Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu


Avengers

Film oczywiście robi Iron Man, jak to każdy film, w którym pojawia się Robert Downey Jr.

Poza tym jest oczywiście mnóstwo malowniczych wybuchów - już na samym wstępie zachwyciłam się, jak w wielkim laboratorium, przy którym zapewne CERN się mógłby się schować, pojawia się niebieski płomień z kryształu i tak sobie świeci i coś knuje, a wszyscy po prostu patrzą i czekają, a nie lecą do bezpieczników albo do schronu. Z płomienia wyskakuje facet z włócznią, który okazuje się Lokim, a włócznia zamraża ludziom serca i robi niebieskie oczy. SHIELD zbiera więc wszystkich superbohaterów, łącznie z Thorem (i jego magicznym młotkiem), żeby zabrać Lokiemu artefakt i uratować ziemię. Zbierają się, demolują pół świata (i wyjątkowo nie tylko Amerykę, bo i na przykład oberwał Stuttgart), trochę się między sobą sprzeczają, bo mają inne poglądy co do szczegółów ratowania (i jeden został puknięty włócznią Lokiego). Oczywiście wszystkie naparzanki między superbohaterami i nieśmiertelnymi są takie dość jałowe, bo wiadomo, że trudno im się wzajemnie pozabijać, ale w tym celu właśnie dochodzi technika.

Dla panów jest Scarlett Johansson w szpilkach i nieco potarganych rajstopach, ale za to z należycie falującym biustem. Dla fanów seriali - elegancko odziana w uniform Cobie Smulders (Robin Scherbatsky!), która spowodowała, że przyglądałam się każdej drugo- i trzecioplanowej postaci, bo może i ktoś ściągnął do obsady Patricka Neila Harrisa. Niestety, nie.

A najlepsza scena jest na samym końcu, już po napisach i zawiera lokowanie produktu (konkretnie shoarmy). I dla mnie ta scena wzbija się nawet wyżej niż znany w popkulturze cytat z South Parku o kinie zaangażowanym, gdzie to pedalscy kowboje jedzą budyń.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 24, 2013

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Caitlin Moran - Jak być kobietą

Zacznę z grubej rury - tak jak autorka uważam, że feminizm zasadza się na tym, żeby ludzie bez względu na płeć byli dla siebie uprzejmi oraz zachowywali się fair. I - wprawdzie oznajmię to bez wchodzenia na krzesło, ale jednak publicznie - jestem feministką. Jak ktoś ma z tym problem, mogę powitać to elokwentnym "So what?".

Felietony Moran nie są niczym aż tak odkrywczym w epoce podwójnego dna Bridget Jones czy Marian Keyes, ale nie zmienia to faktu, że świetnie się je czyta, są pełne pikantnych anegdot zwłaszcza z czasów dzieciństwa autorki w biednej, wielodzietnej brytyjskiej rodzinie i pokazują, że do bycia kobietą trzeba sobie dojrzeć we własnej głowie. Jest o ciąży i porodzie, o aborcji, o dojrzewaniu i nawiązywaniu kontaktów zarówno z kobietami, jak i mężczyznami na różnych płaszczyznach życiowych, o tym, czy golić strefę intymną, nosić szpilki i co jest nie tak z pornografią. Pal diabli, książka jest zabawna (aczkolwiek gorąco nie polecam brać się za nią w ciąży).

Spodobał mi się łatwy probierz zachowań - jak ocenić, czy to, co się robi jest nacechowane płciowo ("czy mężczyźni to robią?") oraz czy jest szowinistyczne ("czy to było uprzejme?"). Co ciekawe - zostałam też przekonana do tego, że Lady Gaga to całkiem ważna osoba i ma wiele do powiedzenia w kwestii roli kobiety. Nie do końca mam takie poczucie z Ditą von Teese, ale rozumiem argumenty.

Wady - tłumaczenie jest, delikatnie mówiąc, słabe. To książka m.in. o języku opisującym rzeczywistość kobiecą - od kobiecych piersi do narządów intymnych. Tłumaczenie jest dosłowne i traci jakikolwiek sens czasem, np. przez kilka akapitów autorka pisze o cipce w filmach porno, która irytuje koty, po czym tłumaczka NARESZCIE wyjaśnia w przypisie, że to po angielsku pussy (kociak). O tym, że w jednym rozdziale najmłodsze dziecko w rodzinie jest "rocznym Cherylem", a w kolejnym już - dwuletnią Cheryl, nie wspomnę.

J., oddam Ci książkę, jak TŻ przeczyta. Albowiem zeznał, że chce.

