What neighbours are for
M. in. po to, żeby po powrocie z pracy polecieć do nich po klucz od własnego domu, bo ten, którym rano drzwi zamykałam, został w kieszeni żakietu w pracy.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
M. in. po to, żeby po powrocie z pracy polecieć do nich po klucz od własnego domu, bo ten, którym rano drzwi zamykałam, został w kieszeni żakietu w pracy.
No i nie wiem, czy pochwalić, czy pomarudzić. Nie jest to "Niebieski autobus", ale i nie do końca słaba książka. Dziennikarka z doświadczeniem przenosi się ze stolicy do zapadłej dziury, żeby pracować w prowincjonalnej, wychodzącej w zależności od tego, czy naczelny ma pieniądze na koncie, czy nie. Decyzja podjęta łatwo, bo dziennikarka bogata w wyniku spadku, mąż-filmowiec, z którym partnerski związek polega na tym, że on lansuje za kulisami kolejne gwiazdki, a ona sponsoruje jego hobby (film) i Jest Cierpliwa, córka-studentka, która w domu bywa jak w hotelu, a jedynym stworzeniem, wprowadzającym trochę ciepła, jest kot Blondyn. Dość przewidywalnie prowincja okazuje się być miejscem wartościowym, pełnym rozmaitych osobowości, z gierkami politycznymi oraz pewnym przystojnym lekarzem, z którym najpierw się bohaterka nie dogaduje, a potem i owszem. Generalnie książka zawiera tzw. święte prawdy - z pieniędzmi się łatwiej żyje, ludzie, którzy umierają, widzą więcej i mogą robić za wyrocznię (aczkolwiek mnie i te osądy wydawały się nieco dziwne, i ta łatwość, z jaką każda opinia przekonywała Hannę-dziennikarkę), tylko prowincja tak naprawdę pozwala na Prawdziwe Życie. Postacie są sporą zaletą książki - policjanci bracia Kaczorkowie, pół Polak-pół Niemiec Karol Morgen, dobrotliwy ksiądz czy galeria postaci z polityczno-społecznego światka prowincji. I oczywiście - warsztatowo dobra.
Inne książki tej autorki tu.
#55
Wygrałam w Lotto. Ph34r my h4ck3ur sk1ll5.
A konkretnie to wczoraj dorabialiśmy klucze, miałam 100 zł w jednym kawałku, pan dorabiacz nie miał wydać i poszłam rozmienić do kiosku. A że pani patrzyła z wyczekiwaniem, to coś kupiłam. Kuponik, bo nie było niczego fajnego w gazetach...
Tak, wiem, mam, co chciałam. Nie zawsze to, co się kupi jest sensowne i warte czytania. Skusił mnie i tytuł, i autor. Spodziewałam się zajadłego socjalizmu, i to akurat dostałam. Niestety, oprócz tego nic. Lekarz-alkoholik w małej miejscowości co chwilę ląduje w izbie wytrzeźwień, co chwila wywalają go z kolejnej pracy, a kolejni znajomi się od niego odwracają. Podejmuje heroiczną próbę powrotu do stolicy, gdzie na pewno mu się uda. Nie udaje się. Lekarz laduje w izbie wytrzeźwień. Kurtyna. Nudne, negatywne i jeszcze raz nudne.
Inne tego autora:
#54
Pratchett od dawna nie jest "śmieszny". To, co pokazuje w lustrze swoich książek, ubrane w dyskowy sztafaż, jest dość ponurym obrazem tego, co widzimy w TV. Wojna między dwoma państewkami, niszczącymi się wzajemnie w imię źle pojętego honoru/religii/władcy/masaja (niepotrzebne skreślić). W wojnę wkracza Ankh-Morpork w osobie Sama Vimesa i kawałka jego oddziału z misją pokojową. Państewka wojnę ciągną siłą rozpędu, brakuje jedzenia, mężczyzn zdolnych do walki (o mężczyznach do uprawy roli czy pracy w fabrykach nie wspominając). Do wojska w poszukiwaniu zaginionego na wojnie brata trafia Polly, przebrana za chłopaka (ze spodniami strategicznie wypchanymi parą skarpetek, dłubiąca w nosie i umiejąca puścić głośno bąka). Dziwnym trafem cały oddział jest jakiś zupełnie nie taki, mimo że to kilku wiejskich chłopców, Igor i młody wampir uzależniony od kawy.
