Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

7 lat w Tybecie

No, prawie. Wczoraj minęło mi 7 lat na Fabryce. Padło dużo pytań, z których za zabawne uznałam pytanie o to, czy to były lata chude, czy tłuste. I mała dyskusja, po ilu latach następuje wypalenie zawodowe. I które to już u mnie (nie bez kozery powiem "pińcet").

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 18, 2008

Link permanentny - Kategoria: SOA#1 - Komentarzy: 1


Jeden kolor czerwony

Poszłam do pracy w czerwonym pantoflach, na tyle czerwonych, że nerdy[1], którym zasadniczo na codzień wszystko jedno, czy jestem garbata i mam na sobie worek, zaczęli zdradzać zainteresowanie.


- Ładne buty, Zuza! Takie... czerwone i błyszczące.
- Dzięki.
- Jakbyś jeszcze miała taką czerwoną sukienkę, to...
[Hm, to jakbym mogła wyglądać? Lady in red? Czerwony Kapturek?]
- ... wyglądałabyś jak ta laska z Matriksa!"

Opowiadam TŻ-u. Dojeżdżam do początku porównania. TŻ: "Co, porównał Cię do laski z Matriksa? A bo to ja nerdów nie znam?"

[1] Prawidłowe skojarzenie to Dorotka z Kansas.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 18, 2008

Link permanentny - Kategorie: SOA#1, Śmieszne - Komentarzy: 5


Henning Mankell - Psy z Rygi

Zdecydowanie bardziej lubię, jak akcja kryminału dzieje się w Szwecji niż jak komisarz Wallander nadludzkim wysiłkiem ratuje w tym przypadku jedną z republik nadbałtyckich. Do brzegów Szwecji dopływa ponton ze zwłokami dwóch mężczyzn, cały ładunek okazuje się być mocno zagraniczny, a w ślad za zwłokami przylatuje z Łotwy major Liepa, który w Szwecji usiłuje wyśledzić, skąd ciała łotewskich gangsterów tu dotarły. Łotysz pali jak smok, słabo (tak jak i Wallander) mówi po angielsku, ale dogadują się nieźle, na tyle nieźle, że kiedy Wallander dowiaduje się, że po powrocie na Łotwę major Liepa zginął, jedzie ratować świat. Podczas ratowania świata poznaje wdowę po majorze, Bajbę (albo Baibę, bo różne książki tłumaczyli tłumacze i się ewidentnie nie dogadali), co będzie miało niejaki efekt na następne części.

Wadą części dziejących się poza Szwecją jest zbyt duża dawna nierealizmu. Jakoś trudno mi uwierzyć, że Mankell spędził na Łotwie trochę więcej niż kilka dni na początku lat 90. i że na czymś więcej niż na tej podstawie powstał brzydki, zimny i mocno jeszcze socjalistyczny obraz Łotwy po pieriestrojce. Byłe służby specjalne rządzą krajem, nie ma prawa ponad KGB, puste sklepy i restauracje, zindoktrynowane społeczeństwo z bardzo backgroundową opozycją, kobiety zawinięte w chusty i kożuchy i inne takie. Nie, zdecydowanie lepsza jest Szwecja, gdzie Volvo jest samochodem ekonomicznym.

Inne tego autora tutaj.

#2

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 17, 2008

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2008, panowie, kryminal - Komentarzy: 1



Wojna światów - następne stulecie

Po pełne spoilerów streszczenie zapraszam na filmpolski.pl. Również mocny kontrapunkt dla tych, co Wilhelmiego kojarzą tylko z rolą Stanisława Anioła z "Alternatyw 4". Pesymistyczna wizja tego, co będzie, jak pokojowo (choć spożywczo) nastawieni Marsjanie przylecą na Ziemię i trafią do państwa o ustroju totalitarnym. Łatwo tłumaczyć pokojową inwazją każde zarządzenie, jeszcze łatwiej zarządzać ludźmi, mając kogoś z autorytetem w publicznej telewizji. Niestety, autorytet kończy się po wyłączeniu kamery, a silny showman jest tylko marionetką, którą ktoś wyżej manipuluje za pomocą bólu, strachu i nadziei. Pointa dwuznaczna, mniej dwuznacznie wychodzi, kto jest optymistą (TŻ, zakończenie realne - tak naprawdę wszystko to fikcja zaaranżowana dla telewizji), kto pesymistą (ja, zakończenie mistyczne, acz niepozytywne).

