Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Redemption / Koliber

Statham zdecydowanie lepiej wygląda, jak jest ostrzyżony, albowiem kiedy jest menelem z długimi, rzadkimi włosami, to entuzjazm widowni znacznie opada. Tym razem jest Joeyem Jonesem, eks-wojskowym, zbiegłym przed sądem wojennym, bo dotarło do niego, że zabijanie jest niefajne. Obrywa od meneli, ale nawet pijany jest nieludzko sprawny, więc zwiewa i trafia do mieszkania bogatego fotografa. Najpierw obficie korzysta z alkoholu, albowiem się ma fazę staczania się, ale szybko odkrywa, że fotografa nie będzie przez całe lato, w szafie są eleganckie (i hipsterskie) garnitury, w poczcie pin do bankomatu i złota karta, a na blacie leżą kluczyki do samochodu. Więc się goli, strzyże i idzie w Londyn. Część pieniędzy oddaje zakonnicy redemptorystce z Polski, granej przez Agatę Buzek. Złego słowa bym nie powiedziała, bo dziewczyna umie być i zasadniczą zakonnicą, i elegancką damą w czerwonej sukience, ale czemuż ach czemuż musi na głos wygłaszać monologi wewnętrzne po polsku (pod wpływem alkoholu, ale jednak). Wracając do Joeya, zaczyna pracować jako egzekutor w chińskiej mafii, bo chce pomścić znajomą, która krótką karierę dziewczyny do towarzystwa zakończyła w Tamizie. W międzyczasie usiłuje nadrobić zaniedbania żony i 9-letniej córki, dostarczając im zarobioną walutę. Jest i moralny niepokój (bo niekoniecznie pasuje happy end), jest i nieco ciętych komentarzy Joeya, jest i ambiwalentna zakonnica, która się nie umie oprzeć słodkiemu brutalowi (chyba że o ścianę). Trochę za poważny jak na #4morons, ale wystarczająco rozrywkowy na wieczór po ciężkim dniu.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 22, 2013

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Hans Rosenfeldt, Michael Hjorth - Uczeń

Ciężko wybrać to, co można o książce napisać bez psucia przyjemności z czytania serii, bo akcja jest podjęta dokładnie w tym miejscu, gdzie kończy się pierwszy tom - kiedy Sebastian (arogancki choć błyskotliwy psycholog) poznaje matkę swojego dziecka, co ma niebagatelne konsekwencje dla całej ekipy śledczej. W skrócie - matka poukładała sobie życie, a Sebastian ma się trzymać od nich z daleka. Oczywiście przez ten i następny tom nie trzyma się.

Pojawia się seryjny morderca, który gwałci, a potem zabija kobiety w ich domach. Problem w tym, że taka sama seria zbrodni już miała miejsce w latach 90., a sprawca - Edward Hilde - przebywa dożywotnio w zakładzie penitencjarnym, wsadzony tam m. in. za sprawą Sebastiana. Ekipa niechętnie więc przyjmuje psychologa w skład, ponieważ tradycyjne metody (przesłuchania, ślady, komputer) zawodzą. Splot zdarzeń się zacieśnia, kiedy okazuje się, że z każdą z pań sypiał rozpustny psycholog. Wpada na pomysł ostrzeżenia tych dam, o których pamiętał, między innymi matki swojego dziecka. Planuje też z wyrzuconym z policji detektywem wyszukanie dowodów mogących pogrążyć przybranego ojca swojego dziecka. Obie sprawy się splatają, Sebastian musi ukrywać swoją wiedzę na temat mordercy, co odbija się na śledztwie.

Z tła - osadzenie tępego acz ambitnego policjanta (który spaprał śledztwo w poprzednim tomie) w roli dyrektora więzienia nie pomaga. Może nie każdy więzień jest arcymistrzem zbrodni, ale opowiadanie o swojej żonie oraz dostarczanie niby niewinnych przedmiotów przestępcy, który ma być szczegółowo monitorowy, nie jest szczególnie mądre. Ubawiła mnie też niesamowicie idea firewalla na więziennym komputerze, który pozwala skazanym na dostęp do internetu w trybie read-only.

Inne tych autorów tu.

#93

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 21, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie - Komentarzy: 2


Fake it till you make it

17 sekund zajmuje organizmowi rozpoczęcie wydzielania kortyzolu. Po 63 (?) sekundach uśmiechu (nawet sztucznego) zaczynają się wydzielać endorfiny.