Inne tej autorki:

#29

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 23, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, felietony, panie - Komentarzy: 1


Wielkopolska w weekend - Kórnik

[21.04.2013]

Mimo że właśnie w Kórniku bywam najczęściej, zawsze zapominałam napisać, jak tam jest miło, a już zwłaszcza w arboretum. Bo wiadomo, że w Kórniku jest Zamek i to przez wielkie "Z", bo nie dość, że wpisany na listę Pomników Historii Polski, to jeszcze ma legendę o Białej Damie i jeszcze drugą, o lustrze. Legendy opowiedziała zachwyconemu Majutowi pani Myrosława (przez "y"!), wprawdzie mocno zaciągając na wschodnią modłę, ale z niesamowitym zaangażowaniem. Wyobraźcie sobie zarumienioną z emocji 3,5-latkę (a w zasadzie to prawie 3 i 3/4), która objaśniona w kwestii lustra spełniającego marzenia, kiedy się w nie patrzy szepcze z zaangażowaniem, że chciałaby malutkiego prawdziwego białego kotecka (a ja myślę: córko, na litość, z małego słodkiego kotecka wyrasta taki kaban jak Szarsz albo smętna pierdoła jak Koka, przemyśl to jeszcze). Muzeum w zamku, jak się okazuje, nie jest muzeum w rozumieniu ustawy o darmowym fotografowaniu w celach niezarobkowych, albowiem - jak mi długo wyjaśniała pani kustoszka - jest bardziej biblioteką niż muzeum i Są Na To Precedensy. Ponieważ nie wykupiłam, to nie mam zdjęć ze środka. A szkoda. Za to - zupełnie jak za czasów wczesnoszkolnych - przypomniałam sobie jak to jest, kiedy każą zakładać filcowe kapcie na gumce.

W tym roku dzięki trwającej pół roku zimie wegetacja przekroczyła miękki deadline i mimo że koniec kwietnia, magnolie i rododendrony jeszcze siedzą w fazie analizy. Plakat zapowiada, że zakwitną 1-3 maja, ale mam wrażenie, że ten projekt nie jest dobrze wyestymowany. Co nie zmienia faktu, że trawa usiana jest małymi kwiatuszkami w kolorze ultramaryny, wiewiórki pomykają po drzewach, przemiatając korę ryżymi ogonami, a ptaki śpiewają w topolowej alei. Mimo że większa część spacerujących ma na sobie połowę zimowej szafy, i tak w słońcu są potencjalne piegi, zapach ziemi i obietnicę, że następna zima nie przyjdzie tak szybko. I można kupić kolorową watę cukrową.

GALERIA ZDJĘĆ z wczoraj (i starsze - 2010 i 2011).

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 22, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, kornik - Komentarzy: 4


House of Cards

Zachęcona zachwytami, doznałam srogiego rozczarowania. Frank Underwood (świetny demoniczny Kevin Spacey), kongresmen, który - rozczarowany tym, że nie dostał prominentnego stanowiska w Białym Domu - za pomocą subtelnych machinacji zaczyna przestawiać pionki na szachownicy (chociaż może trzymając się tytułu, karty w talii), żeby dostać stanowisko, które chciał. W rozgrywkę wciąga swoją żonę Claire (niesamowita, dojrzała jak wino, z pokerową twarzą, Robin Wright) i młodziutką dziennikarkę Zoe. Chociaż niektóre posunięcia Franka wydają się niejasne, kongresmen wyjaśnia je prosto do kamery, opowiadając o chciwości, zyskiwaniu sojuszników, graniu na czułych strunach i mechanizmach rządzących prasą i opinią publiczną. Dodatkowo kamera pokazuje ciekawe, ładnie oświetlone wnętrza i szerokie pejzaże; widać, że po sukcesie Breaking Bad lekcja pięknego pokazywania świata, bez względu na to, jak bardzo jest brudny, nie została zapomniana.

Czemu więc rozczarowanie? Polityka. Temat mnie nudzi i nuży, nie interesują mnie zaplątani w polityczne intrygi ludzie na tyle, że każdy kolejny odcinek oglądałam nie z ciekawości, a z przyzwyczajenia, bo chciałam zobaczyć, czym mnie zaskoczą scenarzyści. W przypadku "Damages", którego wprawdzie również nie polubiłam, ale bardzo podobał mi się sposób prowadzenia akcji z kolejnymi odsłonami prawdy, tak tutaj pierwszy sezon nie zaskoczył. Nie polubiłam się z żadnym z bohaterów, a już zwłaszcza z Frankiem.