Set aktorski jak we wszystkich filmach z epoki - Wilhelmi w roli showmana Idema, karły, podające paszport w Misiu, w roli Marsjan, Drzewicz jako terrorysta-amator, Janda nieustannie jest obiektem pożądania. Tym bardziej bolesny jest kontrast między polskim światem komedii i Szulkinem.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 15, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Rezerwat

To nie jest tak, że w Polsce nikt nie umie kręcić dobrych filmów. Bo - jak się okazuje - umie. "Rezerwat" ma to, czego nie mieli "Statyści" - treść. I klimat. Mała zamknięta enklawa - warszawska Praga. Lokalne pijaczki, kioskarka-plotkarka, były policjant, drobny bandyta na warunkowym i fertyczna narzeczona-fryzjerka. Do rozsypującej się kamienicy wprowadza się Marcin, młody fotograf, którego wyrzuciła bogata narzeczona. Zamiast czynszu ma zrobić dokumentację fotograficzną kamienicy dla konserwatora zabytków, który ma zdecydować, czy będzie remontowana czy zburzona. Od początku przeszkadza mu rudy nastolatek, który tłucze kamieniem lustro w szafie, kradnie mu aparat i tłucze szybę w oknie. Łatwo się domyślić, że fotograf zaczyna kumplować się z menelami i zaprzyjaźniać z fryzjerką, mimo że jej fiansej chce mu przyłożyć.

Piękne, rozsypujące się kamienice. Doskonałe panie z Pragi w spożywczaku. Ciekawe spojrzenie na robienie zdjęć. Zabawne dialogi. Nostalgiczny zakład fotograficzny, gdzie wszystko kosztuje 200 zł ze zniżką. Japońscy turyści, którzy zapłacą za pobicie i porzucenie. Ładne światło, praskie piosenki z harmonią i starsze panie z poduszkami na parapetach. Film bardzo ciepły, trochę z wishful-thinking na końcu, bardzo pozytywny. Mnie się bardzo.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 13, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Naś klient naś pan

Niedawno Zofia mi cytowała ładną historyjkę o kelnerze, co dostarczył klientowi colę ze sklepu obok, bo akurat mieli pepsi. Niestety, historyjka historyjką, a knajpy w PL to knajpy w pl. Włoska "restauracja" (no niby są kelnerzy i się na spożywkę czeka, ale to trochę taki fastfood) w KingsCrossie to w ogóle smutny przykład, że fajna na początku knajpa po jakimś czasie schodzi na psy. To chyba jedna z niewielu knajp, w których kelnerzy są zwykle bardziej zainteresowani opalaniem się w świetle lamp niż obsługą klientów. I jak złego słowa nie powiem, kiedy jest sporo ludzi, a kelner biega między stolikami, tak sytuacja, w której 15 minut czekam nad zamkniętym menu, aż ktoś do stolika podejdzie i dopiero odpyta mnie na okoliczność, co mam ochotę zjeść (nie wspominając, że potem czekam, aż przyjdzie jedzenie i kolejne minuty nad pustymi talerzami, aż się pojawi ktoś po pieniądze), doprowadza mnie do pewnego wkurzenia.

Dziś mój idol błysnął trzykrotnie. Najpierw wędrował leniwie po kwadracie, unikając patrzenia na nasz stolik, bo nie daj Bogini chcielibyśmy zamówić. Potem stwierdził, że bułeczek nie mają, bo się skończyły, więc zrezygnowałam z masła czosnkowego do sałatki, bo ogórka z winegretem nie posmaruję. Zanotował skwapliwie, że winszuję sobie sałatkę bez pomidorów, po czym - coup de grace - przyniósł sałatkę z pomidorami i bułeczką. Bez masełka połowa funu. Nie wspomnę, że we włoskiej sałatce "Cztery sery" szukałam dość beznadziejnie tego czwartego (był parmezan, feta i chyba zwykły ser żółty w kawałku), ale to raczej wina kucharza, a nie głuchego kelnera. Wisienką na czubku była cygańska młodzież sztuk trzy (jeden bardzo gruby), która przylazła na wspólną pizzę, obsłuchując melodyjki z komórek, drąc ryje, wylewając colę i latając dookoła stolika (i niech mi ktoś tylko powie, że jestem rasistką i myślę stereotypami, to zapraszam do malla na bliski kontakt z kilkoma przedstawicielami narodu stereotypowego). I ja mam dawać napiwek?

Już tak zupełnie z boku - nie rozumiem zupełnie, czemu (zwłaszcza w mallach) słyszę, że czegoś nie ma. A to makaronu we włoskiej knajpie, a to jakiegoś dodatku, a to kurczaka. Są jakieś tajemne zasady zakazujące pójść do sklepu rzut beretem i kupić, skoro jest w karcie, a przygotowanie polega na rzuceniu na talerz, pizzę bądź obgotowaniu?

