Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

United states of Tara

Po książce o człowieku z osobowością wieloraką czas na serial. Tara jest zamężną projektantką wnętrz, mieszkającą na przedmieściu, matką dwójki nastolatków i ma kilka alternatywnych osobowości, które włączają się w dość nieoczekiwanych momentach - 16-letnią T., głównie zainteresowaną nieskrępowanym uprawianiem stosunków męsko-damskich z kim popadnie, Buckiem - weteranem z Wietnamu czy Alice - idealną gospodynią domową w stylu Stepford. Mąż (bardzo miło było zobaczyć Johna Corbetta, czyli Chrisa o Poranku z "Przystanku Alaska") usiłuje odkryć, co spowodowało rozbicie osobowości żony na kilka i nie dopuścić, żeby któraś z nich zniszczyła rodzinę. Czasem jest dowcipnie, czasem brutalnie, czasem smutno. Ładny, niebanalny serial ze śliczną, wycinaną z papieru czołówką i sympatyczną piosenką.

Bardzo obiecujący pierwszy sezon, drugi zapowiada się na 2010.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 7, 2009

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 2


Terry Darlington - Z wąskim psem do Carcassonne

Whippety to takie małe, wąskie charty. Według autora są tchórzliwe, nie lubią pływać, uwielbiają skwarki[1], pierdzą, szybko biegają i zdecydowanie nie nadają się na towarzysza wyprawy wąską barką rzeczną[2] ze Stone w Wielkiej Brytanii do Carcassonne we Francji, tuż przy brzegu morza Śródziemnego. Terry i Monica, starsze małżeństwo, od kilkudziesięciu lat pływają po angielskich kanałach, ale - wbrew ostrzeżeniem znajomych i rodziny - chcą przepłynąć kanałem La Manche do Francji (niebezpiecznie!), a potem w dół Rodanem do celu (również niebezpiecznie). Po drodze są zachęcani i zniechęcani, wpadają w depresję i hurraoptymizm, trafiają na ludzi miłych i pomocnych oraz zupełnych matołów, a whippet Jim skutecznie pozwala na przełamywanie pierwszych lodów w każdym nowym miejscu. Bardzo miła leniwa wakacyjna lektura, można na podstawie kolejnych miejsc planować wakacje (aczkolwiek rzecz rozpoczęła się w 1998 roku, nie przywiązywałabym się do pomysłu traktowania opowieści jako przewodnika).

Mimo tego czytało się topornie - wiadomo, ostatnio okoliczności przyrody niesprzyjające, ale mam wrażenie, że to również zasługa tłumaczenia i redakcji (bo korekta to na 100% przysypiała w trakcie). Do tego brakowało mi zdjęć, zwłaszcza że Terry opisuje, co fotografował, a miejsca, w których był, są malownicze. Na szczęście dobra Bogini dała internet i zdjęcia z wyprawy francuskiej można obejrzeć na stronie wyprawy.

[1] Skwarki?! Ma ktoś oryginał? Czym ci dziwni ludzie psa naprawdę karmili? Chipsami? Chrupkami? Smażonym bekonem?

[2] Ozdobioną gustownymi kwiatuszkami, a jak.

#41

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 5, 2009

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2009, panowie, podroze - Komentarzy: 3



Raptem kilka dni temu

Długo myślałam, zwłaszcza w szpitalu, nad tym, czy chcę napisać o porodzie Mai, redagowałam nawet w myśli okrągłe zdania. Wyszło, że nie chcę. Nie wiem, czy to hormony, wyparcie czy inny naturalny mechanizm obronny, ale nie jest już to ważne. Maja przyszła na świat w doskonałej formie, mnie nie bardzo udało się chirurgowi zepsuć. Żal mi trochę jedynie, że ta noc, podczas której przyszła na świat moja córka, była pełna strachu, niepewności i na skutek przypadku byłam sama (szanowni anestezjolodzy i chirurdzy, te zwłoki na stole operacyjnym podczas cesarskiego cięcia słyszą, to nie sekcja). Maję widziałam przez 3 sekundy, potem ją zobaczyłam po 12 godzinach. Nie tak miało być, ale to już - jak mówiłam - nie jest ważne. Mam ją teraz, śpi nakarmiona, a kot Burszyk dookoła jej łóżeczka poluje na futrzaną mysz.