Narysuj okrąg. Podziel na osiem części. Wiesz, jaką minę zrobiłaś, kiedy narysowałaś krzywo? Jesteś na siebie zła, że koło jest krzywe?

Wybierz osiem wartości, które są dla Ciebie najważniejsze.

Określ w skali od 1 do 10, do jakiego punktu aktualnie możesz dojechać z każdą wartością. 1? 2? 4? 2? 5? 3? 4? 2? Wiesz, że to znaczy, że dopóki nie poprawisz tych wartości chociaż o 1-2 punkty, będziesz miała poczucie przegranej?

Ja myślisz, jak się poczujesz, kiedy któraś wartość osiągnie 10? I nie, nie mów, że to nie możliwe. Chcesz żyć z poczuciem, że masz moc oddziaływania na swoje życie na poziomie 2 na 10?

Kiedy uznasz, że żyjesz w zgodzie z jedną z wartości? Kiedy uznasz, że osiągnęłaś 10/10?

Dlaczego te wartości są dla Ciebie ważne?

Co możesz zrobić, żeby podnieść którąkolwiek wartość chociaż o punkt?

Oddychaj powoli. Wyśpij się. Pij wodę. Jedz dobre rzeczy. Ruszaj się, nawet jeśli nie chce Ci się wstać z krzesła, chociaż nadgarstkiem. Przytul się do córki.

Jeśli nie wierzysz, że jest siła wyższa, zbuduj w sobie poczucie sensu.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 18, 2013

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 4


Neil Gaiman - Ocean na końcu drogi

Niby baśń, ale taka, że waham się, czy chcę, żeby moje dziecko ją usłyszało, nawet kiedy będzie znacznie starsze. 40-latek wraca na pogrzeb do miejscowości, w której dorastał. W zbyt dużym domu, z młodszą siostrą-skarżypytą, z lokatorami zamieszkującymi jego dawny pokój. Kiedy jeden z lokatorów rozjeżdża jego małego kota, a potem popełnia samobójstwo (nie z powodu kota, tylko zmalwersowania powierzonych pieniędzy), 7-letni wtedy narrator trafia na farmę pań Hempstock - 11-letniej Lettie, 40-letniej Ginnie i bardzo starej Starszej Pani Hempstock, która pamięta czasy Wielkiego Wybuchu i jeszcze przed nim. Śmierć lokatora budzi przedwieczną istotę, która przychodzi do wsi i zaczyna uszczęśliwiać wszystkich, jednocześnie bezmyślnie ich krzywdząc. 7-latek traci poczucie bezpieczeństwa, jego ojciec próbuje go utopić w wannie, nie może uciec z domu, bo pilnuje go wszystkowiedzący koszmar, przebrany za opiekunkę. Ucieka jednak do pań Hempstock, żeby pozbyć się demona.

To historia o zapominaniu. O zszywaniu siebie po tym, jak coś złego się stało. Czasem można zeszyć bez śladu, ale po latach, w najmniej oczekiwanym momencie puści szew i wyjdzie skrzętnie wetknięta pod podszewkę trauma. To historia o tym, że nawet jeśli chce się dobrze, to efekty naszych akcji potrafią kogoś skrzywdzić. I o tym, że dla 7-latka staw jest oceanem.

Inne tego autora tu.

#92

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 17, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, panowie, sf-f - Komentarzy: 1


Berlin: noc i dzień

[14/15.12.2013]

Może i jarmarki są przaśne, ale to jest właśnie taka zaszłość, która kojarzy mi się ze świętami. Nie galerie handlowe, nie klikanie przed monitorem, tylko kolędy wykonywane na kiepskim instrumentarium (wiem, wiem, grają też "Las Christmas" w wersji disco, co robić), stragany z bombkami, świeczkami, ozdobami, drewnianymi zabawkami, matrioszkami i już typowo niemieckimi jabłkami w karmelu. W tym roku pachniało Glühweinem, oprócz waty cukrowej i migdałów w cukrze był raclette, węgierskie langosze i lukrecjowe żelki.

I światełka.