W ciągu tygodnia oddział przechodzi kawałek Borogravii (zupełnie nie kojarzy się z Jugosławią, zupełnie), dociera do ostatniej obleganej twierdzy wroga i czeka na ostateczną bitwę. Dużo gorzkich słów, sporo o tym, jaki byłby (jest?) świat z kobietami w roli głównej. Trochę o tym, czemu Igory mają ręce chirurgów i skąd je przypuszczalnie wzięli. I o wojnie.
Inne tego autora tutaj.
#53
Więgierski kolega oglądał fotki z wyjazdu. Przy tej zapytał, czy to mnie śmieszy. No, tak, bo fazola to po polsku "beanz". Otóż Węgrów śmieszy bardziej, bo fazola to "penis-ola". Fantastic country.
Tylko czemu z żołądków? ;-)
Wyjedzie człowiek na raptem tydzień, a tu się okazuje, że psia kupa jest symbolem narodowym i nie można w nią wtykać flag, bo to obraza symboli. Jak mi aresztują Raczkowskiego, to się chyba sama oflaguję (nie w sensie wtykania flagi).
Budapeszt zaiste śmierdzi stęchlizną i zgnilizną na każdym kroku, zwłaszcza w bardziej zabytkowych dzielnicach. Szczęśliwie większość czasu był upał i mało było czuć, ale po burzy i wieczorami bywało intensywnie. A burza była i to niezła, specjalnie dla nas. 20 sierpnia na bulwarach naddunajskich było ponad milion ludzi (albo kilkaset tysięcy, nie liczyłam), bo upał, święto narodowe, konkurs lotów Red Bulla, parada statków i różne takie. O 21 miał się zacząć pokaz sztucznych ogni. Chwilę przed zaczęło błyskać - wbrew moim domysłom nie była to próba generalna fajerwerków ("Kupiłam pudełko zapałek, dobre, w sklepie paliły się wszystkie"), a błyskawice. I w ciągu 10 minut zeszła z budańskich wzgórz potworna nawałnica, która łamała drzewa, powiewała telebimami i zrywała linie wysokiego napięcia. Fajerwerki strzelały, słychać było vangelisopodobną muzykę (do czasu aż szlag zasilania nie trafił), a ludzie jak lemingi szli w deszcz w kierunku światła. Padał potworny deszcz, po 5 minutach ściekała ze wszystkiego woda. Przemoczyłam nowe buty, szczęśliwie przeżyły (paszport, portfel i mapy też, aparat ocalał ;-)), eloy po burzy wycisnął z koszulki ładne parę litrów wody. W samym środku nie było strasznie, tylko trochę dech zapierało. Dotrwaliśmy do końca fajerwerków, których tak na oko nie dało się zatrzymać, jak już ktoś wcisnął czerwony guziczek. Oczywiście zima zaskoczyła drogowców, miasto sparaliżowało (stanęły tramwaje, zamknięte były dwa czy trzy mosty, wszędzie korki), słychać było tylko karetki, ludzie poowijani tak na oko w obrusy (zakładam, że nie były to kaftany bezpieczeństwa). Sądząc z węgierskiej TV, w związku ze zbliżającymi się wyborami wszyscy mieli pretensje do wszystkich o tę burzę.
W Budapeszcie się przede wszystkim chodzi (i je, ale o tym za chwilę). Ciężko natomiast jest z samochodem - nie dość, że wszędzie jest strefa, a panowie parkingowi nie dość, że nie kumają słowa po ludzku (a i po węgiersku chyba też nie bardzo), to jeszcze średnio czytają i potrafią wpieprzyć o 17:05 mandat za brak kwitka parkingowego, gdy wspomniany kwitek leży w samochodzie i widnieje na nim godzina 11:30 dnia następnego. Szczęśliwie odkryliśmy, że w okolicy parku Varosliget (przy restauracji Platan) nie ma strefy, można dojechać metrem, więc tam zostawiliśmy samochód (i potem tylko się zastanawialiśmy, czy go znajdziemy następnego dnia...). Dodatkowo ktoś usiadł, pomyślał i zakazał w zasadzie większości skrętów w lewo na skrzyżowaniach, co ma swoje zalety (w miarę płynny ruch), ale jest dość upierdliwe w sytuacji, kiedy trzeba w to lewo skręcić. W efekcie jeździliśmy ruchem wężowym, czasem pokonując Dunaj i trzy razy, bo większość ulic jest jednokierunkowa. Generalnie na czas budapesztowy warto odstawić samochód w jakieś miejsce, a po mieście jeździć genialną komunikacją miejską - metrem, tramwajami, autobusami, kolejką zębatą czy podmiejską (karta na tydzień kosztuje jedyne 3400 HUF).