I, last but not least - brakuje mi dobrych knajp. Dobrych, z klimatem, urozmaiconych gatunkowo, z niezłymi kelnerami (co to przychodzą, kiedy trzeba i umieją odpowiedzieć na proste pytania), z małymi drobiazgami, które sprawiają, że jest miłej niż gdzie indziej - darmowa woda, jakieś czekadełka przed posiłkiem, dolewki napojów, ciasteczko do kawy czy herbaty, z możliwością zamówienia pół porcji albo bez jakiegoś dodatku. Jakaś lista?

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 11, 2008

Link permanentny - - Komentarzy: 7


Weeds

Film "Saving Grace" pokazał, że da się prowadzić dalsze życie mimo nagłej śmierci męża, jak i że na dilowaniu zieloną rośliną da się nieźle zarobić. W zasadzie o tym samym jest "Weeds" - mieszkająca z dwoma synami w snobistycznej suburbiowej dzielnicy Agrestic Nancy odkrywa w sobie talent do rozprowadzania nielegalnych środków pochodzenia roślinnego. Zamiast angielskiej prowincji i nobliwej starszej pani jest amerykański styl życia, seksowna i dynamiczna MILF, tęskniąca za przedwcześnie i nagle zmarłym mężem, synowie, z których starszy zaczyna przeżywać kryzys autorytetu matki, a młodszy nie bardzo radzi sobie z życiem z piętnem dziwaka i sieroty. Bardzo bogaty drugi plan - afroamerykańska rodzina, od której Nancy kupuje towar, latynoska pomoc domowa Lupita podczas menopauzy, radny miejski z kolegami, którzy są głównymi odbiorcami towaru i pojawiający się znienacka lekkomyślny i nieodmawiający żadnym uciechom szwagier. Jest zabawnie, bardzo tekściarsko, czasem drastycznie i kontrastowo. Ot, drug-dealing wśród Desperate Housewives.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 8, 2008

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1


Noc żywych kretynów

Jeśli chodzi o Bardzo Złe Filmy, to dla mnie ten plasuje się w pierwszej dziesiątce. Wiadomo, jakie są komedie niemieckie. Wiadomo też, jakie są komedie koledżowe. Połączenie przaśnej niemieckiej komedii z komedią koledżową daje efekt co najmniej zabawny. Trzech młodych geeków uczestniczy w rytuale przywołania żywego trupa w celu wzięcia udziału w rytuale zdobycia miłości pewnej seksownej niemieckiej blondyny (pokrętna logika, ale czego się można spodziewać). Akcja "żywy trup" udaje się znakomicie, bo wprawdzie bohaterowie giną w drodze z cmentarza, ale za to się budzą w kostnicy, nieco zmechaceni i przybrudzeni, ale sprawni (pomijając karteczki na palcach stóp i pewne braki fizyczne). Potem jest coraz zabawniej, bo podczas licznych przygód (zjedzenie homoseksualnego nauczyciela od wf-u, rozpętania imprezy i bzyknięcia pani nauczycielki) zaczynają im odpadać różne elementy ciała (przyczepianie odpadniętego penisa za pomocą zszywacza jest naprawdę zabawne). Jest i element polski - kiedy młodzieńcy budzą się jako nieznani denaci, ustalają, czemu są nieznani. Powodem był brak dokumentów i jeżdżenie niezarejestrowanym vanem, kupionym za kilkadziesiąt euro w Polsce.

PS Poza tym - jak rany, jak można chcieć zawlec do łóżka plastikową blondynę, jeśli ma się pod ręką śliczną sąsiadkę, półkrwi Turczynkę? No jak?

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 5, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 6


To nie tak, że mnie nie ma

Jestem, ale taka bardziej z Elbląga. Wegetuję, patrząc, jak kot odżywa (a do tego jutro przywozimy drugiego) i starając się nie myśleć, że w lutym trzeci etap leczenia. Oglądam seriale i filmy (ale paradoksalnie mam straszny problem, żeby jakieś emocje przelać w literki), czytam książki (jak wyżej), codziennie rano pluję na widok tego, co za oknem (no, metaforycznie, bo nie po to okna myłam, żeby je opluwać). Wkurzam się, że ciągle jest ciemno i ohydnie buro. Nawlekam na niteczkę kolejne małe wady życia zawodowego. Nową kołdrę mam, z IKEI. Dzisiaj po jodze wszystko mnie boli (bo opuściliśmy miesiąc zajęć), a jutro pewnie będzie mnie bolało jeszcze bardziej. Nie lubię zimy, no. Nic się nie dzieje. Nuda. Zżera mnie. Już mnie zeżarło, o.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 3, 2008

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 2