Jednak mam plan
Poczekać na wiosnę. To tylko dwa miesiące.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Poczekać na wiosnę. To tylko dwa miesiące.
Zmiana roku w datowniku nigdy nie była dla mnie żadną cezurą. Prędzej urodziny czy wcześniej w czasach szkolno-studenckich wakacje, które pozwalały grubą krechą odcinać jeden rok od drugiego. Zdarzało mi się wyjeżdżać na Sylwestra tak trochę wbrew sobie, z głupią nadzieją, że mi się spodoba, zrezygnowałam w pewnym momencie bez żalu, próbowałam organizować imprezę noworoczną w domu, bez rewelacji, przez kilka lat robiłam też imprezę przedsylwestrową, ale mi się z paru względów znudziło.
Nigdy też jakoś specjalnie nie robiłam listy z rzeczami, które na 100% zrobię w następnym roku. Bo i tak nic z tego nie wychodziło. Wszystko, co mi się udaje i uznaję to za sukces, zdarza się jakoś mimochodem. Ot, kilka lat walczyłam z nadmiarowymi kilogramami, przechodziłam na diety, ćwiczyłam, miałam motywację, efekt był znikomy. W tym roku pac - w kilka miesięcy po urodzeniu Mai kilogramy zniknęły, a po założeniu motywacyjnych spodni okazało się, że na mnie wiszą i wcale nie są takie ładne. Dlatego chytry plan jest taki, że ten rok będzie spokojny. Leniwy, zamiast biegu - spacer, zamiast od 9 do 17 - płynność i elastyczność (pewnie jeszcze długo nie uda mi się umówić na konkretną godzinę przed 12, trudno), pełen odkrywania świata z perspektywy kilkudziesięciu centymetrów, a nie niespełna 160. Oczywiście, oprócz tego chciałabym nauczyć się paru rzeczy, pojechać w parę miejsc, przeczytać kilka książek, zjeść trochę dobrych rzeczy i raz na jakiś czas wyspać się. Taki plan minimum na 2010 mi wystarczy.
Bo co mam robić? Jestem mentalną jesienią, z jej czerwieniami, pomarańczami i żółciami. A zima to szarość, czerń, blade brązy i w wersji najelegantszej biel i nasycony niebieski w różnych odcieniach.
Przy stoliku obok rodzina z dziećmi, między innymi starsza córka i młodszy syn. Na widok Mai dziewczynka (tak na oko 10-letnia) mówi do brata (6 lat?):
Ty też byłeś kiedyś taki mały. Ale nie taki ładny.
Ten serial to najlepsze z dwóch światów i nie myślę tu bynajmniej o paniach z dodatkowym elementem anatomicznym. Błyskotliwy fizyk, badający burze magnetyczne na słońcu, otrzymuje nagle zestaw kilku zdjęć, pokazujących wydarzenie z przyszłości. Wraz z wezwaną ekipą lokalnej policji odkrywają, że zdjęcia to zestaw wskazówek pokazujących, gdzie zostanie popełnione przestępstwo. W każdym odcinku dostają nowe zdjęcia i z nich, jak z klocków, składają śledztwo mające na celu zapobieżenie przestępstwu. Pikantniej się robi, kiedy na zdjęciach zaczynają pojawiać się członkowie ekipy śledczej. Na razie 5 odcinków, czekam na więcej. Szczerze mówiąc, chyba bardziej niż na inne seriale.
Serial jest brytyjski, przez co dość nieprzewidywalny. Odświeżający też jest zestaw aktorów, bo - przyznam - mieszanie amerykańskimi standardowymi twarzami zaczyna mnie już nieco nużyć (w ostatnio oglądanym V miesza się Lost, 4400, Firefly/Dollhouse, czy we Flashforward - Lost i nietypowo Coupling (bo brytyjski)).
Zestaw nowelek o tym, jak mozolnie i po grudach powstaje jeden film. Kolejne scenki to kolejne wersje scenariusza, przeplatane dyskusjami scenarzystów z producentem. Niektóre epizody są zabawne, niektóre słabsze, sporo złośliwostek pod adresem współczesnego polskiego kina. Oglądałam to kiedyś, dawno temu i mnie rozbawiło. Teraz, po latach i po obejrzeniu "Testosteronu", "Ciała", "Lejdis" czy nieszczęsnego "Chłopaka" głównie widzę kalki, jakie pojawiły się w kolejnych filmach. Nie jest złe, ale nóżka nie drga.
Skusiłam się, bo lubię Knopflera, a soundtrack z "LEtB" od dawna stoi na mojej półce. Tym bardziej dotkliwy wydał mi się kontrast między łagodną, oniryczną i liryczną muzyką a brudnym, brutalnym i brzydkim światem Brooklynu lat 50. Film jest zbiorem słabo posklejanych obrazów, między którymi przechodzą bohaterowie - strajk w fabryce, związek nieposkładanego mężczyzny z transseksualistą, prostytutka zakochana w żołnierzu, a następnie zgwałcona zbiorowo po tym, jak się upiła, bójki uliczne, ślub w celu uratowania honoru dziewczyny w ciąży. Podobne szorstkim stylem do "Tramwaju zwanego pożądaniem", którego fenomenu też nie zrozumiałam. Zdecydowanie pozostanę przy muzyce Knopflera.
W ramach zbierania tematycznego mam też książkę Huberta Selby'ego Juniora w oryginalne. Chętnie oddam, bo nie podejmuję się czytać. Anyone?
Zamiast dzwonków sań chlapanie rozmiękłego błota. Na ulicach widać kryzys, światełka są na nielicznych domach. Wbrew zniechęcającemu znakowi "ślepa ulica" Promienista przechodzi gładko w Powstańców Wielkopolskich, gdzie obok siebie mieszka dyskretny urok burżuazji i dzielny przedstawiciel "There, I fixed it"...
ŚWIATEŁKA. ŚWIATEŁKA SĄ MIŁE.
O poranku w wigilię piec zaświecił czerwoną kontrolką, oznaczającą, że "coś nie styka". Cieszę się niezmiernie, bo właśnie po to wyskoczyłam z okrągłej kwoty, żeby takich niespodzianek nie mieć. Piec zaczął stykać po rozkręceniu części obudowy, co jest o tyle krzepiące, że wesoły fachowiec zeznał, że jest w Gnieźnie i nie jest bardzo chętny, żeby przyjechać. O tyle mniej krzepiące, że jednak wolałabym piec bezawaryjny (bieganie z pianą na głowie, żeby piec zresetować - bezcenne).
Fotolab zdjęcia zrobił, nawet kilka nadmiarowych. Zepsuł tylko te, które pracowicie sklejałam w Picasie i dodawałam do nich rameczki, chyba przejmując się określeniem "bez ramek" na zleceniu, przez co rameczki kunsztownie oberżnął.
Mimo że podeszłam do problemu inżynieryjnie, kupiłam profi przylepeczki (szukaj "przylepce henzo") oraz wykonałam z kartonowej teczki szablonik umożliwiający sprawne i równe przyklejanie zdjęć (i w pionie, i w poziomie), jeden album zajął mi i TŻ-owi prawie 3 godziny klejenia na stojąco. Na stojąco i na cztery ręce. Wyspana (no, w miarę) usiadłam do karkołomnego zadania obdarzenia zdjęć datami. Kupiony w tym celu srebrny żelopis na pierwszej stronie nieco się rozlał przy majowym imieniu, a na trzeciej stronie się wypisał. Oczywiście kupiłam jeden, mimo że głęboko zastanawiałam się nad zakupem drugiego. I tyle o marchewce. Chciałam dobrze, a wyszło jak zawsze.