Trochę marudzę, że Budapeszt wszystko rekompensuje pięknem. Stare kamienice, mosty, pomniki, katedry, aleje. Na co drugim rogu knajpki (wychodzi, że mimo łażenia po ulicach, schodach i wzgórzach przywiozłam dokładnie tyle kilo obywatela, co wywiozłam). Jak człowiek zgłodnieje, może kupić langosza - placek smażony w głębokim oleju, boski z czosnkiem, kwaśną śmietaną i żółtym serem. Zachwycające też był kanapeczki z Duran Sandwiches - mnóstwo i tanie, a wszystkie fantastycznie dobre. "Węgierskie" jedzenie knajpowe głównie dla turystów, najlepsze są zupy (rybna halaszle, gulasz czy pikatne ragout).
Tak jak przeglądałam przewodnik w drodze powrotnej, wyszło, że przeszliśmy przez większość lokalnych atrakcji (kolega nawet odkreślał na planie wycieczki, co było zaliczone):
Poza tym w Budapeszcie, jak już wspomniałam, się chodzi. W górę, w dół, w alejach, od knajpy do knajpy.
Skoczyliśmy też na chwilę do Egeru - 120 km od Budapesztu, śliczne zabytkowe miasteczko (na węgierskie standardy - 17 największe miasto, 50 tys. mieszkańców) z kościołami, zamkiem, turystami, minaretem i jaskiniami z winem. Minaret zabijał - metr średnicy w środku, 97 stopni, na których ledwo mieściła się stopa, 34 metry od ziemi i ażurowy taras widokowy o szerokości 35 cm. Mój mały lęk wysokości nagle urósł i nie bardzo chciałam się odlepić od ściany, żeby spojrzeć w dół ("23 sierpnia w Egerze zawalił się zabytkowy minaret, na górze byli turyści z Polski", aaaargh). Obok miasta są jaskinie, w których wykute jest mnóstwo piwniczek z winem - bardzo turystyczne, mnóstwo Polaków i Rosjan przyjeżdża próbować kilkuset rodzajów egerskich win, po czym toczą się do pobliskich knajpek i napychają gulaszem czy halaszle. Kawałek dalej za miastem jest spokojniej, a wino ciut tańsze (i "barzzo dobre, wytrawne").
W przyszłym roku chyba pojadę gdzie indziej, na razie mam mały przesyt.
GALERIA ZDJĘĆ tutaj.
W związku z wydarzeniami w Londynie kumplowi odmówili pozwolenia na wniesienie aparatu i obiektywów w bagażu ręcznym do samolotu. Jako że my jedziemy samochodem i zlewamy przepisy lotnicze, aparat ze statywem miał trafić z Warszawy do Poznania. Plan był taki, że ok. 12 Masterlink dzwoni do mnie i informuje, że o 13 dostarczy przesyłkę. Nie zadzwonił. Siedzę grzecznie w domu. Przesyłki do 15:30 nie dostarczył. Kumpel dzwoni, pani na infolinii twierdzi, że kurier był i zostawił awizo, bo nikogo nie zastał. TŻ dwa razy się przespacerował na klatkę i z powrotem, śladu awiza brak. Pani z Masterlinka twierdzi, że nasze słowo przeciw słowu kuriera. Kurier ma przyjechać do 18. Lalalala. Ciekawam, gdzie pan kurier zostawił to awizo. I na jaki telefon zadzwonił. Ostatecznie paczka przyjechała o 18:05. Pan uprzejmie przeprosił, że widać zadzwonił pod inny numer o tej 10:30. Dziękuję masterlinkowi za 8 godzin kiblowania w domu i nerwowego zerkania co chwila za okno, czy może nie przyjechali...