I wielojęzyczny tłum. Niemcy, Rosjanie, Polacy i bliżej nieokreśleni anglojęzyczni. Sporo palących, sporo w rękach dzierżyło szklanki z gorącym glühweinem. I wszędzie dzieci. Zachwycone karuzelami albo - wręcz przeciwnie - doświadczające traumy na kręcącym się koniku. Moja córka była w tej pierwszej grupie, domagającej się nielimitowanego dostępu do rozrywek. Szczęśliwie - poza diabelskim młynem - może odbywać je już samodzielnie; diabelski młyn z nami. Staram się nie projektować moich strachów na dziecko, które wierci się w małym wagoniku, żeby wszędzie spojrzeć, ale za każdym razem w środku mam herzklekoty. Tym razem bolało mnie, bo drzwiczki były zamknięte tylko na elektronikę, a nie łańcuch czy solidny skobel. A umówmy się, że widziałam już taką elektronikę, że Wam się nie śniło (i kilka filmów katastroficznych o spektakularnych kolapsach w wesołych miasteczkach, a to nie pomaga). Jak to mawia pediatra naszego dziecka przy okazji wizyty: "Państwa problemem jest to, że państwo za dużo myślą". Więc owszem, myślę za dużo, a mimo to dalej włażę do trzęsącego się wagonika.


(serio, wyżej niż wieżowce!)

W tamtym roku byliśmy pod zamkiem w Charlottenburgu, w tym roku przy St. Marienkirche (na placu między Karl-Liebnecht-Strasse i Spandauer Strasse) oraz przy centrum handlowym Alexa (na skwerze między Dirksenstrasse i Voltairestrasse). Przeszliśmy też obok nastrojowego Gendarmenmarktu (między Jaegerstrasse i Charlottenstrasse), niestety był płatny. I jakkolwiek nas to nie odstraszało, bo 1 euro od łebka miało iść na jakiś cel charytatywny, to 200-osobowa kolejka do kasy po bilet, z którym się następnie stało w drugiej kolejce, gdzie pan te bilety przedzierał, i owszem.

I serio, believe it or not, widzieliśmy Maczetę z wózkiem niemowlęcym. A przynajmniej jego doppelgangera.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 16, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: niemcy, berlin - Komentarzy: 2



I'm gonna get you, little fishy

[15.12.2013]

Ponieważ ostatnim razem byliśmy w berlińskim Legolandzie (5/10 - dużo klocków w różnych grupach wiekowych, trochę budyneczków, przejazd piracką "łódką", ale ciasno, ciemno, szatnia cholera wie gdzie; za 16/10 euro to dosyć zbójecka cena jak za plac zabaw z kulkami[1]), poszliśmy do Sea Life.

Niestety, tu było podobnie - brak szatni, wleczenie się z ciężkimi kurtkami w tłumie, bo jeden kierunek zwiedzania, nie jest bardzo zabawne. Ciemno, więc robienie zdjęć dość pretekstowe. Akwaria malutkie, ładnie wyeksponowane ryby, ale poznańska Palmiarnia ma więcej, tyle że na mniejszej powierzchni. Nie wspominając o akwarium przy zoo.

Co mnie absolutnie zachwyciło, to labirynt - między podporami z pseudo korala lustra. Albo przejście. Jak w kalejdoskopie, radośnie zgubiłam się od razu, Maj był nieco zaskoczony, ale szybko chwycił ideę, że trzeba wystawić rękę, żeby nie pacnąć nosem w szybę. Iluzja świetna, mimo innych zwiedzających.

Akwarium w hotelu Radisson, z którym Sea Life sąsiaduje (wizyta w pakiecie), rozczarowało mnie niezmiernie. Nakręcona zdjęciami z sieci spodziewałam się ogromnego cylindra, pełnego ładnie zaaranżowanych ryb. Niestety, cylinder jest dość brudny, ryb niespecjalnie dużo, wjeżdża się do środka windą, która słabo się nadaje nawet do oglądania, nie wspominając o fotografowaniu. Miłe, ale nie warto się nastawiać.