Na razie nie umiem określić uczuć - nie łączę jeszcze tego, że 9 miesięcy nosiłam w środku żywe stworzenie i tego, że to stworzenie patrzy na mnie i czasem się uśmiecha albo macha paluszkami. Na razie to głównie odpowiedzialność - chcę, żeby po kiepskim początku bez mamy[1] i taty[2] (TŻ-u, który przyjechał kilka minut po jej urodzeniu, pokazali w ramach wyjątku dziecko przez szybkę) i ciężkich chwilach w szpitalu, czuła się bezpiecznie. Uczę się i mój organizm się uczy. Piersi same co trzy godziny anonsują, że czas karmienia (również za pomocą niekontrolowanego spuszczania surówki na dość absurdalne bodźce; dziś na dźwięk dzwonka telefonu, kiedy szłam pod prysznic). Już prawie nie zapominam o podtrzymywaniu główki malucha. Ubierania jeszcze do końca nie ogarniam, plastikowy pozorant nie darł dzioba i nie wierzgał wszystkimi kończynami jednocześnie.

Przychodzą mi do głowy tylko określenia na "ż" - nazywam Maję żuczkiem, żyrafką, żubrzykiem, żłóbkiem (nie pytajcie), żółwikiem i źrebaczkiem (ponownie, nie pytajcie).

Chcę pokazywać Mai świat. Jeszcze trochę za wcześnie (na razie byliśmy na balkonie i na spacerze dookoła osiedla), ale taki mam plan na najbliższe kilkanaście lat - spojrzeć na wszystko jej oczami, pokazać, jak ja widzę, zaprowadzić i zawieźć w te wszystkie miejsca, w których było mi dobrze i we wszystkie inne, w których już będzie się podobało nam obu.

[1] Za nazywanie "mamuśką" pierdolnę.

[2] TŻ jest świetnym tatą. Niestety, to na wejściu ustawia role w domu, mnie została już tylko funkcja złego policjanta...

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 3, 2009

Link permanentny - Kategoria: Maja - Skomentuj - Poziom: 3


Kac Vegas

Trochę się bałam, że będzie to przeraźliwie słaby film, ale zostałam miło zaskoczona. Trzech przyjaciół wybiera się na wieczór kawalerski do Las Vegas, w ostatniej chwili zabierają dość niestereotypowego brata panny młodej. Wiadomo, co się zdarzy w Vegas, ma zostać w Vegas, ale w wyniku pewnej pomyłki wieczór wyrywa się spod kontroli. W łazience jest tygrys, po apartamencie chodzi kura, nikt nic nie pamięta, a do tego brakuje przyszłego pana młodego. Jak w "Memento" bohaterowie odtwarzają swoje przygody z ostatniej nocy, żeby przywieźć zaginionego na ceremonię ślubną.

Nie jest to bardzo wyrafinowana intelektualnie komedia, ale ma dużo smaczków - zaczynając od aktorów (śliczna Heather Graham, Ed Helms - Andy z "The Office" czy Jeffrey Tambor - Bluth Senior z "Arrested Development"), poprzez urocze cameo Mike'a Tysona, na popkulturowych parodiach kończąc. Pewnie mój ostatni film kinowy na jakiś czas ;-)

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 3, 2009

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5


Szpital Świętej Rodziny

Przejeżdżałam i przechodziłam wielokrotnie obok, widziałam stary zrujnowany budynek z brzydkiej zaniedbanej cegły, częściowo otynkowany na szaro. Z boku (od Niegolewskich) było lepiej, bo i klimatyczny szyld przychodni przyszpitalnej...


... i nietypowa (zarówno jak na architekturę dzielnicy, jak i na okolicę szpitala) kaplica.

Na szpitalu tablica, że przedtem zamiast leczenia w budynku zajmowano się wyrafinowanymi sposobami dbania o zdrowie tkanki narodu za pomocą przesłuchań.