U Ewoka można znaleźć bardziej entuzjastyczną recenzję.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 20, 2013

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj



Jasper FForde - Something Rotten

Ten tom przygód Thursday Next jednak bardziej mnie zmęczył niż ucieszył mimo wszystkich zalet. Chyba poczułam, że wyczerpała się formuła - było już wszystko, co mogło być (Jurysfikcja, interakcja autor-postać, SpecOp, zła korporacja, neandertalczycy i ptaki dodo).

Thursday urodziła syna, spędziła z nim dwa lata w Jurysfikcji, szukając zbiegłego Minotaura oraz usiłując wyjaśnić, z jakiej książki pochodzi polityk Yorrick Kaine. Młody Friday nauczył się mówić, niestety - jak to w Jurysfikcji - posługuje się tylko frazą "lorem ipsum". Po dwóch latach więc matka z synem pojawili się w Swindon, żeby dokończyć to, na co czytelnik czekał dwa tomy: przywrócić eradykowanego przez Goliatha męża Thursday, Landena. Świat aktualnie żyje tym, że właśnie w Swindon ma się pojawić XIII-wieczny prorok, który przepowiedział, iż imperium Goliatha się rozpadnie. Imperium w celu uniknięcia rozpadu zaczyna przerabiać się na kościół, w ramach odkupienia dawnych win odzyskuje męża agentki, a kształt dalszej konstrukcji świata zależy od meczy krykieta, w którym - niespodziewanie - gra Thursday. Mecz krykieta zasługuje na wszystkie opisy świata, albowiem mniej chodzi o uderzanie młotkiem w piłkę (choć zasady są chyba żywcem wyjęte z "Alicji w Krainie Czarów", może poza użyciem żywych flamingów), tylko o przepychankę prawników obu stron. Epizodycznie pojawia się płatny morderca, pani goryl - opiekunka do dziecka, pożyteczny stalker oraz zaświaty, w które przypadkiem wjeżdża prezydent. Końcówka książki jest należycie wzruszająca, jak na koniec cyklu. Chociaż to wcale nie koniec!

Inne tego autora tu.

#28

Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 17, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, panowie, sf-f - Skomentuj


Bez tytułu: 2013-04-17

W samochodzie, wracając z przedszkola, śpiewamy razem z madame. Kiedy już skończy się piosenka o kolorowym lecie, stryszakach, o mamie na antydepresantach[1], przychodzi czas na kołysanki, mimo że nie jest jeszcze pora utulania i usypiania. Fascynuje mnie łatwość, z jaką Turnau i Magda Umer śpiewają o tym, że tak naprawdę najlepsze życie jest we śnie: "We śnie wszystko jest ciekawsze. We śnie wierzysz, że na zawsze tak szczęśliwie i tak dobrze może być, może być. We śnie mogą wszyscy wrócić. we śnie możesz się nie smucić, we śnie możesz jeszcze piękniej żyć". Często wraca w moich snach motyw katharsis. Że ktoś, z kim drogi mi się rozeszły na tyle dawno, że na jawie o tym nie pamiętam, był tuż obok, zrozumieliśmy się i wybaczyliśmy sobie wzajemnie. Budzę się wtedy z takim poczuciem wewnętrznego spokoju i zazdroszczę tej sobie ze snu, że rzeczywiście jest tam łatwiej i bez myśli, które jednak mówią, że wcale tego nie chcę. Miałam taki okres w życiu, że nie chciałam się budzić. Umiałam po obudzeniu zapadać jeszcze w drzemkę, podczas której było tak, jak chciałam, a nie jak chciał świat. Można przespać tak całe życie, jak bohater "Jak we śnie". A to nie jest wniosek, którym chcę się dzielić z melodyjną trzy-i-pół-latką z fotelika na tylnym siedzeniu.

[1] Albo się do spartakiady młodzieżowej szykuje.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa kwietnia 17, 2013

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 5


+19!

Pochwaliłam się TŻ-owi zakupem legginsów, wyjątkowo modnych, w pionowe czarno-białe pasy. TŻ obejrzał i skonstatował: O, takie same miał Obelix. Kazałam mu przemyśleć odpowiedź. Przemyślał. Jakbym była trunkowa, to bym już wyciągała trzeci korek.

Nie mogłam się też w sklepie oprzeć narzędziu do wyczesywania przędzy z kotów. No ale kto się może oprzeć, jak w sklepie na półce leży gustownie opakowany Furminator. Kot Koka już je kocha (dwa kłębki burego futra), Burszyk nie zaszczycił, pozwolił sobie przejechać po grzbiecie i oddalił się na z góry upatrzone pozycje, a Szarsz uznał, że to świetny cel polowania (tak samo jak wielka i ciężka miska z wodą, którą w nocy przepchał z odgłosami brzmiącymi jak suwanie nocnika na sam środek kuchni; dalibóg - nie wiem, po co).