Hitem i tak była gumowa jaszczurka za 1 euro, bo wyjście przez sklep z pamiątkami oczywiście.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Jakkolwiek daleka jestem od oceniania, że coś się "nie opłaca", tak tutaj warto rozważyć kupowanie biletów przez internet (40% taniej) oraz na więcej atrakcji jednocześnie. W ramach pakietu jest Legoland, Sea Life, Madame Tussauds czy Berlin Dungeon, wychodzi znacząco korzystniej.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 15, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy - Skomentuj


O burgerach i Dzikim Zachodzie

[13.12.2013]

Korzystając z wolnego dnia, TŻ zabrał mnie na burgera. Nie jestem ekspertem, ale czasem lubię upaprać się sosem, wyjeść spod bułki najpierw ogórka, a potem całą resztę. Szczęśliwie od jakiegoś czasu burgery są w Poznaniu wystarczająco hipsterskie, żeby zaczęło ich być sporo do wyboru. Tym razem byłam na Długiej w Burger House - malutka sala, za ladą siwy uśmiechnięty pan (mam nadzieję, że śmiał się, bo się lubi śmiać, a nie dlatego, że opowiadałam, jak bardzo nie chcę być dyrektorem), na ścianach menu. Billy the Kid jest bardzo przyzwoity, następnym razem planuję sezonowego Pata Garretta, z gruszką. Do kompletu. Zamiast frytek świetne naczosy z sosem - dla mnie duży plus.

Strona burgerowni tu.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 13, 2013

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


Yrsa Sigurðardóttir - Statek śmierci

Do portu w Rejkiawiku wpływa luksusowy jacht, przejęty od islandzkiej celebrytki i jej męża z powodu zadłużenia. W zasadzie nie wpływa, tylko rozbija się o nabrzeże, albowiem na pokładzie nie ma żywej duszy, chociaż powinna być dwuosobowa załoga oraz rodzina pracownika firmy likwidacyjnej - ojciec, matka i dwie ośmioletnie córki bliźniaczki. Do Thory zgłaszają się dziadkowie zaginionych dziewczynek, opiekujący się trzecim dzieckiem zaginionej pary, 2-letnią córką. Thora ma odkryć, co się stało z rodzicami ocalałej dziewczynki, a w najgorszym razie udowodnić firmie ubezpieczeniowej, że nie żyją. Dwutorowa narracja przecina śledztwo Thory, pokazując kolejne odsłony zdarzeń podczas rejsu, wyjaśniające, co się stało z załogą. Cały czas zastanawiałam się, czy jednak autorka nie wciśnie elementu nadprzyrodzonego, ale jednak nie, co nie zmienia faktu, że zakończenie mi się NIE PODOBAŁO. Bardzo mi się nie podobało.

Ale odkładając na bok intrygę, która mrozi krew rozwiązaniem, zostałam zirytowana w zasadzie od pierwszego akapitu. Thora zatrudnia w kancelarii Bellę - leniwą, antypatyczną, nieposłuszną Bellę, która zaczyna akcję z grubej rury - wymiotując podczas imprezy do ksera i nie przyznając się do tego (a potem przez całe śledztwo wszyscy biegają kserować do punktu, bo ich maszyna jest w naprawie). Nie odbiera telefonów, bo korzysta ze służbowego internetu do celów prywatnych, nie chce wykonywać poleceń. Co robi więc Thora w celu zdyscyplinowania pracownika? Otóż nic nie robi. Czasem rzuci jakiś docinek, zapyta o woreczki do stomii czy wyśle ją za karę do sądu. Naprawdę, podpierałam czoło często i z wielkim namaszczeniem. Nieco mniej mnie zdziwiła niezborność islandzkiej policji, która trzaska testami DNA na lewo i prawo, ale potrafiła przeoczyć na jachcie zwłoki.

Inne tej autorki tu.

#91

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 12, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panie - Komentarzy: 3


O tym, że rano słucham radia

I to tak naprawdę ustawia mi dzień. Dziś jechałam przez Bukowską, tuż nad moją głową schodził do lądowania samolot, migając światłami w porannych chmurach. W radiu najpierw KSU, potem Dezerter. Za oknem mija mnie samochód z firmą drobiarską o nazwie EGGSPERT. Prowadzący opowiada o słowach, które nie mają tłumaczeń na inny język - np. takich czy takich. Dokładam mój ulubiony (moje ulubione?) bokeh, prowadzący wrzuca "suchara", a ktoś ze słuchaczy rdzennie polskie "kombinować". Rozważam leniwie, skręcając, czy jest słowo na to poczucie rozedrgania, kiedy wysyłasz e-mail/rzucasz zdanie w rozmowie i zaczynasz wewnętrznie się spinać, bo wiesz, że to jest już poziom konfrontacji. Adrenalina i gęsia skórka jednocześnie. I silne przekonanie, że można było tego nie robić. Ale bez żalu, że się zrobiło. Nie, nie panika.

I Pearl Jam przy wjeździe na parking.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 10, 2013

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 5