Ale ostatecznie przekonały mnie okna. Ktoś zadbał o to, żeby w plastikowe ramy wstawić piękne, nierówne szyby, przez które można oglądać zaniedbany (ale przez krzywizny szyb tego nie widać) ogród wewnętrzny. Nie trzeba malować akwareli, szyby załamują światło i wygładzają faktury tego, co za oknem, dając miękki efekt irracjonalności. Siedziałam przy tych oknach przez ostatni tydzień w sumie ładnych kilkanaście godzin. To, co za oknami, było dobre.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 1, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2


Maja

Nie umiałam sobie jej wyobrazić. Na razie nie składa mi się w żaden konglomerat cech moich i TŻ. Jest niecierpliwa i uparta, robi przeraźliwe miny, podczas czkawki wydaje dźwięki gumowej zabawki, a podczas płaczu - starej, przyrdzewiałej pompy do wody. Trochę się jej boję i jeszcze nie umiem specjalnie z nią rozmawiać. Muszę się przyzwyczaić.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 31, 2009

Link permanentny - Kategorie: Maja, C is for cinnamon - Komentarzy: 4 - Poziom: 3



William Gibson - New Rose Hotel

Deszcz. Industrial. Kontrastowo stare hotelowe wnętrza, pościel, łóżka, nagie piersi Asi Argento i goły tyłek Willema Defoe (Christopher Walken wprawdzie chodził o lasce i wykonywał nią obsceniczne gesty, ale był przyzwoicie odziany).

Dwóch agentów z jednej korporacji usiłuje podkupić błyskotliwego naukowca z drugiej korporacji. Druga korporacja naukowca broni swoimi zasobami, więc jedyna opcja to wysłanie pięknej lekko prowadzącej się damy, Sandii, która ma naukowca uwieść. Zarówno film, jak i opowiadanie Gibsona (z tomiku „Johnny Mnemonik”), na podstawie którego film powstał, nie mają dużo treści, ale bardzo dużo emocji. Rozmów i scen, którym retrospekcja po czasie nadaje nagle zupełnie inne znaczenie, a pozbierane w całości pozwalają na znalezienie alternatywnej historii.

Nie przeszkadza ani specjalnie nie dziwi brak typowo cyberpunkowych artefaktów, broni, techniki czy komputerów. Prawdziwa, cyberpunkowa walka dzieje się w mózgach, elektronicznych i białkowych, to najcenniejsza waluta. Do tego nie trzeba matriksowych ekranów, broni plazmowej i wszczepianych gadżetów.

Inne tego autora tutaj.

#40

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 25, 2009

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam - Tagi: 2009, opowiadania, panowie, sf-f - Komentarzy: 2


Easy like a Sunday Morning

Mimo że świeciło słońce, w bibliotece było zimno. Tym sympatyczniejsza była obecność kota Szarszyka, który owinął się dookoła mojej kostki (niestety, obecność krótkotrwała, bo chwilę potem przyszedł kot Burszyk i Szarszykowi wtłukł, po czym przeniosły się uprawiać zaawansowany koci harrassment w inne rejony). Usiłowałam przeczytać kilkunastostronicowe opowiadanie Gibsona, na podstawie którego Abel Ferrara nakręcił film, ale ciężko mi szło, bo zaczęłam patrzeć na półki z książkami (i kątem oka na ganiające się pręgacze). Jeszcze nie jest tak źle, bo jednak większą część przeczytałam, niektóre nawet pamiętam (chociaż jestem bardzo ekonomiczna w kwestii przeczytanych książek, bo po dwóch-trzech latach już nie pamiętam treści i mogę czytać od nowa z równą przyjemnością; tak, dotyczy to też kryminałów). Uspokajają mnie rządki równo (mimo że półki ciut się uginają) ustawionych książek. Pamiętam, kiedy które kupiłam i dlaczego. Za każdym razem znajduję kilka, bez których mogłabym żyć, ale i tak zostawiam je do następnego razu, bo mają jakąś historię, mimo że pewnie nigdy do nich nie sięgnę. Gdybym udawała się na wewnętrzną emigrację, byłyby tam książki.

Dzisiejszy dzień zaczął się głosem Fronczewskiego w mojej głowie. Słyszę głosy. Czy to da się leczyć? (Bo to, że nie powinnam śpiewać, to nie ulega frekwencji).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 23, 2009

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Fotografia+ - Komentarzy: 4