Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Fotografia+

Hans Rosenfeldt, Michael Hjorth - Grób w górach

Ten tom z kolei jest taki zupełnie od czapy. Nie ma seryjnego mordercy, więc Sebastian się niespecjalnie przydaje. Plącze się tylko w okolicy, bo w wyniku zdarzeń z poprzedniego tomu przybrany ojciec jego córki zostaje aresztowany i chociaż nie było to jego celem, wydaje mu się, że to świetna okazja na zbliżenie się z córką. Ekipa też się nieco rozkleja - specjalistkę od śladów, Ursulę, opuszcza mąż, ale nie chce się pocieszyć szefem ekipy, Thorkelem, chociaż z nim sypiała czasem. Vanja, specjalistka od przesłuchań, chce jechać do USA na szkolenie do FBI, a Billy - specjalność: komputery - zaczyna się rozwijać jako śledczy.

W górach zostaje znaleziony grób z sześcioma szkieletami - czworo dorosłych, dwójka dzieci. Ekipa jedzie w plener, powoli odnajdując ślady, mimo że minęło prawie 10 lat. Jednocześnie uciekinierka z Afganistanu po razu kolejny usiłuje odnaleźć męża, który zaginął 10 lat wcześniej, mimo że wybija to jej z głowy lokalny kolektyw smutnych panów. Obie sprawy się łączą, jest też szajka wysoko postawionych polityków/wojskowych, którzy nie zawahają się, że strzelić. No chyba że się zawahają.

Inne tych autorów tu.

A poza tym - ho ho ho. Byliście grzeczni w tym roku?

#94

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 24, 2013

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Fotografia+ - Tagi: 2013, kryminal, panowie - Komentarzy: 2


Wielkopolska w weekend - Borówiec

[22.12.2013]

Zima zimą, ale skoro dobrzy ludzie donoszą (dzięki, Maciej!) pojechaliśmy w umowny plener - do Borówca, gdzie znajduje się największa w Europie makieta z kolejkami, lotniskiem, karuzelami, autobusami i co ino. Nie ukrywam, że pojechało tam moje wewnętrzne dziecko, chociaż dziecko zewnętrzne również było zachwycone, zwłaszcza że można było przyciskami wprawiać niektóre elementy w ruch (i owszem, spędziliśmy przy karuzeli łańcuchowej, która kręciła się na żądanie, ładnych kilkanaście minut). I nie ukrywam, że wyszłam zachwycona. Wszystko świeci, pociągi jeżdżą, są tunele, domki, zamek ze smokiem, kolejka górka i pożar w domku. Oraz kilka mikrowypadków. Wszystko w skali 1:87. Jakby Borówiec był ciut bliżej, a nie dokładnie po przeciwnej stronie Poznania, byłby to mój dream job. Makieta działa w dwóch trybach - dziennym i nocnym (w nocnym na niebie są gwiazdy!), sympatyczni panowie przesuwają szybki do zdjęć, a dla mikrej młodzieży są plastikowe stołeczki, którymi można suwać po całej sali, żeby widzieć lepiej. Na miejscu można kupić elementy do budowania makiet, ale nie sprzedają wysokometrażowego domu, żeby mieć miejsce na taką makietę. Ubolewam.

Adres warto sobie wpisać w GPS, bo nie jest łatwo trafić - plakat z informacją, że to właśnie tu, jest tylko przy zakręcie w ulicę Uroczysko.

GALERIA ZDJĘĆ.

Przy okazji skorzystaliśmy z lokalizacji i poszliśmy na obiad do pobliskiej Eatalii. Pozytywne opinie są zasłużone; chociaż nie miałam pojęcia, na czym polega metoda "sous vide", obiad był naprawdę dobry. Dla młodzieży malowanki i kredki, niezły wybór wina, a sądząc z zajętości stolików - nie tylko ja tak uważam. Ceny z tych wyższych.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 23, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: borówiec, poznań - Komentarzy: 1


Berlin: noc i dzień

[14/15.12.2013]

Może i jarmarki są przaśne, ale to jest właśnie taka zaszłość, która kojarzy mi się ze świętami. Nie galerie handlowe, nie klikanie przed monitorem, tylko kolędy wykonywane na kiepskim instrumentarium (wiem, wiem, grają też "Las Christmas" w wersji disco, co robić), stragany z bombkami, świeczkami, ozdobami, drewnianymi zabawkami, matrioszkami i już typowo niemieckimi jabłkami w karmelu. W tym roku pachniało Glühweinem, oprócz waty cukrowej i migdałów w cukrze był raclette, węgierskie langosze i lukrecjowe żelki.

