Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Zaczyna się smacznie, bo takie bardziej współczesne X-files, tyle że zamiast kosmitów są szalone eksperymenty naukowe, geniusze wspomagani chemią, tajemnicza korporacja[1] ze swoimi demonicznymi wynalazkami, klony, mutanty wszczepiające ludziom pod skórę larwy czy łysi ludzie w garniturach i eleganckich kapeluszach, którzy chodzą z przedziwnymi aparacikami i chwilę potem coś się dzieje. Mnie się podobało od początku, a TŻ-u tak sobie i nawet emitował opinię, że najlepszym elementem tego serialu są unoszące się w powietrzu litery opisujące kolejne miejsca akcji, więc warto dać kredyt zaufania i nie przestać po odcinku pilotowym, bo dalej jest coraz lepiej. Trzeba tylko zawiesić niewiarę na kołku, bo mimo mojej wielkiej sympatii i do J. J. Abramsa (tego od "Lost"), i do założeń serialu, tak kupy to on się nie trzyma i to bardzo.
Potem pojawia się team: sympatyczna, sprawna i analityczna agentka Olivia, uśmiechnięty i konkretny agent Charlie, milczący i nieco oschły szef-agent Broyles i niespodziewany team - Walter - dawniej fantastyczny naukowiec, teraz (po kilkunastoletnim pobycie w szpitalu psychiatrycznym) wiecznie o czymś zapominający entuzjasta, eksperymentator i człowiek, który nie zawaha się przed zrobieniem sekcji, przegryzając jednocześnie pyszne ciasteczko oraz jego syn, Peter - młody człowiek o nieustalonej przeszłości, z wieloma zaletami i umiejętnością rozmowy ze swoim ojcem.
I sobie się tak serial toczy - tu Olivia współdzieli jaźń ze swoim nieżyjącym kolegą i ma jego wspomnienia, tu pojawia się człowiek widzący każdy wariant przyszłości i bawiący się w układanie klocków jak w Incredible Machines, tu włamywacze sprytną maszyną zamieniają stal w powietrze i okradają bezśladowo bank, a tam z kolei pojawia się okno do świata równoległego. I całkiem nagle okazuje się, że to wcale nie są ot, takie sobie tajemnicze i niepowiązane sprawy, tylko że obok jest prawie taki sam wszechświat jak nasz i zaczynają ze sobą kolidować.
Przede wszystkim serial jest dowcipny. Walter, ze swoją dzienną świeżością i naiwnością w postrzeganiu świata, wnosi sporo elementu rozrywkowego, nawet jeśli właśnie bada świeże zwłoki i sprawa ciut śmierdzi. Trochę pogoni, trochę malowniczych wybuchów, cała seria postaci negatywnych i takich, co to nie do końca wiadomo, czy będą sojusznikami. A całość wciąga - najpierw z zachwytem obserwowałam, jak bardzo absurdalne akcje się pojawią, potem - jak pieczołowicie zajęli się sprawą sąsiadujących ze sobą wszechświatów, przymykając oczywiście oko na słabe miejsca i niewiarygodność.
[1] Czy wszystkie "złe" korporacje muszą mieć w nazwie Dynamics? Tu jest Massive Dynamics, w "Better Off, Ted" było Veridian Dynamics, a w "Eurece" Global Dynamics?
Łąkę (no, dwa nieskoszone pasy koniczyny i trawy) mijamy w drodze do i z placówki edukacyjnej. Maj goni motyle, jednocześnie nadając komunikat "Nie bu!", że niby nic im nie zrobi, mimo że leci w ich kierunku na sygnale. Dziś wyjaśniałam, że motyle i bąki siadają na koniczynie, bo tam jest jedzenie i tak sobie siedzą i skubią proteinki. Maj kucnął, przyjrzał się z zainteresowaniem i oświadczył "Tu nie ma tu [jedzenia]".
Zawsze chciałam się wytarzać w miękkim futrze przyjacielskich husky i innych alaskanów, bo dziewczyna powinna mieć jakieś marzenia. Przy okazji pikniku organizowanego w firmie TŻ lobbowałam zza kulis za wyborem Traperskiej osady, nie dość, że mają na stanie miejsce piknikowo-ogniskowe, to jeszcze organizują dla dziatwy oklepywanie koni, karmienie strusi i - czy muszę mówić, że się okrutnie ucieszyłam - tarzanie w psach.
Nie wiem, czy da się tam ot, tak zajechać i wejść do psiej zagrody i dać się polizać, obmachać ogonem czy zanurzyć się po nos w wełnistej sierści, ale może warto zadzwonić i zapytać. Chyba 8 uroczych, chociaż zgrzanych husky i 2 niesamowicie puchate alaskany rekompensują konieczność tłoczenia się na niezbyt dużym wybiegu. Strusie były dwa, trochę brudnawe, ale w ramach useless trivia dowiedziałam się, że ich powieki nie działają metodą góra-dół, a prawo-lewo (albo odwrotnie). Przyszedł też piękny młody rudy kot (ale gościnnie, bo nie jest na stanie), który za kawałek kiełbaski, a potem to już zupełnie platonicznie robił niesamowite sztuki i wykazywał się przeraźliwą tolerancją na poszarpywania i inne dość natarczywe głaskania i ciągnięcia za ogon. Są konie, ją marchewkę, ale ja za końmi specjalnie nie przepadam. Całość jest neutralna - duży pozytyw za psy, okolicę i jedzenie (pieczone ziemniaki, gzik, świeży chleb ze smalcem i kiszonym i naprawdę niezły żurek), ale warunki przechowywania zwierząt dość partyzanckie.
Jednocześnie słowo wyjaśnienia dla tych wszystkich, którzy jadą za mną. Szanowni państwo, jest sobotnie letnie popołudnie, polno-wiejskie drogi, prowadzące przez piękne wielkopolskie okoliczności - laski, chmurki, tu wioseczka, tam ruinka pałacyku, ówdzie alejka. Czy naprawdę musicie popylać swoimi audicami, beemkami, yarisami i innymi matizami 110km/h na godzinę z piskiem opon na zakrętach, żeby tylko być te 10 minut wcześniej? Przecież miło jest jechać w letnie popołudnie spokojnymi 70km/h, żeby mieć czas zobaczyć krowę, drogę na Ostrołękę, śmieszną chmurę w kształcie męskiego przyrodzenia czy wyjątkowo ładnie oświetlony kawałek pola. Wyprzedzajcie więc sobie powoli, ja się tylko pytam - czy warto się tak spieszyć?
Odjechać można spod Arsenału. Budynek Galerii Arsenał, brzydki, niepasujący do Starego Rynku betonowy modernistyczny klocek, jest pokazywany palcem przez turystów z dowolnego kraju, a przez lokalesów wzgardliwie pomijany wzrokiem (chyba że idą do taniej księgarni, wtedy jakoś im nie przeszkadza). Ba, nawet na facebooku jest akcja Zburzyć Arsenał, a przynajmniej go na tyle zmodernizować i ubrać, żeby nie gryzł w oko w kontekście architektury sprzed wieków. A ja Arsenał lubię. Między innymi dlatego, że - skoro i tak jest brzydki - można go użyć jako miejsce ekspozycji sztuki ulicznej. Dwa lata temu (to już dwa lata!) między budynkami zawisł Talib na monstrualnym biustonoszu z kremowej koronki, a w tym roku na potrzeby letnich imprez kulturalnych został otwarty Pasaż Kultury. Wprawdzie z peronów nie odjeżdżają pociągi ani autobusy, ale jest scena z muzyką i filmem, a ze skrzyżowania uliczek Browarnej i Ostatniej kelnerki roznoszą do stolików zimne napoje. Nie wiem tylko, dokąd prowadzi ul. Prześwit po prawej stronie.
Z dachu Arsenału można też odpłynąć "Arką" Radosława Gryty. I co, dałoby się taką łódkę zamontować na Ratuszu albo Odwachu? Pewnie nie. Więc nie ma co na Arsenał narzekać. Przynajmniej nie w tym roku. Ba, w tym roku nawet mi się uda dotrzeć na Festiwal Smaku 12 sierpnia (ciekawa tylko jestem, czy znowu przeczytam na pewnych znanych kulinarnych blogach przepiękną recenzję wydarzenia i malownicze opisy tego, co można było kupić i będę przez tydzień się zastanawiać, czy byłam w tym samym miejscu i tym samym czasie).
