylatowo, które kusi strefą zero.
I wreszcie kruszwicka kawiarnia "Pod Malwami". Jakoś tak się składa, że każdym razem jedziemy w deszczu, tym razem też nie było inaczej. Maj zawinszował sobie herbaty, my kawy. Na ścianach malwy i ptaki, porcelanowe filiżanki i podobno można dostać śniadanie, jak się je sobie zamówi wcześniej telefonicznie. Domowo bardzo; z kuchni wyjrzała starsza pani i zapytała kelnerki, czy wstawić już ziemniaki. Zupełnie przypadkiem wybrane miejsce, okazuje się, że to centrum życia kulturalnego - bywają poeci, muzycy i inni, którzy coś umieją. W sobotnie przedpołudnie akurat jedyną atrakcją był Maj, ale myślę, że wieczorami więcej się dzieje. Dobre miejsce na przystanek w drodze.
Lubię jechać, nawet w deszczu. Z tylnej kanapy posapuje Maj, w radiu wieczorna Trójka (są tam ludzie, którzy znajdą "Mad Season"!) albo składanka Best of Foo Fighters, która nagle okazuje się być składanką znanych nie wiem skąd mi fajnych piosenek. Ciemność, światło, ciemność, światło. Ważne, żeby co jakiś czas na siebie patrzeć.
Ciągnę sobie w tle epopeję tragiczną pt. "Odszkodowanie za samochód". Wszyscy są niesamowicie mili, a ja mam sytuację patową. Policja rozpoczęła śledztwo, wysłała mi zawiadomienie o tym fakcie, a sympatyczny pan sierżant wybuchnął śmiechem, kiedy zapytałam go, czy może już mój samochód znaleźli. I że oczywiście o przełomie w sprawie by mnie poinformował. Ale ja nie o tym. Zgłosiłam szkodę w PZU. Sympatyczny pan wyekwipował mnie w listę koniecznych dokumentów i kazał m.in. wyrejestrować samochód. Aby wyrejestrować samochód, należy pofatygować się do sympatycznych pracowników starostwa powiatowego w moim przypadku i okazać im zaświadczenie o zgłoszeniu kradzieży. W starostwie dowiedziałam się, że otrzymane z policji zawiadomienie nie jest - z przyczyn oczywistych - zaświadczeniem, ponieważ zawiadamia, a nie zaświadcza. I że dopóki, to oni nie. PZU objaśniło, że skoro starostwo nie, to oni też nie. A policja wyjaśniła, że druczki mają ustandaryzowane i nie urodzą mi innego, a te zawsze wystarczały. Po kilkudziesięciu minutach na słuchawce, podczas których każdy rozmówca był pomocny i współczujący, uzyskałam obietnicę, że mogę się pofatygować w poniedziałek na komisariat, skąd z panem sierżantem zadzwonimy do starostwa, żeby pan sierżant mógł im objaśnić, że zawiadomienie jest tak samo świetne jak zaświadczenie, a pan ze starostwa wyjaśni, że jednak nie. I tak o.
Tymczasem idę w kolor. Zdobywam sobie pozytywne punkty, przynosząc tulipany i żonkile, siejąc z Majem rzeżuchę i kupując w Lidlu urocze motylki, na których można coś powiesić do czasu, kiedy Maj ich nie zauważy i nie zażąda oddania wszystkich, bo tak. Nauczyłam się zaczepiać ludzi z małymi pieskami; strasznie miło pogłaskać małego terriera albo buldoga francuskiego. Dziś listonosz przyniósł kopertę z ładnym stempelkiem. TŻ kupił mi Best of Foo Fighters i sztruksy z wycofanej ze sprzedaży linii, która uwzględniała fakt posiadania przez kobietę bioder i talii. I słońce świeci (przez co świetnie widać, że okna mam brudne jak biurko, a biurko mam brudne bardzo).
Umownie, bo znajdka, a datę 8. marca wybraliśmy na podstawie przybliżonego wieku, kiedy do nas trafiła (ze śp. kotem Herą), mając chyba 6 tygodni. Ale chyba jej u nas dobrze, zwłaszcza że jest ukochanym kotem Majuta, który zaprasza kotka łagodnymi słowy na łóżko, głaszcze pod brodą i mówi, że jest pięknym kotećkiem.
Musiało minąć ponad dwa i pół roku, zanim świadomie wróciłam w okolice miejsca urodzenia mojej córki. Nie będę opowiadać o traumusiach szpitalnych, nie jestem z frakcji obrzydzania przyszłym matkom tego, co i tak będzie. Wolę patrzeć na szpital Świętej Rodziny jak na miejsce, z którego wróciłam ze zdrową, ciekawą wszystkiego, inteligentną i łobuzerską Mają. Wyjątkowo zamiast postępującego zniszczenia - świeża farba, remont i powrót do okresu świetności.
Wyznam też, tak na marginesie, że wysłałam dziś do TŻ MMS-a ze zdjęciem żółtego sera (w opakowaniu, żeby nie było), a on (TŻ, nie ser) się ucieszył. Wzbudziłam też śmiech, opowiadając o jednym z moich fantastycznych pomysłów, żeby znaleźć kawiarenkę i napić się kawy w okolicach rynku Łazarskiego.
- Maju, nie zżeraj paragonu, królewno. Papier nie jest smaczny i się go nie je. Mama nie je papieru, prawda?
- A jak mama była majutką dzidzią, to nie jadła?
Touche, córko.