+19 stopni, wspominałam?

PS Niespodziewanie przy okazji wiosennych porządków TŻ odkrył w jednym z plecaków GPS, który zginął nam chyba 4 lata temu. Ja z kolei odkryłam w kieszeni kurtki (na swoją obronę mam, że odpadł guzik i czeka na zmiłowanie) zagubione prawie 3 lata temu rękawiczki.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek kwietnia 15, 2013

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 2


Jeffery Deaver - Przydrożne krzyże / Hak / Porzucone ofiary

Żadną tajemnicą jest, że łyknę cokolwiek Deaver napisze, bo bez względu na to, jakie komunały sadzi albo jak bardzo nakomplikuje akcję i nawtyka fałszywych poszlak, to i tak z zachwytem przerzucam kolejne tomy, odrywając się na fizjologię i przerwania typu "Mama, poskacemy?".

"Przydrożne krzyże" to blogosfera i czesanie danych pod kątem wyciągnięcia kompromitujących informacji. Kathryn Dance, agentka CBI (patrz: Mentalist) o umiejętności interpretowania ludzkiego zachowania, szuka nastolatka, który o mało co nie zamordował najpierw jednej, a potem drugiej koleżanki ze szkoły, a dodatkowo jakiś czas wcześniej uczestniczył w wypadku, w którym zginęły również dwie dziewczyny. Sytuację komplikuje fakt, że znany w okolicy blogger, który napisał kilka słów o wypadku, nie chce zamknąć swojego bloga, a kolejne osoby, które wypowiadały się na blogu, giną. Przed każdym morderstwem ktoś ustawia na poboczu drogi krzyż z przyszłą datą. To sprawia, że śledztwo jest trudne, a wszyscy w okolicy panikują. Dance też nie jest bardzo skupiona, bo jednocześnie wydział wewnętrzny aresztuje jej matkę, pielęgniarkę w klinice, pod zarzutem eutanazji jej poparzonego w poprzedniej akcji kolegi po fachu. Deaver niestety, poza niezłą akcją, wziął sobie do serca maksymę "bawiąc-uczyć", bo pieczołowicie objaśnia, co to HTML, przedstawia ważność RSS we współczesnym świecie i wyjaśnia, o co chodzi w blogosferze. W roku 2009. Czekam na kolejny tom o niebezpieczeństwach korzystania z komunikatorów.

"Hak" to kilkudniowa historia ochrony świadków, myląco pisana w pierwszej osobie (myląco, bo zawsze spodziewam się, że autor wyskoczy zza rogu i zezna, że tak naprawdę to narrator był kimś innym). Corte, funkcjonariusz specjalny, ochrania rodzinę Kesslerów - policjanta, jego żonę, córkę z pierwszego związku i siostrę żony. Ochraniani niespecjalnie chcą być pod ochroną, bo uważają, że to pomyłka. Oczywiście do pierwszego ataku na nich. Ataków jest coraz więcej, dlatego Corte zamiast tylko trzymać ich z daleka w bezpiecznym domu, jednocześnie szuka płatnego zabójcy, który kilka lat temu torturował i zabił jego mentora oraz usiłuje zorientować się, kto z Kesslerów jest celem (co nie jest do końca zgodne z poleceniem zwierzchnika, więc toczy się też walka wewnętrzna o to, kto ma dłuższego). Jak to u Deavera - co chwila myli się trop i czytelnikowi, i policji. W tle pojawia się błyskotliwa acz nieco roztargniona analityczka, która z jawnych i tajnych informacji umie na żądanie wyciągnąć wszystko, co trzeba.

W "Porzuconych ofiarach" Brynn, prowincjonalna policjantka z Wisconsin, jedzie po służbie (w zamian za obiecane pół dnia urlop) do urwanego wezwania w swojej okolicy. Na miejscu zastaje zamordowane małżeństwo, ich cudem ocalałą znajomą oraz dwóch płatnych morderców. Traci broń, samochód tonie w jeziorze, ale zgarnia pannę w drogich kozaczkach i mimo uszkodzeń własnych (rana w policzku oraz wybity rykoszetem ząb) ucieka z nią w las. Ta historia nie opiera się na analityce ani mikrośladach, a na umiejętnościach surwiwalowych Brynn, na przewidywaniu kilku ruchów naprzód sprytnych przestępców, który mylą potencjalną ekipę ratowniczą i na nieustającej walce z pechem. Prywatnie policjantka ma też sporo do przemyślenia w związku ze swoją przeszłością, więc przedziera się przez las i robi sobie psychoanalizę.

Inne tego autora tu.

#25-27

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 14, 2013

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2013, kryminal, panowie - Skomentuj