Trochę się spóźniłam kalendarzowo, bo akcja powieści dzieje się między 7 a 14 lipca[1]. I chyba dlatego, że zdarzały się upały i lato, poczułam chociaż trochę gęstego, dusznego i wilgotnego klimatu amerykańskiego Południa. W małym sennym miasteczku Swan robi się nagle nieprzyjemnie, bo ktoś wykopuje z lokalnego cmentarza ciało Catherine, samobójczyni sprzed 20 lat, matki dwójki nastoletnich dzieci i żony lokalnego lekarza. Mąż się rozpił i po udarze stracił sprawność umysłową, a dzieci - łatwo się domyślić - niespecjalnie się z tym dobrze poczuły i mimo że zaopiekowała się nimi ciotka Lily, wyrosły na dość skomplikowanych i niespecjalnie szczęśliwych dorosłych. J.J większość czasu spędza w samotności w domku na bagnach, pływa, rysuje, łowi ryby i co jakiś czas nawiązuje jakąś krótką znajomość, Ginger - po krótkim i nieudanym małżeństwie - pracuje jako archeolog we Włoszech. I nagle oboje wracają do Swan i dowiadują się, że matka wcale nie popełniła samobójstwa, tylko ktoś ją zabił. Wprawdzie sama zagadka się do końca nie wyjaśnia, ale przez ten lipcowy tydzień życie całej rodziny, która wegetowała w kręgu tematów nie-do-poruszania i każdy był zamknięty w sobie, wreszcie wraca do normy.
Ładna, powolna historia o odzyskaniu świata, który od lat był zamknięty, pogrzebany i wspominany jako koszmar. Po uznanej za samobójczą śmierci matki, ciotka Lily spaliła wszystkie jej ubrania, rysunki i notatki, dlatego ogromną niespodzianką okazuje się jedno z pudeł w szopce, w którym Ginger wśród ciążowej odzieży znalazła notatniki i zdjęcia matki. Wprawdzie to nie sprawiło, że odzyskali stracone lata, ale zaczęli inaczej patrzeć na swoich rodziców i swoje życie.
[1] Inna rzecz, że książkę woziłam kilkukrotnie na wakacje - najpierw dwa razy na Węgry, a potem do Stanów, tyle że nie zdążyłam przeczytać.
Inne tej autorki tu.
#54
W ramach wisienki.
Najgorszą rzeczą, która mnie przygniata, męczy i wpędza w depresję (poza brakiem światła, zimnem, chorobą i innymi paskudnymi rzeczami) jest wpasowanie się w kierat. Spanie, praca, zakupy, dom, spanie, praca, dom, jeszcze dodatkowo cały czas w pośpiechu i z poczuciem, że na styku traci się za dużo. W ramach mojego półetatu udało mi się wynegocjować przejście z trybu "4h/5 dni" do trybu "5h/4 dni", uzyskując większe bloki poświęcane na pracę i jeden dzień na utrzymanie głowy w jakim takim porządku. Owszem, pośrednio oznacza to, że przez 4 dni wracam z pracy szybko (ale teraz mogę!), ale też i to, że w środę mogę iść na lanczyk z TŻ. Dzisiaj dobry pan zaprowadził mnie do indonezyjskiej restauracji Warung Bali, gdzie było etnicznie, kolorowo i pikantnie. Rybka z warzywami i sosem, ryż pracowicie uklepany w stożek, drewniany talerz z ceramicznym wgłębieniem w kształcie krowy - bardzo miłe, ale jednak nie jest to jedzenie, za którym bym tęskniła i o którym będę marzyć do następnej wizyty. Przyjemnie, ale nie jestem zwolenniczką egzotyki.
Jak kto odważny, można - chyba to jedyne takie miejsce w Poznaniu - wypić kawę kopi luwak; w karcie jest ona eufemistycznie opisana jako przespacerowana przez przewód pokarmowy i nikt nie używa słowa "kupa". Ja w każdym razie się nie odważyłam, wolałam zmiksowanego świeżego melona.
A w charakterze post scriptum: od jakiegoś czasu - mimo niechęci do takiej aktywności - oznaczam zdjęcia podpisem, bo okazuje się, że zdjęcia nieoznaczone magicznym znaczkiem "copyright" aż się proszą o to, żeby je skopiować bez pytania i użyć do promowania własnego biznesu.
Drodzy Państwo, jeśli trafiliście na mój blog, spodobały Wam się teksty bądź zdjęcia, napiszcie do mnie, a nie kradnijcie zdjęć i nie kopiujcie tekstów. Mogę oczywiście traktować kradzież zdjęć jako komplement, że są na tyle dobre, że warto sobie brać i używać, ale zwyczajnie nie mam żadnej satysfakcji znajdując moje zdjęcia zarabiające na kogoś w serwisie z kuponami. Ba, jest mi zwyczajnie przykro. Nie będę pisała o oczywistościach, że wydaję ciężko zarobione pieniądze na sprzęt, że ślęczę godzinami przed monitorem, oglądając zdjęcia innych i ucząc się, jak można robić lepiej.
Nie gryzę, nie jestem pazerna, idzie się ze mną dogadać, mam na to pełnoletnich i niespokrewnionych świadków. A jeśli ktoś nadużywa mojej dobroci, to zwyczajnie się odwrócę i wyjdę i więcej u Państwa się nie pojawię. I tyle.