I światełka.

I wielojęzyczny tłum. Niemcy, Rosjanie, Polacy i bliżej nieokreśleni anglojęzyczni. Sporo palących, sporo w rękach dzierżyło szklanki z gorącym glühweinem. I wszędzie dzieci. Zachwycone karuzelami albo - wręcz przeciwnie - doświadczające traumy na kręcącym się koniku. Moja córka była w tej pierwszej grupie, domagającej się nielimitowanego dostępu do rozrywek. Szczęśliwie - poza diabelskim młynem - może odbywać je już samodzielnie; diabelski młyn z nami. Staram się nie projektować moich strachów na dziecko, które wierci się w małym wagoniku, żeby wszędzie spojrzeć, ale za każdym razem w środku mam herzklekoty. Tym razem bolało mnie, bo drzwiczki były zamknięte tylko na elektronikę, a nie łańcuch czy solidny skobel. A umówmy się, że widziałam już taką elektronikę, że Wam się nie śniło (i kilka filmów katastroficznych o spektakularnych kolapsach w wesołych miasteczkach, a to nie pomaga). Jak to mawia pediatra naszego dziecka przy okazji wizyty: "Państwa problemem jest to, że państwo za dużo myślą". Więc owszem, myślę za dużo, a mimo to dalej włażę do trzęsącego się wagonika.


(serio, wyżej niż wieżowce!)

W tamtym roku byliśmy pod zamkiem w Charlottenburgu, w tym roku przy St. Marienkirche (na placu między Karl-Liebnecht-Strasse i Spandauer Strasse) oraz przy centrum handlowym Alexa (na skwerze między Dirksenstrasse i Voltairestrasse). Przeszliśmy też obok nastrojowego Gendarmenmarktu (między Jaegerstrasse i Charlottenstrasse), niestety był płatny. I jakkolwiek nas to nie odstraszało, bo 1 euro od łebka miało iść na jakiś cel charytatywny, to 200-osobowa kolejka do kasy po bilet, z którym się następnie stało w drugiej kolejce, gdzie pan te bilety przedzierał, i owszem.

I serio, believe it or not, widzieliśmy Maczetę z wózkiem niemowlęcym. A przynajmniej jego doppelgangera.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 16, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: niemcy, berlin - Komentarzy: 2



O burgerach i Dzikim Zachodzie

[13.12.2013]

Korzystając z wolnego dnia, TŻ zabrał mnie na burgera. Nie jestem ekspertem, ale czasem lubię upaprać się sosem, wyjeść spod bułki najpierw ogórka, a potem całą resztę. Szczęśliwie od jakiegoś czasu burgery są w Poznaniu wystarczająco hipsterskie, żeby zaczęło ich być sporo do wyboru. Tym razem byłam na Długiej w Burger House - malutka sala, za ladą siwy uśmiechnięty pan (mam nadzieję, że śmiał się, bo się lubi śmiać, a nie dlatego, że opowiadałam, jak bardzo nie chcę być dyrektorem), na ścianach menu. Billy the Kid jest bardzo przyzwoity, następnym razem planuję sezonowego Pata Garretta, z gruszką. Do kompletu. Zamiast frytek świetne naczosy z sosem - dla mnie duży plus.

Strona burgerowni tu.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 13, 2013

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


Vincent Vega na skrzyżowaniu Garbar i Estkowskiego

Są takie dni (konkretnie wczoraj), kiedy nagle gubię się w mieście. Śnieżyca, krótka ulica najpierw numerowana po jednej, potem po drugiej stronie. Długo nie ma numeru 8, jest 7a oraz zabłocony parking. I nagle Galeria u Jezuitów, z wysokimi sufitami, światłem świec i dźwiękami harfy. I zza okna tak.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 6, 2013

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj